3. NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI (I JESZCZE MNIEJ BEZPIECZNA SAMOTNOŚĆ)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

18 września 2018 roku

PRZEZ PRAWIE DWANAŚCIE LAT życia — do pełnych zabrakło mu dosłownie trzech miesięcy — Damien James Baltazar Astaroth żył w nieświadomości, którą dziś mógłby nazwać ignorancją. Nie był to bowiem typowy dla większości jego rówieśników rodzicielski klosz, gdyż wówczas nie on jeden rozpocząłby przygodę z edukacją w permanentnym szoku; nie była to również niewiedza godna mugolaka wprowadzanego w świat magiczny, choć przewaga Astarotha polegała głównie na posiadaniu informacji, jak posługiwać się różdżką i czym jest sieć Fiuu. Nie, problem leżał o wiele głębiej — otóż Damien nie miał zielonego pojęcia, czym jest normalność.

A przynajmniej normalność w mniemaniu jakiejś grupy społecznej szerszej niż zatwardziali konserwatyści z nazwiskiem zapisanym w przynajmniej dwóch edycjach „Skorowidza Czystości Krwi".

(Jak mawiała jego matka, jedna edycja to za mało, nie wszystkie należały do wiarygodnych; Damien nie miał serca jej przypominać, że samo powstanie oryginalnego skorowidza ujmowało mu jakiejkolwiek wiarygodności).

Astarothowie zamieszkiwali stare zamczysko — i to zamczysko położone w Kornwalii, o czym lord James Astaroth, ojciec Damiena, przypominał z uporem godnym lepszej sprawy, ilekroć ktoś śmiał ów szczegół pominąć; Damien więc nie śmiał. Już samo wychowywanie się w nawiedzonym zabytku, gdzie oparcie o ścianę w niewłaściwym miejscu mogło uruchomić zapomnianą zapadnię lub spadającą z sufitu halabardę, nie warunkowało jakiegoś wybitnego przystosowania społecznego. Akurat z tego nasz bohater od zawsze zdawał sobie sprawę, przynajmniej do pewnego stopnia — ani dziadkowie ze strony matki, ani Sophus nie ryzykowali życia, idąc nocą do toalety. Nie urządzali również karczemnych awantur z tym czy innym martwym przodkiem, który mruknął pod nosem coś niemiłego, mijając ich w holu — bo rzadko kiedy mieli kogo minąć, gdyż z jakiegoś powodu głównie członkowie damienowego rodu od wieków namiętnie odmawiali pośmiertnego przejścia na drugą stronę. Mały Damien nie mógł jednak wiedzieć o powszechnej opinii Astarothów — konserwatystów tak zatwardziałych, że nawet część towarzystwa wstydzi się z nimi rozmawiać. Powód był bardzo prosty: przez pierwszych jedenaście lat i dziewięć miesięcy życia nasz bohater nigdy nie zamienił słowa z kimkolwiek spoza starannie wyselekcjonowanego przez rodziców grona ludzi, z którymi warto się zadawać. Najbardziej liberalną w owym towarzystwie mógłby nazwać ciotkę Aurorę, ale ciotka Aurora robiła w polityce i, według ojca Damiena, na starość robiła się z niej straszna konformistka.

Zważywszy, że Ignatius, jej syn, miał w Hogwarcie sytuację dużo lepszą niż dzieci Astarothów, młody Astaroth uznał to za znak, by pójść w ślady matki chrzestnej, zostając konformistą. Na razie szło mu chyba raczej średnio, acz wciąż próbował.

Oczywiście Damien wraz z siostrą mieli również kontakt z wyklętą ciotką Audrey, która wyszła za mieszańca-dorobkiewicza — i zapewne mogłaby teraz kupić kornwalijski zamek szwagra — oraz z niemniej wyklętą ciotką Zoją, która wyszła za mieszańca-dorobkiewicza-Gryfona i bez wątpienia mogłaby teraz kupić kornwalijski zamek Astarothów wraz z mieszkańcami. Były to jednakże kontakty bardzo ograniczone, wynikające wyłącznie z faktu, że lady Darina Astaroth — de domo Hastings — w ogóle miała jakichkolwiek znajomych bądź rodzinę poza ciotką Aurorą. Na marginesie należałoby wspomnieć, że ciotki Aurory nie łączyły z Astarothami ni więzy krwi, ni powinowactwa — stanowiła po prostu jedyną osobą zdolną wytrzymać z obecną głową tegoż wątpliwie szanownego rodu. Gdyby nie matka, Damien zapewne nie poznałby w dzieciństwie nawet Sophusa, gdyż ojciec uważał Blishwicków za konfidenckie kreatury.

Jak się nad tym zastanowić, nasz bohater miał kontakt z kimkolwiek poza własnymi krewnymi i Eldrige'ami wyłącznie dzięki rodzicielce, gdyż „konfident", „konformista" oraz „centrysta" stanowiły przymioty, którymi żywiciel rodziny radośnie określał zdecydowaną większość populacji. Pewnie nawet Hastingsów by tak nazywał, gdyby ściany nie miały uszu, a duchy nadgorliwych krewnych z niekłamaną radością nie doniosły o tym lady Darinie.

A jednak, mimo wszystko, Damien wciąż z niejakim rozrzewnieniem wspominał czasy, kiedy nie zdawał sobie sprawy, co jest nie w porządku z całym znanym mu światem.

Gdy bowiem w pełni zrozumiał, na czym polega problem otoczenia z pewnym procentem Ślizgonów w ogóle — a w owym procencie z nim czy Spencer w szczególe — za rogiem czekała już przerwa świąteczna. Powróciwszy do zamku — tego w Szkocji, nie w Kornwalii — jako dojrzały, świadomy dwunastolatek, Damien doszedł do wniosku mającego rzutować na całą resztę jego szkolnego życia: nie znał ani normalności, ani nikogo, kto mógłby go takowej nauczyć. Nie odkrył również żadnego sposobu na pokonanie nieśmiałości czy szybkie nabycie brakujących umiejętności społecznych, toteż prawie pięć lat później krąg jego znajomych wciąż zamykał się na własnej siostrze, działającym mu na nerwy samym oddychaniem Ignatiusie Eldrige'u, ośmioletniej i absolutnie pozbawionej duszy Amelii Eldridge, kuzynce Vivienne — do tego przyznawać się nie wypadało — oraz Sophusie Blishwicku. Co, jak okazało się z chwilą, gdy weszli w okres dojrzewania, zamykało chwilami jeszcze więcej drzwi niż bycie młodszym bratem Spencer Astaroth.

Damienowi pozostawało więc tęsknić za czasami, kiedy nie miał zielonego pojęcia, że poglądy jego rodziny są raczej mało akceptowalne społecznie, on sam może poprzytulać najwyżej diabelskie sidła, a za najlepszego przyjaciela ma skończonego idiotę. Co prawda z dwoma pierwszymi zaczął się nawet godzić, sekretnie planując na bliżej nieokreśloną przyszłość wyprowadzkę... Tylko to trzecie stanowiło obecnie najgorszy problem, będąc również katalizatorem żenujących sytuacji. Na przykład obecnej.

Damien niechętnie powrócił do rzeczywistości, odpuszczając kolejną analizę możliwości, czy nie został aby adoptowany — jak zwykle by się zawiódł, wyglądał wszak jak skóra zdarta z matki. Bez zdziwienia, acz z lekkim rozczarowaniem odkrył, że owsianka na jego półmisku zdążyła niemal całkowicie wystygnąć, a Sophus nadal robi, co robił. Jak mawiała Spencer — chujowo, ale stabilnie. Osobiście tak nie mawiał, przynajmniej nie na głos, gdyż ktoś w rodzeństwie musiał trzymać poziom kultury osobistej; należało jednak oddać Spence niezaprzeczalny dryg do treściwych podsumowań.

Zrezygnowany sięgnął po jedną ze złocistych, świeżo wypieczonych kajzerek. Skoro miał cierpieć z zażenowania nad cudzą głupotą, mógł przynajmniej cierpieć z pełnym żołądkiem.

— Co właściwie próbujesz osiągnąć? — zapytał głosem człowieka dosyć martwego w środku, nabierając masła.

— Czym? — odpowiedział pytaniem na pytanie Sophus, po czym posłał uwodzicielski pocałunek w stronę stołu Gryfonów.

— Właśnie tym — mruknął Damien, wgryzając się w bułkę, aby nie dodawać niczego, czego by później żałował. Nie z powodu ostrości swych słów, ale przez brak jakiegokolwiek potencjalnego oddźwięku. Nie był to pierwszy raz, kiedy Sophus poświęcał śniadanie na próby zirytowania Schuyler Howell, która przez ostatnie dwa tygodnie jadała wśród Gryfonów, czasem Krukonów, a w absolutnej ostateczności Puchonów częściej niż odrabiała zadania domowe. Do rzeczy wątpliwych należało więc, że usłyszawszy po raz kolejny narzekania Damiena, Blishwick nareszcie wyciągnie jakikolwiek wniosek.

Prawdę powiedziawszy, do rzeczy równie wątpliwych zaliczało się, czy Sophus w ogóle posiada umiejętność wyciągania wniosków. Poza obsesją na punkcie nękania pewnej nieokrzesanej furiatki oraz absolutnym brakiem zrozumienia konceptu przestrzeni osobistej, nie był złym człowiekiem; tylko absolutnie, nieskończenie wręcz głupim. Cóż, każdy dostaje po ojcu jakieś obciążenie genetyczne — bez urazy dla Blishwicka seniora. Po prostu w jego kwestii Damien zgadzał się z własnym rodzicem, że od słuchania pewnych ludzi mózg zaczyna wyciekać uszami.

Przeżuwając niemrawo bułkę, podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. Przez ostatni kwadrans nic nie uległo zmianie i Schuyler Howell nadal siedziała pomiędzy Miscellanem oraz Marceauem, z zacięciem atakując sztućcami zawartość swojego talerza. Nie sprawiała wrażenia, jakby w ogóle wzięła cokolwiek do ust, ale — zważywszy na zacietrzewienie, z jakim używała noża — zapewne wszystko zostało już pokrojone na kawałeczki zbyt drobne, by dało się je dostrzec gołym okiem. Za to, jak zwykle zresztą, tyradowała. Wszak Schuyler Howell zawsze miała coś do powiedzenia, ku cichej udręce wszystkich wokół. Marceau uprzejmie udawał, że słucha, potakując znad czytanej gazety; zdecydowanie więcej niepokoju wzbudzał w Damienie Miscellan, który najwyraźniej rzeczywiście odbierał monolog Howell, gdyż co jakiś czas zerkał w stronę, gdzie siedział Sophus, a minę miał doprawdy marsową. Astaroth uważał „bać się" za zdecydowanie zbyt silne określenie swojego stosunku wobec Boromira Miscellana, aczkolwiek nie chciał zaczynać tego pięknego, wtorkowego dnia od prób rozdzielenia gryfońskiego samca alfa oraz własnego najlepszego przyjaciela. Szczególnie że byłyby to próby z góry skazane na niepowodzenie, skoro obaj przerastali go co najmniej o głowę, a Miscellan pewnie mógłby łupać orzechy swymi słynnymi na całą szkołę bicepsami. Damien nie umiał tego zrobić nawet dziadkiem do orzechów, co chyba doskonale tłumaczyło jego ostrożność w kontaktach ze wspomnianym Gryfonem.

— Chyba wyobraża sobie, że to ja — stwierdził radośnie Sophus, sięgając po kubek z zieloną herbatą.

— Co? — Damien spojrzał na przyjaciela, wyrwany z ponurych rozmyślań na temat masy mięśniowej. W odpowiedzi usłyszał wymowne westchnienie, jakby umykało mu coś elementarnego.

— Howell. — Blishwick wskazał dłonią w stronę Potwora Slytherina, nie siląc się nawet na dyskrecję. — Spójrz, jaka dziś agresywna.

Damien spojrzał zgodnie z poleceniem. Przez ostatnie kilkadziesiąt sekund stan rzeczy nadal nie uległ zmianie.

— Zawsze jest agresywna — mruknął. Już czuł w kościach nadchodzący wykład, dlaczego dzisiejszy pokaz agresji oraz manier, które na miejscu zabiłyby lady Darinę Astaroth, jest wyjątkowy.

— Ale dziś ją wręcz rozsadza! Przecież to widać.

Damien nie widział, aczkolwiek uznał powtarzanie własnych słów sprzed chwili za bezcelowe.

— I to napawa cię dumą? — zapytał więc w zamian. — Że wolałaby dźgać ostro zakończonym przedmiotem ciebie zamiast jajka?

— Że cały czas o mnie myśli. W sztuce wojennej chodzi o to, by przeciwnik cały czas pamiętał o zagrożeniu. — Sophus uniósł palec wskazujący w znaczącym geście. — Poza tym nie brała jajka, nie bądź śmieszny. Pewnie dźga sztućcami bekon. Bekon kojarzy się ze mną dużo bardziej niż jajka.

Ręka, w której Damien trzymał bułkę, opadła głośno na stół, a jej właściciel spojrzał na rozmówcę z miną wyrażającą wstrząs.

— Czy ty w ogóle dzisiaj spałeś?

— A co? Jednak bardziej jajka? Brałem pod uwagę, że i ja, i bekon jesteśmy apetyczni. — Sophus wyszczerzył się od ucha do ucha. Doskonale zdawał sobie sprawę z poziomu swoich żartów; był on wystarczająco niski, aby Damien nigdy nie potrafił samodzielnie rozpoznać, kiedy przyjaciel mówi serio, a kiedy błaznuje.

