150.1) Pył na Pokątnej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kilka godzin temu zdawało mu się, że stoi przed bramami piekła i gdyby ktoś wtedy powiedział mu, że ten dzień może być jeszcze gorszy, nie uwierzyłby. Wyśmiałby tego człowieka, bo takie słowa świadczyłyby tylko o tym, że nie wie, co w życiu może być tak naprawdę najgorsze. Teraz jednak, gdy trzymał Remusa w żelaznym uścisku, zaciskając pięści na jego podartym płaszczu i czując w zapach jego krwi, zaczynał się zastanawiać czy to przypadkiem on się nie mylił...

Początek stycznia mógł nazwać dobrym okresem. Począwszy od odnalezienia Teda, które choć zaliczał do burzliwych spotkań, to dało mu pewność, że mąż jego kuzynki jest cały, zdrowy i przede wszystkim nie jest sam oraz nikogo nie pozostawia samego. Było to bardzo budujące, a jeszcze bardziej budującym był widok Andromedy, która przyjęła list od swojego męża.

Syriusz nie patrzył na nią, kiedy czytała tą długo wyczekiwaną wiadomość. Chciał dać jej odrobinę prywatności, a jednocześnie poczekać na powrót Tonks, która po raz kolejny uczestniczyła w Potterwarcie i samemu przekazać jej drugi list, ten który Ted napisał bezpośrednio do swojej córki. Dlatego został w domu Lupinów i dlatego też nie parzył, ale wszystko słyszał... Słyszał dźwięk rozrywanej pospiesznie koperty oraz szelest pergaminu, który był długi i zapisany drobnym, niestarannym pismem. Słyszał każdy głębszy oddech Andromedy, słyszał jej westchnienia, słyszał parsknięcia, ale także słyszał to, czego mógł się spodziewać i czemu nie powinien się dziwić - słyszał płacz... Cichy i tłumiony, bo przecież Blackom nie przystoi płakać, a jednak Andromeda płakała - wynikało to z mieszaniny radości, smutku i ogromnej tęsknoty - kiedy Syriusz, stojąc odwrócony do niej plecami, udając, że niczego nie słyszy, a zdobienia na kominku są dla niego wyjątkowo interesujące, również płakał. Może nie tak rzewnie, może nie tak emocjonalnie, ale pozwolił kilku łzom spłynąć po jego twarzy w wyrazie ulgi i wzruszenia, które były efektem tego, że chociaż w taki sposób udało mu się przyczynić do, miejmy nadzieję, szybkiego połączenia rodziny Tonksów.

List, który przekazał kuzynce, nie był na tyle długi, żeby tyle czasu zajęło Andromedzie przeczytanie go. Dlatego Syriusz podejrzewał, że czytała go kilka, a może nawet kilkanaście razy... Nie pospieszał jej, ale moment, w którym skończyła czytać był dla niego oczywisty. Poczuł wtedy na ramieniu dłoń kuzynki, która zmusiła go do obrócenia się w jej stronę i właśnie wtedy Andy zamknęła go w silnym uścisku, przez który próbowała mu pokazać, jak bardzo jest mu wdzięczna. Gest ten, a także miłość, którą darzyła go kuzynka, otuliły jego skołatane nerwy, niosąc mu ulgę w sposób niemal tak skuteczny, w jaki każdego wieczora robił to dotyk Althedy. Odwzajemnił ten uścisk, dając jej wsparcie i pewność, że może na nim polegać. Andromeda nie zdążyła niczego powiedzieć, nie zdążyła, ale też po prawdzie nie musiała, bo jej pełen emocji gest robił to za nią...

I w takiej właśnie sytuacji zastała ich Tonks, która wraz z Remusem właśnie wróciła do domu, a wtedy się zaczęło... Od progu Lupinowie zauważyli, że coś jest na rzeczy. A gdy w tych czasach coś było na rzeczy, oznaczało to złe lub bardzo złe wieści.