— Faktycznie, bekon. — Astaroth wrzucił resztę kajzerki do ust, następnie przeżuwając, nim kontynuował: — I to, i to ze świni. Poza tym nie czytałem żadnego podręcznika sztuki wojennej, co nie przeszkadza mi sądzić, że właśnie zmyśliłeś tę zasadę.

— Grunt, że działa. — Blishwick wzruszył ramionami. — Podaj bułkę, narobiłeś mi apetytu.

— Tak, ale działa, bo każdy chodziłby w tej sytuacji wkurzony — odparł z westchnieniem Damien, przesuwając w stronę przyjaciela kosz z pieczywem. — Też mordowałbym cię wzrokiem, gdybyś zmacał mnie po nodze i został uznany za ofiarę sytuacji.

Sophus uniósł brew, mierząc rozmówcę oceniającym spojrzeniem. Wyglądałoby to lepiej, gdyby z ust nie wystawała mu kajzerka.

— Bez ufazy, ale fofe mafać nofi Hofeł.

— Oj, bo zaraz się popłaczę z żalu.

Nie żeby czasem nie miał na to ochoty, aczkolwiek wolał zrzucać owe chwile słabości na znużenie wynikające z nadmiaru obowiązków niż obciążenie psychiczne, jakim niewątpliwie było obserwowanie wojny na linii Blishwick-Howell. Damien nie potrafił ocenić podejścia Drużyny Marzeń wobec całej sprawy, aczkolwiek — choć niewątpliwie mieli dosyć — zdawali się wciąż nie dotrzeć do jego poziomu zmęczenia tematem. Szło to nawet zrozumieć, biorąc pod uwagę, że stali po stronie robiącej z siebie większe widowisko, acz wciąż mniejszego głupka.

Spośród bezkresnego szeregu wad Howell najprościej przyszłoby Damienowi wskazać to, jak nieznośnie głośna była. Zawsze towarzyszył jej hałas — począwszy od donośnego głosu, a skończywszy na szuraniu nogami niczym spracowany chłop po całym dniu pracy na roli; naturalne zdawało się więc, by w chwili złości czy odpierania ataku podnosiła nieziemski raban. Jednakże traktowała tak wszystkich, toteż jej przyjaciele, najwyraźniej przyzwyczajeni, nie odczuwali wstydu za kolejne urządzane przez nią burdy. Przynajmniej z damienowego punktu widzenia. Jeśli zaś chodziło o Sophusa... Cóż. W Sophusie najgorsze instynkty dochodziły do głosu wyłącznie w towarzystwie Howell, do czego Damien nadal nie potrafił przywyknąć i wątpił, aby kiedykolwiek mu przeszło.

Młodego Blishwicka trudno byłoby nazwać osobą miłą czy bezproblemową, jednakże bez wątpienia odznaczał się pewną charyzmą, a także potrafił zjednywać sobie ludzi, przynajmniej tych płci przeciwnej. Czerpał złośliwą przyjemność z wysługiwania innymi, nie doprowadzania ich do białej gorączki — dlatego też pierwszym szokiem, którego Damien doświadczył w Hogwarcie, okazał się sposób, w jaki jego najlepszy przyjaciel traktował nową koleżankę z roku. Nigdy wcześniej takiego Sophusa nie widział, a przecież regularnie musiał oglądać starcia Blishwicka ze Spencer! Sophus nawet nie próbował podejść tej całej Schuyler Howell, od razu szukając zaczepki i zachowując się w sposób zupełnie do siebie niepodobny. Damienowi sporo czasu zajęło pojęcie kierujących przyjacielem motywów — i nawet teraz, kiedy już dawno zostały mu wręcz wtarte w twarz, nadal ich jakoś za bardzo nie rozumiał.

Trudno było bowiem, przynajmniej według naszego bohatera, zrozumieć, dlaczego Howell mogłaby się komuś spodobać.

Pomijając wątpliwą atrakcyjność charakteru — taka partnerka mogła pociągać chyba wyłącznie masochistów — Schuyler Howell nie odznaczała się z aparycji niczym, co wynosiłoby ją ponad przeciętność. Wręcz przeciwnie! Według Damiena należała do osób cokolwiek brzydkich. Nie żeby sam mógł przebierać w ofertach adoratorek, jednak osobiście uważał siebie za do bólu nijakiego; z kolei Howell uzbierała na loterii genetycznej cechy tworzące razem niezbyt nęcącą kompozycję. Budową ciała przypominała skrzata domowego po jednej szklaneczce Szkiele-Wzro za dużo — niska, koścista, o łokciach i kolanach, którymi z powodzeniem dałoby się zadźgać jakąś niewinną ofiarę. A przynajmniej nabić takowej siniaka, czego sam Damien nieraz doświadczył, gdy torowała sobie drogę do klasy lub biegła korytarzem, potrącając przypadkowych uczniów. Długie włosy w kolorze ciemnego brązu sprawiały wrażenie, jakby czesała się bardzo rzadko, zostawiając tę czynność porywistym wiatrom; nawet jeśli postanowiła spiąć je w kucyka lub warkocz, wciąż odstawały w różne strony, jak gdyby właśnie skończyła szorować głową po dywanie. Jej buzię bez wątpienia można byłoby określić jako zbyt pociągłą — niektórzy mówili wprost: „końską" — a nos jako za duży i za szeroki w stosunku do reszty twarzy. Obrazu dopełniały okazałe górne siekacze, upodabniające Howell do królika tudzież wiewiórki. Nie warto nawet wspominać o grymasie, jaki zwykle wykrzywiał oblicze dziewczyny, gdy na horyzoncie pojawiał się Sophus — starczy nadmienić, że to również nie przydawało jej uroku.

Jednak gorsze od okropnego gustu Blishwicka pozostawało co innego. Otóż on sam zdawał się nie do końca świadom własnych odczuć, uparcie nazywając swoje samobójcze — gdyż Damien nie wątpił, że cała sytuacja doprowadzi wreszcie do śmierci Sophusa — działania żartami. Nie potrafił jednak wytłumaczyć, dlaczego ciągnie ów nieśmieszny dowcip już szósty rok, dlaczego robi to kosztem postępujących obrażeń fizycznych, a przede wszystkim — dlaczego żartuje tak wyłącznie z jedną jedyną osobą, z którą niekoniecznie powinien. Dlatego na obronę swych racji Blishwickowi pozostawało zwykle wyciągnąć dowód w postaci dokonanych podbojów miłosnych. Teoretycznie Damien mógłby przyjąć podobną argumentację... Jednak w praktyce wiedział, co odróżnia Schuyler Howell od wymienianych przez Sophusa dziewcząt: Schuyler nigdy go nie lubiła.

Wbrew pozorom, niechęć wobec dziedzica Blishwicków była czymś dosyć rzadkim u płci przeciwnej; spośród rówieśnic samoistnie wykazywały się nią wyłącznie Spencer — wcielenie czystego zła — oraz właśnie Schuyler Howell. I o ile do siostry Damiena Sophus zapewne zdołał przywyknąć w trakcie wspólnego dzieciństwa, szczególnie samemu jej nie cierpiąc, o tyle Howell musiała stanowić pewien szok. Dosyć anielska uroda — pełne wargi, burza złotych loków, zielone oczy okolone długimi, wywiniętymi rzęsami — zjednywała Blishwickowi sympatię przynajmniej na początku, przy przysłowiowym pierwszym wrażeniu. Howell zaś całkowicie go zignorowała, zwracając nań uwagę dopiero po usłyszeniu zaczepki; nie mogła wiedzieć, co właśnie uruchamia swoim zachowaniem. Zresztą Damien wątpił, czy gdyby wiedziała, postąpiłaby inaczej — Schuyler Howell zdecydowanie nie należała do osób, które dostosowują swoje działania do otoczenia. Mógłby podziwiać w niej tę cechę, gdyby tylko koleżanka z roku tak straszliwie go nie irytowała całym swym jestestwem.

Choć może denerwował się po części z powodu wszystkich godzin zmarnowanych na rozmyślaniach, czemu akurat Howell budzi w Sophusie diabła. W kwestii edukacji emocjonalnej Damien stał naprawdę niewiele wyżej od przyjaciela, toteż pojęcie prawdy zajęło mu dobrych kilka lat.

Jednakże najgorsza w całej sprawie nie była ani sama Howell, ani instynkty przywoływane przez nią w osobach trzecich. Nie, najgorsza była świadomość, że najlepszy — i jedyny — przyjaciel Astarotha zrobił coś, czego nie sposób nazwać inaczej niż „złe", jak dziecinnie by to nie zabrzmiało.

Czego, rzecz jasna, Damien również nie raczył z Sophusem przedyskutować, tym razem niezbyt pewny, jak ująć równie delikatną sprawę w słowa. Mógł się przecież mylić; mogły przecież istnieć setki powodów, przez które Howell nie powiedziała profesorowi Zabiniemu — ani w ogóle nikomu, jak się zdawało — dlaczego wywołała burdę podczas uczty powitalnej. Prawie by sobie uwierzył, gdyby tylko potrafił podać jakąkolwiek z owych potencjalnych przyczyn. I nie do końca rozumiał, czemu tak strasznie go to uwiera; czemu nie umie nad całą sytuacją przejść do porządku, jak robił ze wszystkimi poprzednimi aferami pomiędzy Sophusem oraz Howell; czemu odnosi wrażenie, że przekroczona została jakaś granica, którą należało uszanować.

Nagle poczuł, jak ktoś uderza go otwartą dłonią w ucho. Nigdy nie był tak bliski ucieszenia się z powodu bólu, jak w tej chwili, kiedy pozwolił mu on uciec od nieprzyjemnych rozmyślań. Jednak widmo radości błyskawicznie uleciało na widok ręki odpowiedzialnej za ów nieszczęsny cios. Z pewnością wiele Ślizgonek nosiła krótko przycięte, pomalowane na czarno paznokcie, aczkolwiek tylko jedna znajdowała się w posiadaniu rodowego sygnetu Astarothów.

— Cześć, Spence — przywitał siostrę chłodno. — Udany poranny jogging?

— No wreszcie, ile można do ciebie mówić — prychnęła w odpowiedzi Spencer, ignorując pytanie Damiena i robiąc sobie miejsce pomiędzy nim oraz Blishwickiem.

— Nie odefałaś sie, od fazu feliłaś go w ucho — zaprotestował z pełnymi ustami Sophus. Następnie, wciąż z pełnymi ustami, zawył, gdy nieproszone towarzystwo również jego uderzyło we wspomnianą przed chwilą część ciała.

— Nie pluj mi żarciem na szatę, Fallusie, tak z łaski swojej — warknęła Spence, sięgając po półmisek z naleśnikami. Niefortunnie uczyniła to w tej samej chwili, co jakiś młodszy uczeń. Samo spojrzenie na twarz Spencer wystarczyło, aby dzieciak zrezygnował z walki. Mógł ją również rozpoznać. Spencer Astaroth cieszyła się sławą godną zazdrości samych demonicznych bliźniąt Martins.

— Ile razy mam ci mówić, żebyś nie mówiła do mnie „Fallusie"?! — Damien zauważył, że Sophus grzecznie przełknął, co miał w ustach, zanim znów zabrał głos.

— A nie tak masz na imię? — odpowiedziała pytaniem na pytanie, nakładając sobie na talerz prawie wszystkie naleśniki.

Damien wymienił z przyjacielem znaczące spojrzenia ponad głową siostry.

— Jeśli udam, że jej tu nie ma, to może zniknie? — zasugerował Blishwick.

— Od szesnastu lat próbuję tego samego na tobie, a jednak nadal muszę cię oglądać — Spencer, rzecz jasna, wcale się nie przejęła, czy to ona była adresatką pytania.

— Jednakoż zwykle wolisz tego nie robić w porze śniadania...

— Ponieważ nie lubię odbierać sobie apetytu.

— ...i wybierasz towarzystwo Ignatiusa — dokończył Damien, niezrażony przerywaniem siostry. Miał wiele lat na przywyknięcie; prawdę powiedziawszy, zacząłby się martwić, gdyby Spence nie próbowała co chwila wejść mu w słowo.

— Nie mogę wybrać towarzystwa kogoś, kto nadal pierdzi w materac.

— Na pewno zniósłby to lepiej niż my — mruknął Sophus niby do siebie, jednak Astarothowie, i zapewne nie tylko oni, usłyszeli go z łatwością.

Spencer spojrzała na sąsiada z pogardą, po czym wsadziła palec do ust, by następnie wcisnąć go zaskoczonemu Blishwickowi do — wciąż zaczerwienionego po uderzeniu — ucha. Zgodnie z naturalnym dla każdej zdrowej jednostki odruchem, ofiara wrzasnęła już drugi raz podczas posiłku, próbując się odsunąć, przez co widowiskowo bęcnęła z ławy na kamienną posadzkę.

— Co za ohyda! — stęknął Sophus z poziomu podłogi.

— To samo chciałam powiedzieć, odkąd cię dziś zobaczyłam.

— To naprawdę było obrzydliwe — mruknął Damien, na wszelki wypadek dokonując taktycznego wycofania poza zasięg obślinionych palców siostry.

— No i co? — Spencer posłała mu spod asymetrycznej grzywki spojrzenie, które kogoś wrażliwszego mogłoby nawiedzić w koszmarach sennych. — Powiesz matce?

— Dziękuję bardzo, cenię sobie spokój.

Wątpił, aby rodzicielka rzeczywiście cokolwiek zdziałała — wychowanie Spence wychodziło bardzo średnio już, gdy zabierano się do tego osobiście, a co dopiero listownie; zwłaszcza że była to walka zdecydowanie samotna, gdyż córka stanowiła oczko w głowie lorda Astarotha. W dzieciństwie Damien czuł nawet pewną zazdrość wobec siostry, samemu znajdując się pod wiecznym ostrzałem ojcowskiej krytyki — za chudy, za cichy, znów się garbi, zero rodowej dumy i tak dalej, i tak dalej... Z wiekiem doszedł jednak do wniosku, że nadmiar uwag kształtuje charakter lepiej niż rodzic tkwiący na etapie „jak ty ślicznie kopiesz skrzata domowego". Wszelkie uwagi matki spływały po Spencer jak po niuchaczu, zawsze przetykane refrenem „Darina, nie przesadzaj" — efekt końcowy znali wszyscy. Samolubny, wszystkożerny potwór tyranizujący każdego, kto miał nieszczęście stanąć mu na drodze. Damien nie lubił siostry. Z pewnością ją kochał — gdzieś w najgłębszych czeluściach serca, gdzie nigdy nie zaglądał — acz z równą pewnością wiedział, że jej nie lubi.

Ostatnimi czasy nie lubił nawet swego jedynego przyjaciela, a z tej dwójki to Sophus nigdy nie próbował zmusić go do jedzenia ziemi. Miał jednak szereg innych przewinień na koncie, toteż Damien nie ubolewał szczególnie nad ciszą, jaka zapadła z powodu obecności Spencer. Od uczty powitalnej generalnie trudno się im z Blishwickiem rozmawiało, więc lepiej było na kogoś zwalić śmierć konwersacji niż wracać do analizowania kryzysu przyjaźni oraz innych nieszczęść.

Postukał różdżką w półmisek, mamrocząc pod nosem zaklęcie odgrzewające, by zapewnić wystygłej owsiance drugie życie. Choć nie posiadał nawet w połowie tak przepastnego żołądka jak siostra, wątpił, aby bułka miała mu wystarczyć aż do obiadu, zwłaszcza jeśli zaczynał dziś zajęcia od starożytnych run. Stres napędza apetyt, a zajęcia Hawkinsa niezmiernie Damiena stresowały; jeśli istniał człowiek bardziej antypatyczny od jego własnego ojca, mógł być to jedynie Rufus Hawkins.

Nagły cios łokciem pod żebra sprawił, że powietrze niespodziewanie uciekło Astarothowi z płuc. Podziękował w duchu Merlinowi, że zdołał już przełknąć i nie umrze, dławiąc się owsianką, po czym spojrzał zirytowany na siostrę.

— O co ci znów chodzi?! — syknął, nie kryjąc złości.

— To Fallus! — prychnęła Spencer, nim odgryzła kawałek suszonej wołowiny.

— Niewątpliwie ma długie przeszczepy, ale nie sądzę, żeby sięgał do mnie łokciem.

— Jakby się nie szarpał...!

— Jakbyś nie pchała łap do cudzego talerza...!

Damien ucisnął nasadę nosa. Spence miała nieznośny zwyczaj podbierania innym jedzenia tylko po to, by ich zirytować, a jej ulubionym celem był nie kto inny, jak Sophus Blishwick we własnej osobie. Niegdyś wolała dręczyć brata, acz on nauczył się nie walczyć i oddawać swój talerz, toteż nie stanowił zbyt atrakcyjnej ofiary; Sophus uważał jednak, że podobna metoda urąga jego dumie. Czy coś. Nasz bohater nie wnikał, bo też — prawdę powiedziawszy — niespecjalnie go to obchodziło, ale jak na kogoś, kto kpił z łatwości, z jaką przychodziło prowokowanie Howell, Blishwick dzielił z nią rażące podobieństwa.

— Czy ty musisz w siebie wrzucać jak w śmietnik? — zapytał Damien siostry, stanowczo wchodząc w środek narastającej kłótni. Gdyby pozwolił im dłużej na siebie krzyczeć, akcja zapewne przebiegłaby według utartego schematu i Sophus skończyłby nie tylko bez godności, lecz również w sytuacji zagrożenia życia.

Damien nadal nieco żałował tamtej figurki Merlina, która ową świecką tradycję ustanowiła, gdy Spence postanowiła wepchnąć zabawkę do gardła Blishwicka. Szóstych urodzin również żałował, ponieważ decyzja siostry zepsuła mu całe przyjęcie.

— Muszę. Jestem sportowcem i muszę mieć co spalać — stwierdziła Spence, z rozmysłem przeżuwając wystarczająco głośno, by słyszano ją nawet przy stole prezydialnym.

— To trzeba było wsadzić te dzieci do pieca, a nie pożerać żywcem zaraz po porwaniu — syknął Sophus, rozcierając ramię, w które zapewne otrzymał chwilę temu cios.

Damien parsknął w pitą właśnie kawę, przez co gorąca ciecz trafiła mu do nosa. Na nieszczęście, nie on jeden narobił hałasu, gdyż Blishwick wygłosił swą ripostę niemalże równie głośno, co Spencer ciamkała. Jego słowa dotarły więc do wszystkich siedzących w pobliżu Ślizgonów, dotychczas zajętych własnymi sprawami, ewentualnie obroną talerzy i ignorowaniem krzyków — przy stole Slytherinu zawsze ktoś krzyczał, więc to ostatnie do trudnych nie należało. Dwie uczennice z przypinkami klubu gargulkowego zachichotały, zerkając zalotnie na Sophusa, większości świadków zadrżały kąciki ust, a Boston Lockhart, król szkolnej bukmacherki, bez żadnego skrępowania ryknął gromkim śmiechem.

Policzki Spencer pociemniały od rumieńca, który niewątpliwie stanowił wyraz złości, nie wstydu. Podobnie jak ojciec, Spence zachowywała się, jakby posiadała monopol na wyśmiewanie innych oraz stawianie ich w kłopotliwych sytuacjach. Z pewnością nie przejmowała jej wizja potencjalnej utraty złej sławy Damien podejrzewał, że każdego ze śmieszków potrafiłaby pokonać w dowolnej formie pojedynku, ewentualnie otruć lecz sam fakt zaistnienia podobnej sytuacji. Wydęła wargi, wywracając oczami w możliwie najbardziej wymowny sposób, po czym wystawiła w stronę Sophusa środkowy palec.

Zapomniałam, jaki z ciebie kabareciarz, Fallusie. Mam nadzieję, że na treningu w sobotę będziesz równie zabawny wycedziła lodowatym tonem, który zwykle oznaczał, że w środku cała wrze. Następnie wstała, wyciągając spod stołu sfatygowaną torbę, i zmroziła spojrzeniem nieszczęsne członkinie klubu gargulkowego. A wy z czego rżycie?

Dziewczęta, podobnie jak reszta widowni, natychmiast ucichły; tylko Lockhart jeszcze chwilę podejrzanie kasłał. Jednak Spencer najwyraźniej nie zamierzała zostać, aby obejrzeć, jak kilkoma słowami gromi uśmiechy okolicznych dzieci, gdyż wymaszerowała raźnym krokiem z Wielkiej Sali, na odchodne strzelając Sophusa w potylicę. Ponieważ w drodze do drzwi zdołała szturchnąć jeszcze plus-minus trzy osoby Damien nie mógł mieć pewności, czy dobrze się doliczył trudno było ocenić rzetelność jej gróźb. Osobiście Astaroth stawiałby na „poleje się krew", aczkolwiek ofiara pogróżek zapewne wolała pozostawać dobrej myśli. Tak w zgodzie z tradycją obrywania od Spence.

— O niej nie powiesz, że jest dziś wyjątkowo agresywna? — mruknął do rzeczonej ofiary Damien, wycierając nos w wyciągniętą z kieszeni jedwabną chusteczkę.

— Dla niej nie ma żadnej skali agresji — stwierdził beztrosko Sophus, wzruszając ramionami. — Gdybym nie znał waszych rodziców, obstawiałbym zakłady, które z was jest adoptowane.

— Ja znam oboje twoich i nadal uważam, że nawet przez prześcieradło nie mogliby cię zmajstrować — mruknął w odpowiedzi Astaroth, choć w duchu musiał przyznać przyjacielowi rację.

Ze Spencer łączył Damiena wyłącznie wzrost; na szczęście żadne z nich nie wdało się w niskich Hastingsów, toteż obecnie oboje przerastali matkę o co najmniej głowę. Na tym podobieństwa się kończyły, gdyż Damien przypominał rodzicielkę pod każdym innym względem: szczupły i blady, z gęstą czupryną czarnych włosów, dużymi oczami koloru gorzkiej czekolady oraz pełnymi wargami, których barwa odcinała się na tle niemal przezroczystej cery. Z kolei Spencer uchodziła za skórę zdartą z ojca: śniada, muskularna, o ostrych rysach twarzy i prostych włosach w nienazwanym odcieniu pomiędzy blondem oraz rudym. Jedynie w jej szarych, typowych dla Astharothów oczach dało się dostrzec plamy brązu — namiastkę matczynej heterochromii, choć w przypadku lady Dariny wyglądało to bardziej konwencjonalnie, z jednym okiem ciemnym, a drugim zielonym. Rodzeństwo odznaczało się również zupełnie innym stylem. Damien, podobnie jak rodzice, stawiał na klasyczną, skromną elegancję graniczącą wręcz z godną Spartan oszczędnością; uważał posiadanie w szafie aż pięciu kolorów — bieli, czerni, szarości, granatu oraz brązu — za nadmiar szczęścia. Nie lubił rzucać się w oczy. Spencer przeciwnie, uwielbiała to, co podkreślała noszeniem barwnych strojów, spośród których szczególnie upodobała sobie farbowane kurtki ze smoczej skóry — im bardziej neonowy odcień, tym lepiej. Choć rodzeństwo nie dostało nigdy oficjalnego zakazu noszenia mugolskich strojów — Damien widział w tym rękę ciotki Aurory, której złą prasę zrobiłaby przyjaźń z jednostkami zupełnie obojętnymi na zmugolenie* — nasz bohater wolał zachować równowagę, w domu nawet częściej nosząc szaty niż spodnie i koszule, by nie testować cierpliwości ojca. Spence, rzecz jasna, nie musiała żywić podobnych obaw, toteż szat zakładała tylko trzy zestawy: szkolne, wyjściowe oraz te do quidditcha; resztę czasu spędzała w ubraniach na mugolską modłę, zwykle podartych lub poprzecieranych już w chwili zakupu.

Naturalnie Spencer nie byłaby Spencer, gdyby wcześniej nie sprawdziła, czy aby na pewno żaden prawdziwy mugol nie przyłożył ręki do uszycia tego, za co zamierza zapłacić. Gdyż największą różnicą pomiędzy rodzeństwem Astarothów pozostawał charakter. Tu nie istniały żadne punkty wspólne poza tym, że w obojgu Tiara Przydziału dostrzegła potencjalnych Ślizgonów.

Pod względem osobowości Spence również pozostawała wierną kopią ojca, a nawet jego gorszą wersją, gdyż — na nieszczęście dla wszystkich — urodziła się ekstrawertyczką i nie wystarczyło jej towarzystwo własnego szczura oraz hodowanych pod łóżkiem diabelskich sideł. Była przy tym osobą niebywale złośliwą, zawsze przekonaną o własnej racji, upartą jak hipogryf, a także despotyczną. Już samo to wystarczyłoby, aby nie cieszyła się szczególną miłością bliźnich, jednak obrazu dopełniało uwielbienie wobec uprzykrzania innym życia. Ponadto podzielała poglądy rodziców na kwestie czystości krwi oraz mugoli — co nie stanowiło niczego dobrego, kiedy mówimy o najbardziej konserwatywnych konserwatystach w Wielkiej Brytanii. Zapewne Spence rzucałaby na wszystkie strony „zdrajcami krwi", a nawet „szlamami", gdyby matka nie wpoiła jej, że to nie wypada, zwłaszcza w czasach okropnej poprawności politycznej. Tak przynajmniej głosiła oficjalna wersja i tak pozwalano myśleć lady Darinie; w rzeczywistości Spencer pilnował Ignatius, który — na wzór ciotki Aurory — stanowił wzór konformisty. Po tylu latach Damien nadal nie znał poglądów Eldridge'a.

Nawet własnych do końca nie znał. Na pewno wiedział, że cieszy go kompletna obojętność Sophusa wobec tematu czystości krwi oraz całej reszty — jego rodzice byli zbyt zajęci kłótniami oraz trzaskaniem drzwiami, by cokolwiek wpajać jedynakowi. Jakiekolwiek poglądy miał zresztą Blishwick senior przed wojną, po tejże przeszło mu dosyć gwałtownie na skutek wszystkich nieprzyjemności, jakie spotkały jego rodzinę z powodu jednego zbyt radykalnego członka. Dzięki temu Damienowi dane było już w dzieciństwie spędzić trochę czasu pośród dorosłych o bardziej akceptowalnych poglądach, którzy jednocześnie nie zostawali odsądzeni od czci i wiary (patrz: ciotka Audrey, ciotka Zoja). Nie miał nic przeciwko mugolom czy mugolakom, czystość cudzej krwi również go ani trochę nie obchodziła — ot, pilnował czubka swojego nosa. Poza tym, jeśli wierzyć duchom rzucającym w stronę ojca brzydkie słowo na „b", sam nie mógł się poszczycić idealnym rodowodem, toteż zaglądanie innym w drzewa genealogiczne stanowiłoby najwyższą formę hipokryzji. Damien zaś do hipokrytów nie należał. Ogólnie do mało czego należał, ceniąc sobie przede wszystkim spokój i opanowanie, dławiąc emocje wewnątrz, stając w roli obserwatora, nie uczestnika najprzeróżniejszych wydarzeń — co, koniec końców, przynosiło żniwa, skoro rok temu profesor McGonagall nagrodziła go odznaką prefekta. Sam siebie uważał za analityka oraz osobę dobrze wychowaną, okazującą minimum szacunku nawet rozmówcom nielubianym. Złośliwych uwag wobec Sophusa nie liczył, to kwestia stopy ich znajomości.