— Mamo... Łapo, co się stało? Mamo, ty płaczesz? — zauważyła ze zdenerwowaniem Dora, niemal natychmiast podbiegając do matki, która faktycznie cała zapłakana i roztrzęsiona wyglądała jak osoba, która usłyszała właśnie tragiczne wieści. Całe szczęście prawda była zupełnie inna. Andromeda pokręciła głową, chlipiąc cicho pod nosem, nie mogąc wciąż opanować emocji, które nią targały. — Mamo... Mamo, proszę powiedz, co się stało — poprosiła ponownie Nimfadora, a tym razem również jej głos się załamał.

Syriusz czuł na sobie spojrzenie Remusa, który próbował zachować spokój, niezależnie od tego, co miało okazać się powodem tej niepokojącej sceny. Black nie zamierzał posyłać mu porozumiewawczego spojrzenia, przynajmniej nie od razu. Sięgnął do kieszeni, zacisnął palce na kopercie, którą właśnie chciał przekazać Dorze, ale Andromeda dokładnie w tej samej chwili zdobyła się na to by wyszeptać tylko jedno, krótkie słowo:

— Tata...

Tonks wyglądała tak, jakby właśnie miało jej stanąć serce. Nerwowo kręciła głową, jej oczy stały się wielkie i przerażone, a Syriusz nawet nie zauważył, kiedy pojawiły się w nich łzy. Dostrzegł jednak, jak jej różowe włosy oklapły nienaturalnie, a ich radosny kolor zaczął spływać z kolejnych pasm, pozostawiając jedynie szary, smutny odcień nijakiego brązu. Mógł się jedynie domyślać tego, jakie czarne wizje pojawiły się w głowie Dory, wiedział więc, że nie może pozwolić im się rozwinąć, że musi stanąć im na przeciw. Zrobił krok w stronę Tonks, łapiąc ją za rękę i ściskając mocno, tak żeby skupić na sobie całą jej uwagę.

— To nie to, co myślisz, Tonks. Ted żyje — powiedział dosadnie — twój ojciec żyje!

Te słowa chyba nie dotarły do Nimfadora, albo docierały do niej bardzo powoli z poważnym opóźnieniem, bo Black nie widział w niej ani ulgi, ani szczęścia, dlatego też mówił dalej:

— Przez ostatnie miesiące, a właściwie już krótko po tym, jak Ted wpadł na ten durny pomysł ucieczki, szukałem go. Obiecałem twojej matce, że ich połączę i miałem zamiar tej obietnicy dotrzymać. Szukałem go niemal każdego dnia, chociaż zupełnie nie wiedziałem, gdzie mógłby być — tłumaczył jej, nie pozwalając na chociażby krótką chwilę ciszy, która pozwoliłaby Nimfadorze zwątpić w jego słowa. — Kiedy odchodził zarówno ja, jak i Remus, prosiliśmy go, żeby zostawiał za sobą jakiś ślad, żebyśmy w razie potrzeby mogli do niego trafić. I chociaż tym razem twój durny ojciec nas posłuchał. Przekonałem się o tym, kiedy zacząłem znajdować przyczepione w lesie, na polanach czy w innych miejscach, w których się pojawiłem różowe wstążeczki — przyznał, a Dora powoli zaczynała się uspokajać. Na wieść o różowych wstążeczkach jej spojrzenie złagodniało, nie było już tak przerażone i można było dostrzec w nim ulgę, bo to było wręcz oczywiste, co Ted próbował przekazać tym drobnym gestem, że kolor wstążeczek, które zostawiał, wcale nie był przypadkowy, a dla wtajemniczonych mógł równie dobrze być manifestem, który krzyczał, że to Ted jest ojcem Nimfadory Lupin, że ta młoda, zdolna aurorka, że ta dziewczyna o niezwykłych zdolnościach, ta jedyna i niepowtarzalna Tonks jest jego córką. Był to znak, jak wiele dla niego znaczyła.

Kobieta znów pokręciła głową, tym razem jednak nie z faktu, że nie chciała dopuścić do siebie tych wszystkich informacji, a raczej z tego powodu, że nie dowierzała im. Syriusz uśmiechnął się i w przeciwieństwie do niej pokiwał potwierdzająco głową.