Oczywiście, jak wielu sfrustrowanych swoim życiem introwertyków, Damien był również niesamowicie wrednym komentatorem wszystkiego i wszystkich wokół, aczkolwiek niekoniecznie dopuszczał do siebie ów fakt.

W milczeniu dojadł owsiankę, z niejaką ulgą odnotowując, że Howell wraz z wiernymi cerberami opuściła Wielką Salę, kiedy Spencer psuła krwi otoczeniu. Sophus najwyraźniej również musiał to zauważyć, gdyż poświęcił uwagę członkiniom klubu gargulkowego, zagadując je z czarującym uśmiechem na twarzy. Ze strzępków rozmowy, które dobiegały jego uszu, Damien zrozumiał, że obie chodziły do czwartej klasy, jedna nazywała się Lathika, a druga należała do zatrważająco rozległego klanu Juspeczyk-Woodard. Albo to też Lathika. Albo obie nosiły owo dumne, dwuczłonowe nazwisko. Istniała taka możliwość, skoro Balthazar Woodard, ekscentryczny projektant mody, wraz z mężem adoptowali nowe dziecko średnio co pół roku, jak głosiły plotki. Tak czy inaczej, Damien stracił zainteresowanie nowymi podbojami Sophusa. Cokolwiek buja jego łódkę, byle miał zajęcia inne niż narażanie się każdej Ślizgonce zdolnej do morderstwa.

Dopijając kawę, Astaroth rzucił okiem na zegarek i z niezadowoleniem odkrył, że czas już na niego najwyższy. Dla pewności zerknął jeszcze na stół prezydialny, gdzie Hawkins usiadł dziś na samym brzegu, chowając się przed profesor Byrne za żywym murem z Lefroya oraz praktykantki profesor Sinistry, której nazwiska Damien nie potrafił zapamiętać. Ponieważ krzesło nauczyciela starożytnych run stało puste, naprawdę należało udać się wreszcie na zajęcia. Profesor Hawkins nienawidził bowiem wielu rzeczy — ze szczególnym uwzględnieniem uczniów — jednak szczyt listy zdecydowanie okupowało spóźnialstwo. Wyrzucenie za drzwi na resztę lekcji stanowiło najprzyjemniejszą karę, a Damien naprawdę nie chciał sprawdzać, gdzie na skali okrucieństwa dopuszczalnego przez regulamin szkoły znajduje się dziś nauczyciel.

— Widzimy się na zaklęciach — mruknął do Sophusa, wstając i zarzucając na ramię torbę.

— Albo i nie, jak nie będziesz szybciej ruszał tymi pajęczymi nóżkami — odparł przyjaciel, najwyraźniej mniej rozproszony płcią piękną niż wyglądało.

Damien nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. Wolał zresztą oszczędzać oddech, gdyż w przeciwieństwie do siostry sportowcem nie był, a Sophus miał niestety absolutną rację — należało prędko przebierać nogami, jeśli nie chciał, aby w sali runów odłączono mu je od ciała.

***

— CHYBA WIEM, JAK CI POMÓC.

Damien uniósł głowę znad czytanego właśnie „Współczesnego Czarodzieja", by spojrzeć na Sophusa, nie kryjąc zwątpienia w oczach. Blishwick znał zdecydowanie więcej damienowych problemów niż właściciel tychże mógłby sobie kiedykolwiek zażyczyć, aczkolwiek Astaroth szczerze wątpił, czy w zasięgu możliwości intelektualnych przyjaciela leży analiza czegokolwiek, a już na pewno cudzych demonów.

Zwłaszcza że najwyraźniej nie radził sobie nawet ze zrozumieniem absolutnie niesubtelnego wyrazu twarzy rozmówcy, albowiem kontynuował:

— Potrzebujesz dziewczyny.

Te dwa słowa obok siebie zabrzmiały absurdalniej niż Damien kiedykolwiek by się spodziewał. A nie spodziewał się wcale, gdyż nie przyszła mu nigdy do głowy równie abstrakcyjna kombinacja. Nie mógł zrobić więc nic innego, jak tylko parsknąć z niedowierzaniem. Pokręcił głową, już mając pogratulować Sophusowi zaskakująco udanego żartu, kiedy dostrzegł, że ten nie podziela jego rozbawienia.

Kąciki ust Damiena opadły wręcz samoistnie; w zamian poczuł nadciągającą migrenę. Oraz przypływ irytacji, który już przyczaił się cierpliwie na horyzoncie, czekając na swą kolej.

— Słucham? — zapytał jeszcze w ostatnim podrygu bezsensownej nadziei.

— Potrzebujesz znaleźć sobie dziewczynę — powtórzył stanowczo Blishwick, dusząc w zarodku resztki złudzeń, jakimi karmił się Damien, licząc na spokojną lekturę w pokoju wspólnym.

A wszystko szło tak dobrze...!

Wolne, słoneczne popołudnie skłaniało uczniów do wylęgnięcia na błonia, co oznaczało zdecydowanie mniej ludzi w lochach Slytherinu. Te zaś Damien lubił zdecydowanie bardziej od szkolnej czytelni — bądź co bądź, do pokoju wspólnego Ślizgonów nie miał wstępu podejrzany Szkot nasączony alkoholem wystarczająco, by dokonać samozapłonu, gdyby stanął dostatecznie blisko jednej z zamkowych pochodni. W każdym razie — warunki idealne na lekturę nowego numeru „Współczesnego Czarodzieja". Naszemu bohaterowi sprzyjało więc wszystko — poza nudą najlepszego przyjaciela.

— Po co? — zapytał wreszcie, starannie składając gazetę, by nie czuć pokusy zwinięcia jej w tubę celem skarcenia rozmówcy jak niegrzecznego psidwaka. Czasem odnosił wrażenie, jakby nie istniał inny sposób, by przywołać Sophusa do porządku.

— Jesteś spięty. — Najwyraźniej Blishwick, mimo wszystko, przetwarzał bodźce zewnętrze; wolniej bo wolniej, ale jednak. Przynajmniej na to wyglądało, gdyż ujrzawszy wędrującą ku górze brew rozmówcy, dodał: — Sfrustrowany.

— I co, kobieta w moim życiu zadziała jak gniotka antystresowa?

Lepiej nie. Damien już cztery razy wchodził w posiadanie owego prymitywnego wręcz wynalazku i cztery razy pękł mu on w dłoniach. Zazwyczaj podczas słuchania tyrad Sophusa bądź w trakcie rodzinnych obiadów.

— Widzisz? Właśnie dlatego potrzebujesz dziewczyny!

— Bo używam sarkazmu?

— Bo jesteś niedoruchany.

Uszy Damiena nabiegły krwią, a szyję pokryły czerwone plamy; rozejrzał się nerwowo, czy na pewno nikt nie słyszał ich rozmowy, ponieważ Sophus nieszczególnie dbał o ściszenie głosu. Na szczęście, jak już wspomniano, pokój wspólny świecił pustkami. Spośród jakiejś piątki pozostałych obecnych, najbliżej siedziało dwóch smarkaczy — na damienowe oko maksymalnie trzeci rok — którzy zdawali się bez reszty pogrążeni w partyjce Okalecz Pana Cebulę. Nawiasem mówiąc, owa gra karciana od pokoleń cieszyła się szczególną popularnością wśród wychowanków Slytherinu oraz Gryffindoru, zwykle potajemnie modyfikujących zasady tak, by zamiast Pana Cebuli ofiarą padał opiekun wrogiego domu. Ponoć za czasów rodziców Damiena nawet niektórzy uczniowie Slytherinu preferowali kaleczyć profesora Snape'a. Jeśli Severus Snape był za życia równie sympatyczny, co na — obecnie drzemiącym — portrecie, nasz bohater zupełnie się im nie dziwił.

Tak czy inaczej, teren pozostawał czysty i nikt poza samym Astarothem nie słyszał jego werbalnego upokorzenia.

— Mam szesnaście lat — burknął wreszcie do Sophusa, nieco zbyt agresywnie wygładzając kciukiem grzbiet złożonej gazety.

— Ja też, i co z tego?

— Jesteś niewyżyty, to z tego. Nie masz jakichś czwartoklasistek do podrywania?

— Byłem dla nich po prostu miły. — Blishwick przewrócił wymownie oczami.

— Tak? To którą zacząłeś urabiać?

— Nie zmieniaj tematu. — Sophus pogroził przyjacielowi palcem. — Mówimy o tobie.

— Myślałem, że o dziewczynie.

— To się łączy. Spójrz: z iloma kobietami spoza swojej rodziny rozmawiałeś w wakacje?

Damien otworzył usta, chcąc udzielić odpowiedzi. Następnie je zamknął, czując nagły krok w tył własnej pewności siebie — której nie posiadał jakoś szczególnie wiele. Zmarszczył brwi w wyrazie głębokiego namysłu, a przedłużającą się ciszę pomiędzy nim i Sophusem zakłócało wyłącznie rytmiczne postukiwanie palców tego drugiego o hebanową ramę sofy.

— Hmmmm... — mruknął wreszcie, chcąc zagłuszyć własne wymowne milczenie.

— Spokojnie, masz czas nawet do kolacji — zadrwił Blishwick, nie kryjąc rozbawienia z powodu zapędzenia przyjaciela w kozi róg.

Damien, który zaprzeczyłby znalezieniu się w kozim rogu — choć niewątpliwie właśnie tam został zagoniony niczym owieczka na rzeź — zgromił rozmówcę wzrokiem.

— Z Amelią Eldrige. Rozmawiałem z Amelią.

— Jeśli nazywasz ośmiolatkę kobietą, twój problem może być jednak nieco bardziej skomplikowany niż sądziłem.

Uszy Damiena zapłonęły żywym ogniem, a reszta jego skromnego jestestwa odniosła wrażenie, jakby okaleczanie Pana Cebuli w tle nieco przycichło.

— Nie nazywam. Tak mi się rzuciło — wymamrotał, pragnąc zapaść się pod ziemię.

— Widzisz? O tym właśnie mówię. Masz już szesnaście lat, prawie siedemnaście, a kobiety traktujesz jak obcą formę życia. Nie rozmawiasz z nimi, jeśli nie musisz. Nawet na nie nie patrzysz. Trzeba to zmienić! — Na twarzy Sophusa wykwitł nagle wyraz zawahania, jakby coś sobie uświadomił. — Chyba że grasz do drugiej bramki. Wiesz, mnie zawsze możesz powiedzieć. To też da się załatwić, dostaję mnóstwo namiarów na...

— C-co...? Nie! Pogięło cię?! — Damien spojrzał na przyjaciela zarówno zszokowany, jak i głęboko zażenowany. Nawet gdyby wolał własną płeć, takie teksty niespecjalnie skłoniłyby go do wyjścia z szafy. A nie wolał. Miał stuprocentową pewność, że jest absolutnie hetero; pewność ta kopała jednak naszego bohatera prosto w ból egzystencjalny, wolał więc o niej nie myśleć. Wręcz ją wypierał, póki dowód nie przebywał w tym samym pomieszczeniu.

— Ale po co od razu ta agresja...

— Bo sugerujesz mi... takie rzeczy publicznie! — syknął z irytacją Damien, teraz już pewien, że kaleczenie Pana Cebuli odeszło w zapomnienie.

— Masz coś do gejów?

Sophus najwyraźniej bawił się znakomicie; jego rozmówca, dla odmiany, powoli docierał do przekroczenia granic swej naprawdę rozległej cierpliwości, za którymi czekało zasugerowanie rozmówcy w bardzo żołnierskich słowach, by odstosunkował się od jego — nomen omen — stosunku wobec kobiet, homoseksualistów oraz całej reszty tematów uchodzących powszechnie za drażliwe, również poza nieszczęsnym kornwalijskim zamczyskiem. Ponieważ jednak Damien niespecjalnie chciał wybuchać w miejscu cokolwiek publicznym, zwłaszcza gdy — pomimo jego cichych modłów w stronę sił wyższych — najwyraźniej inni zaczęli zwracać na nich uwagę, odetchnął głęboko i policzył w duchu do pięciu. Po łacinie, żeby nieco zawyżyć stopień trudności. Kiedy wizja uduszenia Sophusa jego własnymi kudłami nieco się zatarła, nasz bohater uznał zabranie głosu za stosunkowo bezpieczne.

— Powiedz lepiej, jak niby zamierzasz się do tego zabrać — burknął.

Blishwick aż klasnął w dłonie, najwyraźniej zachwycony perspektywą słuchania własnego głosu przez kolejnych kilka minut.

— Widzisz, to nie takie proste...

— Nie, doprawdy? Nawet dla ciebie? — Gdyby sarkazm miał formę ciekłą, właśnie zacząłby formować kałużę wsiąkającą w szmaragdowozielony dywan pod ich stopami.

— Nie przerywaj mi! — Sophus skarcił przyjaciela tonem znawcy. — To nie takie proste, ale zarazem nie niemożliwe. Przede wszystkim potrzebujemy kandydatki mało wymagającej. Najlepiej równie niedoświadczonej co ty. Bo wiesz, bez urazy, ale dla dziewczyny, co może przebierać w ofertach, to ty za wiele do zaoferowania nie masz.

Słowa Blishwicka podziałały niczym kolejny kopniak w damienowy ból egzystencjalny; tym razem jednak cios zadała stopa zakuta w żelazny bucior. Umiarkowane, by nie rzec „niskie" poczucie własnej wartości zabraniało Astarothowi zaprotestować, zwłaszcza mając w pamięci przedstawicielkę płci pięknej, z którą skrycie chciałby zostać zeswatany.