— Znalazłem go, Tonks. Dotarłem do niego po tych właśnie wstążeczkach. Wiem, gdzie teraz jest, wiem, że jest z nim wszystko w porządku. Jest cały i zdrowy, i wciąż głupi, ale cholernie za wami tęskni — próbował przekazać jej wszystko na spokojnie, chociaż towarzyszyły temu ogromne emocje. Ally pewnie teraz by go zdybała za to, że dostarczył tyle stresu ciężarnej kobiecie, ale to przecież były dobre wiadomości, z pewnością lepsze niż niepewność ostatnich miesięcy. — Twoja mama wiedziała o wszystkim od pewnego czasu, a dokładniej to od chwili kiedy znalazłem trop i odnalezienie twojego taty stało się bardziej realne — przyznał, a Dora zagubionym wzrokiem spojrzała wpierw na matkę, później na Remusa i na końcu z powrotem na Syriusza, próbując wszystkie wiadomości poukładać sobie w głowie. Oddychała bardzo szybko, ręce jej drżały. Nie można się było temu dziwić. Syriusz niezamierzenie zagwarantował jej emocjonalny rollercoaster, który jeszcze nie kończył swojej trasy. — Nie przyprowadziłem go jeszcze, ale wkrótce to zrobię. Wiem już, jak go znaleźć. Wiem też, że będzie trzeba zorganizować bezpieczne miejsce dla niego i dla jego kompanów, bo od samego początku nie podróżuje sam. Uwierz mi, Tonks, zajmę się tym. Sprowadzę twojego ojca do domu — zapewnił ją, wyciągając z kieszeni kopertę i wręczając ją Nimfadorze — a tymczasem kazał przekazać ci to.

Tonks ze zdecydowanie mniejszą subtelnością niż jej matka, rozerwała kopertę i zaczęła czytać. Była tak pochłonięta treścią listu, że nawet nie zauważyła, kiedy Remus spokojnie i łagodnie poprowadził ją do krzesła, na którym usiadła, nie odwracając wzroku od papieru. W tym samym czasie Lupin posłał Syriuszowi długie spojrzenie i skinął mu głową, co było milczącym gestem, wyrażającym wdzięczność za to, że to on zatroszczył się o sprawę, która była tak ważna dla jego żony i teściowej. Jego spojrzenie jednak mówiło jednocześnie, że Remus miał mu za złe, to że Black nie zaangażował go w te poszukiwania, że przez tak długi czas nic mu nie powiedział, niczym się nie zdradził. Dla Syriusz w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia, wiedział, że kiedy indziej wyjaśnią sobie, dlaczego sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Przecież Remus już od dawna domyślał się, że Black coś robi w ukryciu i często znika, a nawet Altheda nie była w stanie powiedzieć, gdzie dokładnie był jej narzeczony. Tą rozmowę mogli jednak odłożyć na później. Teraz widok szczęśliwej Tonks, której emocje były jeszcze bardziej wyraziste i zdecydowanie intensywniejsze niż te, które okazała Andromeda podczas czytania listu, zdawał się być nadrzędną sprawą i to właśnie tym miał zamiar interesować się Syriusz. Tonks co chwila na zmianę wybuchała płaczem i śmiechem, wzdychała podczas czytania, gdy pokazywała Remusowi pergamin, chcąc skupić uwagę męża na konkretnym fragmencie, ten jednak kiwał jedynie głową i uśmiechał się, bo nawet jego wilczy wzrok nie był w stanie w tak krótkim momencie rozczytać niedbałego pisma Teda.

To był moment, w którym choć na chwilę, a za to po raz pierwszy od wielu miesięcy, prawdziwy spokój zapanował w domu Lupinów, a wraz z nim pojawiły się nowe pokłady nadziei, że faktycznie wszystko się ułoży i wszyscy znów będą razem. To był również moment, który zapoczątkował dobrą passę ich działań. Bo poszukiwania Teda, nie były jedynymi, w które zaangażował się Black, on, ale też spora część Zakonu Feniksa od końca grudnia szukali Luny Lovegood, chociaż już od samego początku, mogli przewidzieć, gdzie zaprowadzą ich te poszukiwania.