— Więc kim niby ma być ta szczęściara, co mam ją rwać niczym Bijącą Wierzbę? — zapytał, próbując ukryć emocjonalną agonię pod niezmienionym poziomem ironii.

— Ha! Cieszę się, że pytasz, to już prawie jak współpraca. Męczyło mnie to jakiś czas, zwłaszcza że większość dziewczyn jednak patrzy na mnie, a nie chcemy przecież robić z ciebie nagrody pocieszenia...

— No dziękuję za tę łaskę...

— ...więc pomyślałem o Angelinie.

Damien wyprostował się gwałtownie, patrząc na przyjaciela z miną wyrażającą zarówno niedowierzanie, jak i — głównie — zgrozę.

Czyli jednak oszalał.

— Angelinie? Czy ty mówisz poważnie?! — Z wrażenia sam zapomniał, że nie powinien podnosić głosu.

— A co? Coś z nią nie tak?

— Ja wiem, że ją łatwo przegapić, ale powinieneś umieć odpowiedzieć sobie na to pytanie!

Z Angeliną Anderson bowiem niewiele rzeczy było „tak"; w gruncie rzeczy nawet jej zalety należało zaliczyć do „nie tak", gdyż czyniły ją wyłącznie bardziej niepokojącą istotą. Możliwe, że Damien miał skłonności do nadużywania określenia „przerażająca" wobec przedstawicielek płci przeciwnej, aczkolwiek w przypadku panny Anderson nasuwało się ono wręcz samoistnie, choć nigdy dotychczas nie wykazała nawet grama podłości cechującej nie mniej straszne Spencer czy Amelię. Prawdę powiedziawszy, gdyby Angelina była po prostu kolejną złośliwą Ślizgonką, Damien nawet nie zwracałby na nią uwagi. Zresztą w takiej wersji rzeczywistości funkcjonowanie w zamku z pewnością stałoby się nieco prostsze. Problem leżał w tym, że Angelina Anderson...

— Szukaliście mnie?

Dobiegający znad ich głów cienki, spokojny głosik wyrwał Astarotha z zamyślenia, ciskając z impetem prosto w objęcia przerażenia. Nie tylko jego zresztą, gdyż Sophus również wcisnął swe nieskromne jestestwo w narożnik sofy, jak najdalej od właścicielki przeklętego głosu. Damien, który wcale nie zachował się lepiej, przycisnął dłoń do piersi, jakby mógł tak powstrzymać potencjalny zawał.

O Angelinie mowa, a Angelina tu, pomyślał ponuro.

— O, cześć, Angelino. Nie zauważyliśmy cię — przywitał uprzejmie koleżankę z roku, próbując robić dobrą minę do złej gry.

— Och, wiem — przyznała z rozbrajającą szczerością, obdarzając ich obu zwodniczo niewinnym uśmiechem.

Jak zwykle wyglądała nienagannie: odprasowana szkolna szata, błyszcząca odznaka prefekta na piersi i proste, opadające na plecy włosy barwy pszenicy, które przytrzymywała opaską pod kolor podszewki ślizgońskiego mundurka. Przypominała stojącą na wystawie porcelanową laleczkę, szczególnie za sprawą okrągłej, bladej buzi o ogromnych, błękitnych oczach. Mogłaby się nawet podobać, gdyby tylko nie miała za skórą samego diabła lub czegoś jeszcze gorszego.

Problem bowiem leżał w tym, że Angelina Anderson sprawiała wrażenie słodkiej, bezbronnej istotki — i „sprawiała" zdecydowanie stanowiło tu słowo-klucz. Damien szczerze wątpił, aby posiadała pelerynę-niewidkę, a jednak do perfekcji opanowała sztukę bezszelestnego przemieszczania z miejsca na miejsce oraz pozostawania niezauważoną tak długo, jak długo sama uznawała za stosowne. W dodatku zachowywała się, jakby umiała czytać innym w myślach! Damien niby nieszczególnie dawał wiary podobnym plotkom, aczkolwiek od dwóch lat ćwiczył samodzielnie podstawy oklumencji, tak na wszelki wypadek. Ponieważ nigdy nie został postawiony w sytuacji mogącej przetestować efekty jego nauki, nie miał zielonego pojęcia, jak mu idzie. Czasem tylko odnosił wrażenie, jakby w oczach Angeliny widział odpowiedź: kiepsko.

Panna Anderson znała bowiem sekrety mieszkańców zamku — trudno powiedzieć, ile tajemnic i jak wielu osób odkryła, aczkolwiek istniała możliwość, że odpowiedzi na owe nękające wielu pytania brzmiały „wszystkie" oraz „wszystkich". Nie bez powodu Damien od pierwszego września unikał koleżanki z roku bardziej niż zwykle — i zajmowanie przez nich oboje stanowiska prefekta naprawdę nie ułatwiało sprawy! Astaroth był jednak zdesperowany, prawdopodobnie bardziej nawet od własnej matki, gdy dla ratowania dobrego imienia rodu przyjęła oświadczyny fanatyka morderczych roślin, toteż dzielnie próbował. Lubił myśleć, że wychodziło mu nawet nieźle, ale równie dobrze Angelina mogła już trzeci tydzień podążać za nim krok w krok, a on nie miałby o niczym zielonego pojęcia.

— Przyjemna lektura? — zapytała wreszcie, najwyraźniej uznając kolegów za dostatecznie przerażonych wszystkimi potencjalnymi powodami, przez które do nich podeszła.

— Co? — odpowiedział pytaniem na pytanie Sophus, powoli wracając do poprzedniej, dużo bardziej nonszalanckiej pozycji. Damien ani drgnął; nadal leżał rozpłaszczony na podłokietniku, jakby próbował odsunąć się od co najmniej bazyliszka, a nie drobnej szesnastolatki.

— Pytam Damiena, czy przyjemna lektura. — Angelina wskazała na porzucony egzemplarz gazety. — Mama pozwoliła mi pomóc przy dopinaniu numeru na ostatni guzik. Co prawda głównie obserwowałam pracę innych, ale uważam, że wyjątkowo się udał.

No tak. „Współczesny Czarodziej" należał do Alyssy Anderson, matki Angeliny, która nie tylko założyła czasopismo, lecz również zajmowała fotel redatkorki naczelnej. Miesięcznik uchodził obecnie za najbardziej rzetelną magiczną gazetę; dla wielu również za najbardziej postępową. Według Damiena tej drugiej opinii nic nie potwierdzało lepiej niż skrzywione miny jego własnych rodziców, nazywających magazyn „Ledwo Czarodziejem", ewentualnie „tym piśmidłem dla miłośników mugoli i odmieńców". Ich pogarda jedynie utwierdziła syna w przekonaniu, że powinien pozostawać na bieżąco z ofertą miesięcznika, acz unikać pokazywania się rodzicom z tymże w ręku.

Naszła go myśl, czy Angelina byłaby skłonna pozbawić krwawicę matki jednej prenumeraty, donosząc na Damiena państwu Astaroth. Na szczęście zdawało się to mało prawdopodobne — nie żeby akurat konkretnie jego zamówienie miało jakiekolwiek znaczenie dla pisma. Po prostu, cokolwiek Anderson robiła ze zdobywanymi informacjami, z pewnością nie używała ich do szantażowania ludzi czy sprawiania im kłopotów. Przynajmniej dotychczas.

W gruncie rzeczy, w Angelinie najbardziej przerażała niewiedza, po co zbiera to wszystko.

— A bardzo, bardzo... — Damien zaśmiał się nerwowo, co zabrzmiało raczej jak odgłos pomiędzy czknięciem a beknięciem. — Szczególnie artykuł na stronie...

— Tak, był bardzo ciekawy. — Sophus wszedł przyjacielowi w słowo, najwyraźniej chcąc ocalić go przed gorszym poniżeniem. Tudzież wietrząc okazję. — Powiedz, długo tu stoisz?

— Och, tylko momencik. — Obdarzyła ich kolejnym pogodem uśmiechem, nawijając zalotnie włosy na palec. — Niestety nie jestem zainteresowana Damienem, choć bardzo go szanuję jako kolegę oraz prefekta.

Spadający z serca kamień opadł na metaforyczną ziemię z tak głośnym hukiem, że zagłuszył Astarothowi cichutkie „ale" przyczajone na końcu wypowiedzi Angeliny. Właśnie dlatego nieomal zakrztusił się śliną, kiedy kontynuowała:

— Aczkolwiek uważam ten pomysł za trafiony. Samotność mu nie służy. Od początku roku wydaje się taki... — zawiesiła głos, obdarzając Damiena spojrzeniem, od którego całe życie przeleciało mu przed oczami. — ...melancholijny.

Ona wie! Na gacie Merlina i podomkę Morgany, ona wie! Jakakolwiek ulga opuściła damienowe ciało w trybie natychmiastowym, pozostawiając po sobie jedynie wyjące w jego głowie syreny alarmowe.

— Widzisz? Nawet Angelina widzi, że coś z tobą nie tak! — Sophus najwyraźniej nie raczył zauważyć, że najlepszy przyjaciel właśnie przeżywa wewnętrzną agonię. Kolejną w ciągu ostatnich dwudziestu minut. Może po prostu przywykł.

— Zamknij dziób — wycedził umierający w środku Damien.

— Ależ po co te negatywne emocje? Jestem przekonana, że wspólnymi siłami znajdziemy odpowiednią kandydatkę. — Angelina, nie wiedzieć kiedy, usiadła pomiędzy kolegami; z wyrazem namysłu na twarzy postukała się palcem po dolnej wardze. — Hmm... Przyznam szczerze, nie lubię zaczynać od najniższej półki, nawet w sytuacjach pozornie beznadziejnych.

— Pozornie? — Sophus zmarszczył brwi.

— Damien może nie wygląda, ale ma do zaoferowania bogatą osobowość. Dla niektórych wnętrze jest ważniejsze niż zewnętrze.

Posiadacz bogatej osobowości zjechał powoli po oparciu, pragnąc spaść z nieszczęsnej kanapy prosto w objęcia czeluści piekielnych. Żałował, że w ogóle pozwolił Sophusowi pociągnąć ten idiotyczny temat; jeszcze bardziej żałował decyzji państwa Anderson, by starać się o dziecko.

— Nadal tu siedzę — przypomniał słabo, jednak nikt nie sprawiał wrażenie zainteresowanego tymże faktem.

— Okej, więc kto z wyższej półki jest niby w zasięgu Damiena?

— Nie słyszałeś? Królewska para odeszła w zapomnienie. I to już tydzień temu! — Angelina zdawała się faktycznie zaskoczona, że ktoś może posiadać wybrakowaną wiedzę na temat zamkowych plotek.

— Królewska para?

— Jared Bott i Cassiopeia Miscellan — uściśliła, a Damien poczuł, jak po raz drugi tego dnia staje mu serce. — Dwie najbardziej pożądane partie w Hogwarcie, odkąd Antonia Griffiths wyszła z szafy.

— Bez przesady, są dziewczyny ładniejsze od Miscellan — zaoponował Sophus.

— Powiedz to nadawcom jej walentynek z zeszłego roku. Chodzi o jej figurę?

— Co? Nie! Po prostu Miscellan odpada i tyle.

Uśmiech Angeliny zmroził Damienowi krew w żyłach.

— A Bott? — zapytała uprzejmie.

— Co z Bottem?

— No nie wiem, może Damienowi się podoba?

Astaroth uznał, że tego już za wiele — bynajmniej nie z powodu kolejnej sugestii, jakoby preferował mężczyzn; problem stanowiło raczej okrucieństwo, z jakim Angelina postanowiła się z nim drażnić, angażując do zabawy również kompletnie nieświadomego Sophusa. Tak czy inaczej, tego wszystkiego było stanowczo za dużo, toteż Damien wstał, a „Współczesny Czarodziej" symbolicznie plasnął o dywan, zrzucony z brzucha właściciela.

— A ty co? — Sophus spojrzał na przyjaciela ze zdumieniem.

— Idę do skrzydła szpitalnego — wycedził na odczepnego nasz bohater. Następnie, absolutnie zgodnie z logiką swej wypowiedzi, ruszył w kierunku męskich dormitoriów.

— To w drugą stronę — zauważyła trzeźwo Angelina, jedynie pogłębiając zdanie Damiena, że za skórą siedzi jej cała armia sił ciemności.

— No i tam się idzie raczej z kontuzją... — dorzucił swoje trzy knuty Blishwick.

— Jak się nie zamkniesz to zaraz się znajdzie kontuzja, z którą ciebie tam odprowadzę! — warknął Damien, kładąc dłoń na klamce. Odnosił wrażenie, jakby wszyscy zebrani w pokoju wspólnym na niego patrzyli, toteż obrócił się gwałtownie; nie był już pewien, co pozostawało prawdą, a co paranoją. — I czego się gapicie, co? Co to za wścibstwo?! Minus trzy punkty dla Slyhterinu dla każdego z was za godzenie w dobre imię szkoły!

Profesor Snape na portrecie gwałtownie otworzył oczy, najwyraźniej chcąc jakoś skomentować zaistniałą sytuację, jednak Damien nawet nie zauważył jego przebudzenia, znikając w korytarzu prowadzącym do dormitorium. Dawny opiekun Slytherinu jedynie pokręcił głową z niesmakiem, mamrocząc pod nosem, po czym ulotnił się z obrazu, prawdopodobnie postanawiając odwiedzić gabinet profesora Zabiniego.

W komnacie zapadła martwa cisza; Sophus spojrzał na Angelinę, jak gdyby całe zajście było jej winą. Jakby nie patrzeć, miał rację.

— Nie jest gejem — odezwał się wreszcie.

— Nie musi być gejem, żeby lubić chłopaków. Poza tym: masz coś przeciwko gejom?