Nie trudno było domyślić się, gdzie przetrzymywano Lunę Lovegood. Niemal od razu założyli, że Lunę umieszczono tam, gdzie trafiali wszyscy ci, którzy sprzeciwiali się albo po prostu z jakiegoś powodu nie odpowiadali skorumpowanemu rządowi - do Azkabanu. Syriusz czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku na samą myśl, że przyjaciółka Harry'ego trafiła do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca... A przed ich grupą, która zobowiązała się odnaleźć Lunę, pojawił się problem, który mógł się pojawić tylko w głowach prawdziwych szaleńców - co zrobić, żeby dostać się do Azkabanu?

Odpowiedzi były tak naprawdę dwie. Pierwsza była dość oczywista dla wszystkich, zwłaszcza, że wśród nich można było znaleźć wielu aurorów, którzy chcąc lub też nie, chociaż raz w życiu musieli się pojawić w okolicach więzienia dla czarodziejów, które znajdowało się na niewielkiej wysepce pośrodku Morza Północnego. Problem polegał na tym, że bez specjalnego świstoklika nie dało się tam dotrzeć. Wyspa była otoczona polem antyteleportacyjnym, uniemożliwiając dostanie się na nią, ale także ucieczkę z niej. Drugiej odpowiedzi mogła udzielić tylko jedna osoba i na swoje nieszczęście był nią Syriusz...

Nikt nie chciał tego powiedzieć wprost, nikt nie chciał do tego zmuszać Blacka, ale on sam wiedział, że jako twórca tej pierwszej innowacyjnej metody wydostania się z Azkabanu, jaką była ucieczka, musiał teraz wcielić się w rolę przewodnika. I Merlin mu świadkiem, że nie miał na to najmniejszej ochoty... Zresztą nie tylko on, Ally z całych sił chciała go przekonać do tego, żeby pozwolił jej sobie towarzyszyć w tej misji, tłumacząc, że tak ogromna liczba dementorów może mieć szkodliwy wpływ na ich zdrowie, a ona jako uzdrowicielka mogłaby się przydać. Syriusz jednak się nie zgodził. Kim by był, gdyby zabrał swoją narzeczoną do prawdziwego piekła na ziemi? Nie, nie miał zamiaru tego robić. Co więcej cieszył się, że Altheda pojawiła się w jego życiu już po Azkabanie i po czasie, kiedy umiał sobie poradzić ze wspomnieniami spędzonych w nim trzynastu lat. Było to prawdziwym błogosławieństwem i nie miał w planach wprowadzać Ally w mroczne odmęty jego przeszłości.

Nie zmieniało to jednak faktu, że tak czy siak zmuszony był powtórzyć swój wyczyn sprzed lat, chociaż tym razem w odwrotnej kolejności i przeżyć swoistą podróż sentymentalną. Życie pisało bardzo ironiczne scenariusze. Syriusz nigdy nie przypuszczał, że będzie z własnej woli chciał wrócić w okolice tej przeklętej wyspy, a jednak po kilku dniach od Nowego Roku rozpoczął badanie terenu, by niezauważonym dostać się jak najbliżej Azkabanu. Na szczęście nigdy nie był sam. Czasami towarzyszył mu Bill Weasley, innym razem Tomson, a jeszcze innym Lucas Gottesman wraz z żoną Emily, ale co najważniejsze zawsze był przy nim Remus. Całą misję rozpoczęli od zwiadu, sprawdzając niemal każdą miejscowość począwszy od St. Andrews na północ od Edynburga aż po Aberdeen. Teren był zadziwiająco spokojny, żadnych podejrzanych typów, paskudna pogoda i powszechnie panujące przygnębienie. Mugole nie zdawali sobie z tego sprawy, ale czarodzieje mogli przypuszczać, że winą tego jest swobodne zachowanie dementorów, dla których więźniowie i ich dusze już nie wystarczyli...