— Przestań mnie przedrzeźniać! Przez ciebie straciliśmy jakieś dwadzieścia punktów!

— Osiemnaście. — Angelina wzruszyła ramionami, jakby robiło to istotną różnicę. — Mnie nie może ich odjąć.

***

CASSIOPEIA MISCELLAN.

To imię wraz z nazwiskiem tłukło się Damienowi po głowie, odkąd tylko Angelina je wypowiedziała, boleśnie obijając o każdą nierówność wewnątrz czaszki. Gdyby już wcześniej nie umierał wewnętrznie, pewnie by zaczął, słysząc szkolne nowinki, które go ominęły. Nic zresztą dziwnego, że był w ich kwestii do tyłu, skoro plotek z zasady nie słuchał, a jego jedynego przyjaciela — i zarazem główne źródło informacji o życiu towarzyskim Hogwartu — nie obchodziło nic, co dotyczyło życia prywatnego kółka adoracji Howell i nie stanowiło ich nekrologów. Ale nieważne. Do rzeczy ważnych zaliczała się wyłącznie informacja o sytuacji matyrmonialnej Cassiopeii Miscellan.

Najwyraźniej od tygodnia nie miała ona — oczywiście Cassiopeia, nie sytuacja — chłopaka. Nie byle jakiego chłopaka zresztą, gdyż mowa tu o prefekcie naczelnym z doskonałymi wynikami w nauce oraz niemniej doskonałą od umysłu aparycją. W rodzinie Astarothów panowała uświęcona tradycja nienawidzenia Bottów, którą jednomyślnie zapoczątkowali rodzice Damiena, a nasz bohater wyjątkowo dobrze wywiązywał się z obowiązku jej podtrzymywania. Choć niekoniecznie z tych samych powodów, co krewni. Tak czy inaczej, Jared Bott nie miał już dziewczyny, a Cassiopeia Miscellan chłopaka.

Jeden powód mniej, żeby umierać wewnętrznie. Lub więcej. Damien jeszcze tego dokładnie nie przeanalizował, przytłoczony emocjami, aczkolwiek bardziej skłaniał się ku opcji numer dwa. Cassiopeia Miscellan, niezależnie od swego statusu związku, nie byłaby dla niego bardziej niedostępna niż teraz nawet mieszkając na Uranie.

Jęknął głucho, nakrywając twarz poduszką. Wolał nie dopuszczać do siebie nawet strzępka przypuszczeń, czy Angelina potrafiłaby zdradzić jego sekret osobie poniekąd w tenże uwikłanej. Raczej nie, ale skąd mógł wiedzieć? Nie znał Angeliny! Czy ktokolwiek ją tak naprawdę znał?! Czy ona miała jakichś znajomych?! Czy ona w ogóle miała rodzinę, czy po prostu pewnego dnia pojawiła się w domu Andersonów i wmówiła im, że jest ich córką, a tak naprawdę przybyła z jakiegoś demonicznego wymiaru?!

Z frustracji aż wrzasnął w poduszkę. Krzyczał na jednym wydechu wystarczająco długo, by poczuć, jak robi mu się słabo; wszak nigdy nie miał za dobrej kondycji. Zamilkł więc i — jeszcze bardziej sfrustrowany, a przy tym odrobinę zrozpaczony — cisnął jaśkiem w okno. Niestety pocisk zaplątał się w baldachim łóżka, przez co pacnął bezgłośnie o kamienną posadzkę.

Jestem do niczego, uznał Damien z ponurą akceptacją tegoż faktu, obserwując zaburzoną trajektorię lotu poduszki. Zacisnął powieki, by nie oglądać kolejnej ze swych porażek; stety lub niestety — wyobraźnia niemal natychmiast podsunęła właścicielowi obraz Cassiopeii. A przynajmniej obraz, jaki pamięć naszego bohatera potrafiła odmalować, gdyż Damien założyłby się o obie nerki, że na żywo Cassiopeia wygląda jeszcze lepiej. Przynajmniej takie wrażenie odnosił przy każdym spotkaniu twarzą w twarz.

Nie żeby widział w obiekcie swych skrytych uczuć wyłącznie urodę!; nie sposób jednak byłoby nazwać tenże osobą choćby przeciętną. Wszyscy Miscellanowie przychodzili na świat z nieprzyzwoicie dobrym zestawem genów, doskonale wpisując się w klasyczne kanony piękna, aczkolwiek większość ewidentnie przypłacała atrakcyjną aparycję brakami intelektualnymi. Cassiopeia, rzecz jasna, stanowiła wyjątek od owej niechlubnej reguły; ogólnie Cassiopeia, zdaniem Damiena, nie posiadała żadnych wad poza dobieranym towarzystwem. Wiedział jednak z doświadczenia, jak trudno zerwać znajomości zawarte w dzieciństwie, toteż nie mógł jej potępiać.

A szkoda, gdyż niewątpliwie wiele by to ułatwiło w damienowym ciężkim życiu.

W osobie, którą potrafiłby skrytykować, dałoby się odkochać, ba!; w ogóle nie szłoby się zakochać. Cudowna wizja, gdyż dotychczas uczucia naszego bohatera nie przyniosły mu żadnej radości, tak wysławianej przez poetów — wyłącznie bezdenną rozpacz, nagłe natężenie pracy gruczołów potowych oraz inne, równie przyjemne symptomy; czasem z nerwów, że ktoś mógłby go przejrzeć, zdarzało mu się nawet zaparcie. Niezbyt romantyczne, aczkolwiek w sytuacji Damiena nic nie nosiło znamion romantyczności. Jedynie przynależność do wrogich frakcji nadawałaby jego relacji z Cassiopeią odpowiedniego dramatyzmu. Problem polegał na tym, że prawie żadnej relacji, na dobrą sprawę, nie mieli!

W przeciwieństwie do swych przyjaciół nie darzyli się wzajemną nienawiścią; trudno byłoby mówić również o sympatii, gdyż przez zdecydowaną większość życia nie zamienili ze sobą słowa poza niezbędnymi uprzejmościami. Krukoni i Ślizgoni prawie nie chodzili razem na podstawowe zajęcia, więc przez dwa pierwsze lata nasz bohater z panną Miscellan widywał się głównie na zielarstwie — oczywiście wyłączając spotkania na korytarzach, kiedy rozdzielali wspomniane wrogie frakcje podczas kolejnych kłótni. Dobrane zarówno przez Damiena, jak i Cassiopeię zajęcia dodatkowe świadczyły o pewnej zbieżności zainteresowań, aczkolwiek pannie Miscellan zawsze towarzyszyło któreś z jej hałaśliwych przyjaciół — lub Vivienne, co bywało nawet gorsze — toteż Astaroth nie zawracał sobie głowy koleżanką z roku jakoś szczególnie. Ot, ładna, zdolna, lubiana Krukonka. Dużo takich chodziło po zamku, jeszcze więcej przybędzie w przyszłości. Czasem może dostrzegał korzystność jej profilu lub był pod wrażeniem trafności wniosków, którymi dzieliła się z klasą podczas zajęć, ale nadal nie uważał Cassiopeii Miscellan za jakiś ciekawszy obiekt obserwacji. Jeśli już uznawał ją za cokolwiek, to wyłącznie za sprzymierzeńca w skazanych na niepowodzenie próbach zduszenia w zarodku cudzego konfliktu.

Niestety, Cassiopeia Miscellan również otrzymała w ubiegłym roku odznakę prefekta.

Początkowo Damien naprawdę nie zwracał uwagi na zwiększającą się ilość czasu spędzanego z przyjaciółką Howell — ostatecznie cotygodniowe spotkania prefektów zbierały ponad dwadzieścia osób, nie myślał więc o nich jak o okazji do zobaczenia Cassiopeii. Nawet jeśli zwykle siadał niedaleko, gdyż ją przynajmniej pobieżnie znał i wiedział, że odznacza się rozsądkiem; nie miało to żadnego znaczenia. Tak samo traktowałby Angelinę, gdyby tylko nie wywoływa u niego dreszczy! W każdym razie — zebrania nic nie znaczyły. Podobnie jak żadne inne obowiązki, do których oboje przykładali się chyba najbardziej na roczniku, dając upust swemu perfekcjonizmowi. Właśnie z powodu ich dokładności doszło do utworzenia reguły, że jeśli nauczyciele potrzebowali kilku prefektów do pomocy, nazwiska Damiena i Cassiopeii niemal zawsze padały tuż obok siebie. Nasz bohater, rzecz jasna, wciąż uparcie powtarzał sobie „to nic nie znaczy", ale owa mantra najwyraźniej powoli traciła swą zbawienną moc, gdyż coś zdecydowanie nabierało znaczenia.

Najpierw były to drobne gesty: sposób, w jaki Cassiopeia marszczyła nos, gdy się uśmiechała; zawijany na palcu lok, kiedy myślała, co powiedzieć; postukiwanie piórem o dolną wargę podczas skupienia. Nim Damien zdołał zrozumieć, dlaczego zwraca na to wszystko uwagę, było już za późno — skatalogował w pamięci zdecydowanie zbyt wiele szczegółów wiążących się z Miscellan, by móc dłużej wmawiać sobie, że nie ma ona dla niego żadnego znaczenia. Na zupełnym marginesie należy wspomnieć, że było ich również stanowczo zbyt wiele, by nie czuł się czasem jak jakiś podejrzany zboczeniec fotografujący ofiarę z ukrycia. Ale zdjęć nie robił, tak? Nawet myślodsiewni nie miał, by wrzucić tam wszystkie powiązane z Cassiopeią obrazy, tym samym pozbywając się ich z głowy.

Hm. Godne rozważenia. Wówczas na pewno łatwiej przychodziłoby zebrać myśli, co od sierpnia sprawiało wrażenie zadania rodem z Turnieju Trójmagicznego. W sierpniu nastąpił bowiem przełom — doszło do prywatnej rozmowy Damiena z obiektem uczuć; całej jednej, lecz tyle wystarczyło, by mógł uznać z pewnością, że wnętrze Cassiopeii Miscellan niewątpliwie dorównuje urodą jej zewnętrzu.

Prawdę powiedziawszy, wciąż nie potrafił pojąć, jak właściwie do tego doszło. A raczej — potrafił, acz ciąg zdarzeń niebezpiecznie przypominał fabułę jakiejś ckliwej historyjki dla trzynastoletnich romantyczek. Damien z całą pewnością nie zaliczał się ani do trzynastolatek, ani do romantyków, gardził również wszelkimi rozrywkami wyraźnie tworzonymi z myślą o odbiorcach kultury masowej — snobizm zatopił zęby zbyt głęboko w jego kodzie genetycznym, by nasz bohater miał w ogóle możliwość myśleć w inny sposób.

Właśnie owo typowo arystokratyczne poczucie wyższości odpowiadało za większość niechęci, jaką Astaroth żywił wobec Festynu Hengista — za resztę odpowiadał daleko posunięty introwertyzm. Zatłoczone jeszcze bardziej niż zwykle Hogsmeade, wrzeszczące dzieci i niewiele mniej głośni dorośli, a do tego typowa dla końcówki sierpnia pogoda zdecydowanie nie brzmiały Damienowi na przepis na udany dzień, toteż z godnym lepszej sprawy uporem ignorował istnienie drugiej najpopularniejszej imprezy masowej w kraju. Pierwszej zresztą też, bo w głębokim poważaniu miał quidditch, grę dla ludzi z bardzo sprecyzowanymi kompleksami; nie to, co szachy na przykład. W każdym razie, nietypowo na siebie, Damien dosyć się zdziwił, słysząc, że jako prefekt ma nie tylko uczestniczyć w obchodach festynu, ale również pomóc w przygotowaniu ślizgońskiego stoiska. Prawdę mówiąc, czuł zdumienie już na informację o istnieniu jakiegoś ślizgońskiego stoiska, gdyż w minionych latach wszelkie informacje na temat Festynu Hengista puszczał mimo uszu. Na własne nieszczęście, jako osoba pozbawiona jakichkolwiek zalążków kreatywności bądź zdolności socjalnych, pozostała mu wyłącznie obsługa kasy.

Pod koniec feralnego — może nawet najgorszego w jego ponurej egzystencji — dnia Astaroth niemal płakał ze szczęścia, że przyszedł na świat w rodzinie, która umożliwiała mu życie na poziomie bez konieczności podejmowania równie upadlającej pracy. Oczy faktycznie zaczęły go nieco piec z powodów innych niż zmęczenie, gdy po podliczeniu utargu pozwolono „świeżakom" wrócić do domu. Oczywiście on i Angelina mogli również udać się na imprezę klas owutemowych, jednak Damien nawet wypoczęty zdecydowanie nie należał do miłośników takich — często niekoniecznie legalnych — zgromadzeń, toteż czym prędzej wezwał Błędnego Rycerza, by uciec z tego piekła.

Nigdy wcześniej ani — najprawdopodobniej — później nie czuł takiej ulgi na widok wściekle fioletowego autobusu, patrzącej podejrzliwie konduktorki czy jeżdżących po całym piętrze łóżek. Nie zwrócił nawet uwagi, czy ktokolwiek poza nim wsiadł do pojazdu, gdyż sam od razu opadł na najbliższy wolny materac; każdy mięsień od pasa w dół palił go żywym ogniem, nie wspominając już o łabędzim śpiewie kości krzyżowej. Pewnie tkwiłby w nieświadomości przez całą podróż, gdyby Cassiopeia nie zajęła łóżka obok i nie zagadnęła, czy Ślizgoni również mieli takie urywanie głowy. Damien, wówczas zbyt zmęczony, by pamiętać, że powinien dostać ataku serca, kiedy obiekt cichych westchnień się do niego odezwie, skorzystał z okazji na wylanie frustracji całego dnia — ze szczególnym uwzględnieniem galerii klientów, w których najchętniej cisnąłby klątwą, gdyby tylko znał jakąś odpowiednio okrutną. Miscellan, najwyraźniej równie skonana dzięki próbce pracy w handlu, ofiarowała mu zrozumienie oraz równie mrożące krew w żyłach anegdotki z krukońskiego stoiska. Rozmawiali aż do przedmieść Londynu, gdzie Cassiopeia wysiadała, aczkolwiek Damien dopiero kolejnego dnia, po przespaniu prawie dwunastu godzin, zrozumiał, co właściwie miało miejsce. Stał wówczas pod prysznicem i przez chwilę nawet odnosił wrażenie, jakby dopadł go spóźniony zawał, bo aż mu serce zamarło w wątłej piersi.