Syriusz był w szoku, jak dobrze pamiętał drogę, którą przebył podczas ucieczki. Rozpoznawał zaułki, śmietniki, krzewy i skarpy, które nieraz wtedy ratowały mu życie, dając schronienie lub też resztki do zjedzenia. Pamiętał też doskonale zatokę, w której wyszedł na ląd, otrząsając swoją mokrą sierść. Emily Gottesman nie chciała mu uwierzyć, że przepłynął kilkanaście mil, nim dotarł na linię brzegową. On sam w to nie wierzył.

Czuł, że robił się bardziej marudny, opryskliwy i posępny... Czuł na sobie wzrok Remusa, który był niczym cień, gotowy zareagować w każdej chwili. Doceniał to, ale jednocześnie frustrowało go takie zachowanie. Ta misja była dla niego już wystarczająco trudna i ciągnęła się zbyt długo. Wolałby zrobić to raz a porządnie i nie roztrząsać wciąż widma przeszłości. Dlatego gdy już kolejny raz wybrał się z Remusem i Carlem do Aberdeen, znaleźli porzuconą łódź, którą załatali kilkoma skutecznymi zaklęciami i wsiedli do niej.

Teleportacja nie wchodziła w grę, ale Black pamiętał dobrze, że w bezpiecznej odległości od więzienia znajdowała się niewielka wysepka, a właściwie zbieranina wystających z wody skał. Gdy uciekał z Azkabanu to było pierwsze miejsce, w którym poczuł powiew wolności. Tym razem miał być to najbliższy punkt, zanim spróbują dotrzeć bezpośrednio na wyspę więzienną. Płynęli długo, bo akurat zaczął się przypływ, a nie chcieli zdradzać się używając więcej zaklęć. Syriusz czuł, że ręce mu odpadną, gdy zmagali się z kolejnymi falami. Ich ubrania przemokły całkowicie, ciągle mrużyli oczy, chroniąc je przed słoną wodą. Najgorsze były nieustanne dreszcze i ten chłód, nienaturalny, którego źródło znajdowało się wewnątrz człowieka...

— Przypomnijcie sobie najgorszy dzień w waszym życiu i trzymajcie się go — krzyknął Black, gdy walczyli z kolejną falą, posyłając swoim towarzyszom wymowne spojrzenie. — W tym piekle nie ma miejsca na nic, co dobre...

Zrozumieli, Remus i Carl skinęli ponuro głowami, a potem w milczącej zgodzie płynęli dalej. Dotarli w końcu do wysepki, wspięli się na nią, kalecząc dłonie na skałach. Tam Remus pozwolił sobie na użycie magii i wyciągnął łódź z wody, zabezpieczając ją przed odpłynięciem. Syriusz natomiast odpłynął myślami w najmroczniejsze zakamarki swojej pamięci.

Bo gdy stał na tym skalnym cyplu, spomiędzy mgły i ciemnych burzowych chmur wydzierała się wysoka na kilkanaście pięter wieża, a właściwie twierdza, której sam widok bez pomocy dementorów rozrywał duszę Syriusza. Nadal był daleko, ale czuł się dokładnie tak, jakby wrócił do swojej celi, niemal wyczuwał zimne ściany brudnego marmuru, który momentami zdawał się na niego spadać, gdy dniami i nocami leżał na wilgotnym sienniku, wsłuchując się w opętańcze wrzaski swoich współwięźniów. Nawet teraz wydawało mu się, że fale niosą ten przerażający dźwięk, który śnił mu się po nocach w koszmarach. Chciał przestać o tym myśleć, chciał zniknąć jak najszybciej z tego przeklętego miejsca, ale dobrze wiedział, że musi skupić się na tym, co przeżył tu przez trzynaście lat. To był najlepszy sposób, żeby uodpornić się na dementorów, żeby żadna dobra emocja nie skusiła ich do nakarmienia się jego duszą, która przecież i tak była w strzępach. Szaleństwo, które w nim tkwiło tyle lat, znów wypływało na powierzchnię. Znów tu był, znów znalazł się w piekle, gdzie mógł stracić wszystko, co trzymało go przy życiu... Był przerażony...

— Wiem, że to dla ciebie trudne... — powiedział Remus, stając obok niego i patrząc na przeklętą twierdzę.

— Coś ty, uwielbiam takie podróże sentymentalne — rzucił Black, nie pozwalając sobie na nagłe uzewnętrznianie się. To nie był moment ani na rozważania, ani na pokrzepiające gadki Lupina.

— Za każdym razem, jak tu kogoś prowadziłem to miałem pełne gacie — rzucił niedbale Tomson, a potem zerknął na Huncwotów. — Tylko nie mówcie tego Hestii...

— Sama zobaczy, jak będzie prała twoje brudne gacie — zauważył Black, ale szybko wyrzucił z siebie to sarkastyczne rozbawienie. Nie mógł pozwolić sobie na żadne pozytywne emocje. — Miejmy to z głowy, panowie...

Carl skinął głową, Remus również miał taki zamiar, ale nagle złapał się za kieszeń, a pośród dźwięku fal dało się usłyszeć cichy pisk. Dźwięk dobrze im znany, który towarzyszył komunikacji przy pomocy lusterek dwukierunkowych. Lupin wyciągnął zmarzniętą ręką zegarek z kieszeni i gdy tylko otworzył go, na jego tarczy pojawiła się ruda czupryna.

— Remusie, Pokątna została zaatakowana... — krzyknął któryś z bliźniaków, sapiąc ciężko, a w tle dało się słyszeć paniczne krzyki, niemal tak przejmujące jak wspomnienie szaleńczych wrzasków w głowie Syriusza. — Tu jest pełno cywili!

— Kto zaatakował? — krzyknął Charles, nachylając się w stronę Remusa, który prawie upuściłby zegarek, gdyby nie fakt, że ten wisiał na łańcuszku.

— Czy to ważne? — wrzasnął Weasley, a coś za jego plecami trzasnęło. — Zaatakowali sklep Ollivandera, a potem rozpętało się piekło... Potrzebujemy Zakonu! Potrzebujemy was!

Twarz Weasleya zniknęła z tarczy zegara wraz z kolejnym niepokojącym hukiem, a morze dookoła nich zdawało się na chwilę zamilknąć. Oni również milczeli, chociaż przez kilka sekund, na które mogli sobie pozwolić.

— Musimy iść — zdecydował Charles, rzucając im wymowne spojrzenie.

— Doszliśmy zbyt daleko, żeby zawrócić — syknął Black, czując, jak drżą mu ręce. Chciał wierzyć, że to z wściekłości, ale tak naprawdę powodem tej reakcji była bezsilność.

— Wiem, że wiele cię to kosztowało, Łapo — powiedział Remus, próbując zwrócić uwagę Syriusza, chociaż jego głos nie brzmiał w żadnym wypadku przekonująco.

— Gówno wiesz — warknął Syriusz, rzucając towarzyszom wściekłe spojrzenie. Rozumiał ich, a może raczej wiedział, co mieli na myśli. Chcieli odwrócić się na pięcie i ruszyć z odsieczą na Pokątną. To było dla nich oczywiste, nie mieli na to wpływu, po prostu działał w nich ten przeklęty pierwiastek bohatera, który nosił w sobie każdy członek Zakonu Feniksa. Ten sam czynnik nigdy nie pozwalał pozostać im biernymi, ten sam kazał im rozpocząć poszukiwania Luny i na ironię teraz mógł ich przekonać do porzucenia tej misji na rzecz innej. — Jesteśmy zbyt blisko! Luna może tam być...

— Nie czas na to — wciął im się Tomson. — Musicie przestać w końcu myśleć w ten sposób. Tam na Pokątnej zagrożone jest życie ludzi, dziesiątek, a może nawet setek...

— A tu może być Luna!

— Właśnie, Syriuszu, może być, a może wcale nie... — wykłócał się z nim Carl, nie przebierając już w słowach. — Jesteście przyjaciółmi Pottera, rozumiem, tak samo jak rozumiem to, że chcecie ratować bliską mu osobę. Ale ja jestem aurorem, szkolił mnie sam Szalonooki. Nie jestem tylko od łapania czarnoksiężników, również ratuję ludzi. W takich sytuacjach wiąże się