Od tamtej pory — a niebawem mijał miesiąc — codziennym rytuałem naszego bohatera zostało przywoływanie przed snem wspomnienia rozmowy z autobusu. Na dzień dzisiejszy mógłby ją nawet odegrać z podziałem na role, ani razu nie myląc żadnej kwestii dialogowej. Właśnie przymierzał się do kolejnej powtórki, ponieważ nic przecież nie stanowiło dlań lepszej rozrywki niż nurkowanie w kolejnych głębinach oceanu rozpaczy, jednak ktoś postanowił w tym samym momencie wejść do dormitorium. Już samo w sobie było to nietaktowne, zwłaszcza w akompaniamencie skrzypiących zawiasów — acz Damien dzielił sypialnię z samymi pozbawionymi taktu jednostkami, toteż postanowił tak czy siak oczu nie otwierać i udawać, że śpi. Mało wiarygodnie, gdyż uciekł z pokoju wspólnego mniej niż pół godziny temu... chyba. W samotności czas płynął inaczej. W każdym razie, Damien zamierzał oddawać się swojej drugiej ulubionej czynności, ignorowaniu otoczenia; wyczuwał jednak porażkę już w chwili, kiedy ktoś przysiadł obok niego na łóżku.

— Wiem, że nie śpisz — powiedział Sophus, rozwiewając resztki nadziei przyjaciela. Ponieważ Astaroth postanowił iść w zaparte, niechciany przybysz kontynuował: — Przecież widzę. Śpisz z otwartymi ustami.

— Wcale nie — burknął Damien, nadal nie otwierając oczu.

— Wcale tak. Nigdy cię nie zastanawiało, czemu masz mokrą poduszkę?

— Nie — skłamał nasz bohater. Przynajmniej częściowo, gdyż nie budził się z wilgotną plamą na jaśku co ranek.

— Wiesz, że nie kłamiesz lepiej z zamkniętymi oczami?

— Wiesz, że mam to w odwłoku?

Sophus westchnął przeciągle; zapewne również przesunął dłonią po włosach, ale tego Damien wiedzieć nie mógł, skoro nadal nie uniósł powiek.

— Nie sądzisz, że trochę przereagowujesz?

— Nie — odparł Astaroth twardo, choć wiedział, że przereagowuje jak na kogoś, kto oficjalnie nie miał żadnych tajemnic związanych z Cassiopeią Miscellan.

— W takim razie przepraszam.

— Nie brzmisz szczerze.

— Mam upaść na kolana, drąc na sobie szaty?

— Ani się waż. — Damien otworzył wreszcie oczy. — Wiem, że kochasz się obnażać, ale rób to z dala ode mnie, jasne?

— Jak twój kościsty odwłok. — Sophus uniósł dłonie w obronnym geście. Nie przypominał zbitego psa, acz znali się wystarczająco długo, by Astaroth mógł rozpoznać, czy przyjacielowi rzeczywiście jest głupio. Ku jego zaskoczeniu, naprawdę sprawiał takie wrażenie. — Serio przepraszam. Nie sądziłem, że tak się wkurzysz.

— No tak, po prawie siedemnastu latach z tobą i twoimi durnymi pomysłami, jeden w te czy wewte nie powinien mi robić różnicy, czyż nie? — prychnął Damien. Wciąż brzmiał na poirytowanego, ale wzrok, jakim został zmierzony przez przyjaciela, wprawiał go raczej w panikę niż gniew.

— Właściwie... to tak. To właśnie miałem na myśli. Zwykle nie wybuchasz przy ludziach, a tym bardziej nie zaczynasz się drzeć jak stare prześcieradło i odejmować ludziom punktów jak ostatni paranoik. Jesteś pewien, że wszystko okej? Bo wiesz, mi możesz powiedzieć, jeśli...

Jakkolwiek Sophus zamierzał dokończyć zdanie, Damien wolał do tego nie dopuścić. Usiadł gwałtownie, ignorując kolejną falę gorąca w piersi i dłoniach, kiedy przybierał możliwie najwiarygodniejszy wyraz zniecierpliwienia na twarz,

— Tak, wszystko w porządku. W stu procentach. Po prostu nie życzę sobie, żebyś poruszał ten temat, jasne? Nikogo nie szukam, nikogo nie chcę, jestem ponurym samotnikiem, a ty beztroskim jebadłem. Taka nasza dynamika i mnie z tym dobrze. Tobie nie?

Przez kilka długich sekund Blishwick patrzył na rozmówcę wyraźnie skonsternowany, a potem parsknął śmiechem. Damien za to, pojąwszy, co dokładnie powiedział — a raczej kogo zacytował — jęknął, ukrywając twarz w dłoniach.

— Jednak nie różnicie się aż tak ze Spencer — zachichotał Sophus, zupełnie nieurażony inwektywą.

— Merlinie, weźże się już zamknij! To wszystko twoja wina! — wyburczał gniewnie Astaroth spomiędzy palców.

— Do Merlina mi jeszcze trochę brakuje, ale ponoć też był oszałamiająco przystojny.

— Jak odkryję w sobie kolejne podobieństwa do Spence, twoja oszałamiająca przystojność dołączy do Merlina w definitywnej przeszłości — zagroził Damien, wzbudzając kolejną falę wesołości Sophusa. — I przestań rżeć jak koń!

— Próbuję, a-ale... to „jebadło"... mnie roz... rozbroiło... — wykrztusił Blishwick, usiłując złapać oddech. Poirytowany, teraz już prawdziwie, rozmówca spróbował zepchnąć go na posadzkę, ale skończyło się wyłącznie szturchnięciem w ramię, a i ono nie należało do szczególnie silnych.

— A w domu wszyscy zdrowi? — mruknął niedoszły napastnik, rozcierając dłoń, która chyba wyszła na próbach popychania Sophusa gorzej niż sam Sophus.

Ku jego zaskoczeniu, przyjaciel nagle nieco spoważniał, jakby sobie o czymś przypomniał. Damien zmarszczył brwi, zastanawiając się, jaki może być powód.

— Tobie co znowu?

— Spencer. Prawdopodobnie.

— Błagam, tylko mi nie mów, że zdążyliście się jeszcze pożreć w pokoju wspólnym...

— Nie. — Sophus potrząsnął głową, aż jego jasne loki zakołysały się równie nerwowo, co właściciel brzmiał. — Ale pogadałem jeszcze chwilę z Angeliną...

— Aha...? — podjął Damien sceptycznie.

— No i zasugerowała mi, że Spencer może chcieć się odegrać za to dzisiejsze.

— Potrzebowałeś Angeliny Anderson, żeby na to wpaść? — Już w ogóle nie maskował zwątpienia w swoim głosie.

— Nie, ale tym razem to może być jakiś grubszy plan. Zresztą od początku roku chodzi jakaś taka podminowana, nie zauważyłeś? — Sophus również zaczynał brzmieć na zniecierpliwionego.

— Jeszcze dziś rano twierdziłeś, że nie wygląda na wyjątkowo agresywną.

— Cóż, ufam obserwacjom Angeliny bardziej niż własnym. Ja na twoją siostrę nie zwracam uwagi, jak akurat nie działa mi na nerwy.

Damien sam nie poświęcał Spence zbyt wiele myśli, ogólnie woląc nie oddawać się zbyt często refleksjom na temat swych krewnych, acz w duchu musiał przyznać Angelinie rację. Spencer już w wakacje nie szło znieść jeszcze bardziej niż zwykle; osobiście winił za to quidditcha. Jako siódmoklasistka oraz — ponoć — bardzo skuteczna ścigająca, Spence była jedną z osób typowanych na nowego kapitana ślizgońskiej drużyny domowej. Wściekałaby się więc niezależnie od tego, kto dostał odznakę zamiast niej; negatywnych emocji kipiało w niej po prostu jeszcze więcej, kiedy pozycja przypadła najbardziej przezeń znienawidzonej członkini drużyny.

Oczywiście na pogorszenie zachowania Spencer mogły się składać również inne czynniki, aczkolwiek Damien powątpiewał w taką opcję. Najprostsze rozwiązania leżały zazwyczaj najbliżej prawdy.

— Nie wiem, co ci poradzić oprócz jakiegoś truizmu w stylu „miej oczy dookoła głowy" — przyznał z westchnieniem, rozkładając ręce.

— Nie musisz mi nic radzić, żeby mi pomóc

— Chyba nie nadążam...

— Chodź ze mną na sobotni trening.

— Słucham? — Damien zmarszczył brwi, a widząc na twarzy Sophusa aż zbyt znajomą minę świadczącą o przekonaniu o własnej racji, potrząsnął głową. — Oszalałeś?! Co ja mam tam niby robić?!

— Być moimi oczami? Nie mogę mieć oka na wszystko, co robi twoja siostra, kiedy będę w powietrzu!

— Tobie to by się raczej mózg na trybunach przydał, nie dodatkowa para oczu! Co ja tam niby zmienię, co?!

— Jesteś prefektem, coś na pewno! Szlaban będziesz jej mógł dać czy coś!

— Szlaban! Spencer! Bo się zaraz posikam ze śmiechu! — Damien postukał stanowczo w skroń, dając przyjacielowi do zrozumienia, co myśli o całym tym idiotycznym planie. — Absolutnie nie!

Riposta nie nadeszła, aczkolwiek spojrzenie, jakim obdarzył go Sophus, jasno dawało do zrozumienia, co tłucze się po próżni między blishwickowymi uszami. Jak przez większość życia, tak i teraz przyjaciel Astarotha kompletnie nie wziął na poważnie usłyszanej odmowy, traktując ich rozmowę jak pierwsze podejście. Nie obchodziła go ilość przegranych bitew, a jedynie ostateczny wynik wojny. Tej zaś Damien zdecydowanie nie zamierzał przegrać — miał w końcu jakieś zasady, a pierwszą z nich stanowiła bezdenna pogarda wobec wszystkiego, co związane z quidditchem.

***

22 września 2018 roku

GDYBY TEGO SOBOTNIEGO PORANKA Damien Astaroth znajdował się na stadionie quidditcha nie tylko ciałem, lecz również duszą, jego refleksja na temat bieżącej sytuacji brzmiałaby „jestem pozbawionym kręgosłupa pyłem marnym"; ewentualnie coś na podobnej stopie dramatyzmu. Nie miał jednak żadnych refleksji, kiwając się miarowo do przodu i nazad, gdyż świadomość pozostawił w łóżku. Co prawda powoli go doganiała, aczkolwiek na chwilę obecną Damien był zdolny wyłącznie do jednego prostego wniosku: Schuyler Howell to psychopatyczna sadystka.

Jako potomek całych pokoleń zagorzałych przeciwników quidditcha — wyłamywała się wyłącznie Spencer, ale ona po prostu mogła więcej — nasz bohater miał o wspomnianym sporcie dosyć nikłe pojęcie. Wiedział, ile piłek bierze udział w rozgrywkach, że tylko obrońca i szukający występują w każdej drużynie pojedynczo oraz kiedy następuje otwarcie szkolnego sezonu. W październiku, gdyby to kogoś interesowało — wówczas kapitanowie otwierali nabory. Damien mógł być nieprzytomny przez własne niskie ciśnienie połączone z pobudką o piątej rano, aczkolwiek miał pewność, że wciąż trwa wrzesień; tym bardziej trwał poprzednio, kiedy Howell urządzała swoje ewidentnie nielegalne treningi. Nasz bohater nie do końca rozumiał meandry sytuacji — a jeszcze mniej go one obchodziły — aczkolwiek wnioskował, że pani kapitan kombinuje jak hipogryf pod górkę. lawirując pomiędzy szkolnymi przepisami, by jednocześnie zapewnić sobie przewagę organizacyjną nad innymi drużynami, a profesorowi Zabiniemu relatywnie czyste ręce. Opiekun Ślizgonów mógł sprawiać wrażenie człowieka rozsądnego, aczkolwiek i on padł ofiarą odpucharowego zapalenia mózgu; Damien odnosił chwilami wrażenie, jakby w ostatnich latach nauczyciela eliksirów bardziej gryzły porażki Slytherinu w rozgrywkach quidditcha niż całorocznym zbieraniu punktów.

Zapewne dlatego przymykał oko na urządzane przez Howell treningi, które najwyraźniej przyciągały zaskakująco wielu uczniów, zważywszy na nieludzką godzinę rozpoczęcia. W przeciwieństwie do Astarotha, większość widzów nie zasiadała jednak na szczycie trybun, desperacko usiłując nie powrócić w rozwiązłe objęcia Morfeusza, a stała z boku boiska; niektórzy rozmawiali z członkami drużyny, kilkoro zaś miało nawet własne miotły. Chęć zrozumienia sytuacji pozwoliła Damienowi odegnać nieco senność; zmarszczył brwi, licząc postaci ubrane w zielone szaty do quidditcha. Po dwukrotnym sprawdzeniu, czy aby na pewno ma rację, nasz bohater nadal widział wyłącznie cztery osoby spełniające wymagany warunek. A powinno ich być siedem, tego był pewien. Jeśli kilku zawodników w tym roku odpadło z racji ukończenia szkoły, prowadzenie treningów traciło sens, dopóki miejsca nie...

Och.

Olśnienie spłynęło na Damiena niczym strumień chłodnej wody, chwilowo skutecznie odpędzając tęskne myśli o łóżku. Musiał oddać Howell, że wykazała się sprytem, a na pewno myślą taktyczną. Nie wiedział, ilu graczy brakuje w innych domach, acz utrata praktycznie połowy drużyny niewątpliwie umieszczała Ślizgonów na szarym końcu — nieobsadzone stanowiska uniemożliwiały rozpoczęcie prac nad strategią, co nie stanowiłoby zapewne aż takiego problemu, gdyby sezonu nie otwierał akurat mecz Slytherinu z Gryffindorem. Najwyraźniej Howell postanowiła poradzić sobie z tą przeszkodą, organizując otwarte treningi; póki nikogo oficjalnie nie werbowała, ona i profesor Zabini teoretycznie pozostawali czyści niczym łza. Ostatecznie boisko mógł zaklepać dla swoich uczniów każdy opiekun domu, niezależnie od miesiąca, a kapitan nie znajdował się w obowiązku organizowania wyłącznie zamkniętych ćwiczeń. Naprawdę zaimponowała Damienowi, gdyż przez długie pięć lat wspólnej edukacji nigdy jeszcze nie widział, aby do czegokolwiek podeszła z równą dokładnością. A przecież wielokrotnie został zmuszony oglądać, jak próbuje zamordować Sophusa.

Wzrokiem odszukał Schuyler wśród zebranych na boisku. Jako jedyna sprawiała wrażenie absolutnie wypoczętej, wręcz promieniując skupieniem oraz determinacją; wyglądała niemal jak swoja własna dobra bliźniaczka, z tymi zdumiewająco schludnie związanymi włosami i energicznymi, acz pozbawionymi chaosu ruchami. Kiedy uśmiechnęła się podczas rozmowy z córką profesora Zabiniego, Damien niemal uznał ją za ładną. Zdumiewające, jak quidditch potrafił człowieka zmienić.

— Ależ jestem podekscytowana — zabrzmiał znienacka znajomy głos tuż obok.

Astaroth, ku cierpieniu własnej godności, podskoczył nieznacznie na miejscu, równie zaskoczony, co przestraszony. Spojrzał powoli na Angelinę, która nie miała najmniejszych szans usiąść niezauważoną tak blisko; jeszcze kilka dni temu nie wahałby się natychmiast przesiąść jak najdalej, wymawiając zaraźliwą infekcją gardła. Niestety trwała chwila obecna, gdzie Damien był bogatszy o kilka zmieniających życie oraz niepozwalających mu spać po nocach informacji, toteż nie chciał urazić osoby, która mogłaby go doszczętnie zniszczyć.

— Treningiem...? — zapytał ostrożnie, gdyż Anderson również nie słynęła z głębszego zainteresowania quiddtichem. Zapewne wiedziała o nim wyłącznie tyle, ile wypadało osobie poinformowanej o wszystkim i wszystkich.

— Naturalnie. Co innego mogłabym mieć na myśli? — odparła pytaniem na pytanie, obdarzając rozmówcę uprzejmym uśmiechem, zanim znów nie obróciła głowy, wyraźnie podążając za kimś spojrzeniem.

Damien zmarszczył brwi, próbując dostrzec, co tak bardzo zainteresowało koleżankę z roku. W chwili, kiedy jego wzrok padł na znajomą czuprynę jasnych włosów, zalała go fala chłodu. Zupełnie zapomniał o siostrze, zresztą przez resztę tygodnia sama nie sprawiała wrażenia, jakby pamiętała o żywionej wobec Sophusa urazie. Zapewne nawet nie dałby się zaciągnąć na trwający właśnie trening — co obiecywał jeszcze wczoraj, argumentując brakiem dowodów na istnienie jakiegokolwiek planu zemsty Spencer — gdyby w ogóle był decyzyjny w chwili wyciągania z łóżka. Jednak teraz, choć dzieliło go od Spence co najmniej kilkanaście jardów, niemal natychmiast rozpoznał, że Sophus miał rację jak rzadko. O ile bowiem quidditch kompletnie nie amputował wykształconego przez całe życie charakteru, nie istniała na świecie żadna siła poza zemstą, która skłoniłaby Spencer Harriet Carmillę Astaroth do krążenia wśród ludzi, zagadując niektórych i śląc pozornie miłe uśmiechy.

Złe przeczucia dławiły Damiena w gardle, formując w ściskającą je od środka pięść. Nie wiedział, co właśnie widzi — a raczej potrafił zinterpretować wszystkie elementy układanki poza najważniejszym; było to uczucie obce, a on nie lubił niczego, czego nie znał, nawet jeśli akurat nie szło o bezpieczeństwo jego jedynego przyjaciela. Od zawsze uważał za pewne w życiu trzy rzeczy: podatki, śmierć oraz metody działania Spencer. Te ostatnie należały do brutalnych oraz skutecznych w swej prostocie — jeśli chciała się mścić, sięgała po ból fizyczny. Tym razem nie sprawiała wrażenia, jakby miała zamiar nacierać na Sophusa, ba! w ogóle nie zwracała nań uwagi.

— Wszystko w porządku? — odezwała się Angelina, acz Damien zignorował pytanie, niezdolny do odpowiedzi. — Strasznie zbladłeś.

Nasz bohater pokręcił jedynie głową, gotów w każdej chwili gnać na złamanie karku, by ratować blishwickowe życie. Sam nie miał pewności, czy bardziej zależy mu na ocaleniu przyjaciela, czy rodzinnej reputacji — gdyby Spencer zamordowała Sophusa przy tylu świadkach, w życiu nie wyciągnęliby jej z Azkabanu, nawet sprzedając nieszczęsny kornwalijski zamek. A wtedy on sam mógłby się pożegnać z jakimikolwiek perspektywami.

Jednak nim w ogóle doszło do jakiegoś zabójstwa, zawodnicy wzbili się w powietrze wraz z kilkoma osobami, które przyniosły własne miotły. Damien kompletnie nie rozumiał, co właściwie ogląda i w sumie niespecjalnie go to obchodziło; całą uwagę skupiał na śledzeniu trajektorii lotu znajomej sylwetki. Choć wiedział, że nie miał wcześniej zwidów, ćwicząca Spence wydawała się bez reszty skupiona na wykonywanych manewrach oraz podaniach, nawet nie ignorując Blishwicka, do którego musiała podawać piłkę. Kiedy czujność Astarotha została nieco uśpiona, zauważył, że ochotnicy spoza drużyny zmieniali się co jakiś czas, a lądujący na murawie podchodzili do Howell i zamieniali z nią kilka słów. Wnioskując po różnorodnych reakcjach, pani kapitan informowała rozmówców o ich szansach na dostanie się do oficjalnego składu.

Wreszcie Damien opanował złe przeczucia na tyle, by niemal dopadła go nuda — ostatecznie sterczał na treningu quidditcha w sobotni poranek!; naszego bohatera nie opuszczał jednak ulotny, trudny do określenia niepokój. W odegnaniu tegoż zdecydowanie nie pomagała obecność Angeliny, którą bardziej od tego, co miało miejsce w powietrzu, interesowały osoby stojące na boisku. Za każdym razem, kiedy wzdychała wymownie lub wydawała z siebie inny, równie enigmatyczny dźwięk, Damien niemal zbierał się na odwagę, by wreszcie zapytać ją o przyczyny obecności na dzisiejszym treningu. Ponieważ jednak lęk przed armią ciemności za skórą Anderson wygrywał ze wszystkimi posiadanymi przez Astarotha dobrymi chęciami, nim w ogóle zdołał wreszcie otworzyć usta, rozbrzmiał donośny świst gwizdka Howell.

Po lądowaniu wszyscy obecni na boisku zebrali się wokół kapitan, zasłaniając ją niemal całkowicie; Damien widział wyłącznie podskakujący energicznie koński ogon i ręce, jeśli akurat nimi machała. Nawet z najniższego rzędu nie miałby szans usłyszeć, o czym mówiła, jednak natychmiast dostrzegł, gdy wśród zgromadzonych nastąpiła nagła zmiana nastroju. Grupa najpierw zafalowała niczym zaniepokojona ławica ryb, a następnie zaczęła rozpraszać, odsuwając od centrum, w którym stali — naturalnie — Howell wraz z Sophusem; niektórzy, zwłaszcza ci z młodszych klas, kiwali głowami, wtrącając coś od siebie. Schuyler nie krzyczała, acz wyglądała, jakby z jej czaszki miała zaraz buchnąć para; Blishwick zaś, typowo dla siebie, perorował radośnie, prowokując przeciwniczkę do wybuchu.

Wreszcie, typowo dla nich obojga, wybuch nastąpił.

Damien odnosił wrażenie, jakby obserwował wszystko na spowolnionym trybie omnikularów: Howell obróciła się ku wysokiej dziewczynce o mysich włosach, wyciągając dłoń po pałkę, którą młodsza uczennica natychmiast jej oddała; następnie, nim ktokolwiek zdołał wykonać choć krok, kij wylądował na twarzy Sophusa. Z nosa Blishwicka trysnęła krew, a on sam pod wpływem uderzenia runął jak długi na ziemię; w najlepszym wypadku stracił przytomność, aczkolwiek chyba nie tylko Damien poważnie wątpił, czy w ogóle żyje.

Astaroth poderwał się z miejsca, choć nogi miał jak z waty, a stopy wręcz przyrosły mu do podłoża. Niczym urzeczony patrzył na makabryczną scenę z szokiem nie mniejszym niż większość zebranych; chyba nawet agresorka była nieco pod wrażeniem własnego wybuchu. Na stadionie zapadła martwa cisza, jakby wszyscy wstrzymali oddech, włączając ptaki. Dopiero głośne parsknięcie śmiechem, jeszcze głośniejsze na tle panującego milczenia, ściągnęło Damiena i pozostałych do rzeczywistości. Ktoś czym prędzej pobiegł do zamku, zapewne po Biggerstaffa, szkolnego pielęgniarza; ktoś inny kucnął nad Sophusem, by sprawdzić jego stan. Astaroth natomiast nie potrafił oderwać wzroku od swojej śmiejącej się siostry, której plan najwyraźniej sprawdził się lepiej niż sama przypuszczała.

Przypomniał sobie słowa Spence podczas pamiętnego śniadania: „mam nadzieję, że na treningu w sobotę będziesz równie zabawny". Chyba Sophus przekroczył jej najśmielsze oczekiwania, cokolwiek powiedział.

Jeśli Anderson ma za skórą armię ciemności, to Spencer musi mieć cały poczet Wielkich Przedwiecznych, pomyślał z mieszaniną zgrozy i wściekłości. Na wszystkich po kolei, bo jak zwykle każdy dołożył od siebie cegiełkę do zaistniałej sytuacji.

— Myślisz, że nie żyje? — zapytała Angelina za jego plecami, przypominając o swej obecności.

Ton jej wypowiedzi, przystający raczej rozważaniom na temat pogody niż cudzego stanu, natychmiast zmusił Damiena do podania w wątpliwość wniosku sprzed chwili. Angelina Anderson pozostawała numerem jeden wśród hogwarckich demonów.

__________________

*zmugolenie — zjawisko, jakie można zaobserwować w magicznej społeczności od schyłku XX wieku. Po II wojnie czarodziejów nastał nagle powszechny trend na mugolską modę oraz znajomość kultury ludzi niemagicznych, forsowany m.in. przez Harry'ego Pottera, Hermionę Granger oraz rodzinę Weasleyów.

***

Nie będę mówić, że wiem, kiedy powinien był pojawić się rozdział - bo wiemy wszyscy. Jednak dużo myślałam ostatnimi czasy nad NHR i wiem, dlaczego ten rozdział za każdym razem jest dla mnie najtrudniejszy do napisania. Damien to jedyny narrator w opowiadaniu, który daje nam jakiś pogląd z zewnątrz, z drugiej strony okopów i nigdy do końca nie oddałam w jego rozdziałach sprawiedliwości Sophusowi, który na pewno nie jest osobą miłą czy sympatyczną, ale nie jest też *aż tak* papierowy, jak wychodził wcześniej. Zresztą Damien ogólnie jest narratorem jedynym w swoim rodzaju, porównując go z resztą, co wyjdzie w przyszłości. Niedalekiej, mam nadzieję.

Korzystając bowiem z kwarantanny, chciałabym wreszcie mocno kopnąć to opko do przodu. Pogodziłam się raczej z myślą, że w tym roku NHR nie skończę (bo już wiem, że to naprawdę będzie długie opowiadanie), ale mogę dać z siebie wszystko, by poszło do przodu. Bez terminów etc  ale tylko dlatego, że ja po prostu staram się dawać Wam najlepszą możliwą dla mnie wersję tekstu. Co czasem zajmuje, na przykład w tym wypadku, gdzie rozdział ma 28 stron, stanowiąc najdłuższe, co w życiu napisałam, jeśli chodzi o jakąś część długiego tekstu. Mój najdłuższy one shot w sumie też przebił.

Anyways, zostańcie w domu i dbajcie o siebie. Mam nadzieję, że przynajmniej NHR zdołało na moment poprawić Wam humor.

P.s.: Pewnie już wszyscy wiedzą, ale z nudów zrobiłam quiz o NHR: https://uquiz.com/fQ9cH9! Możecie podzielić się tu wynikiem, którym z bohaterów jesteście.

xoxo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro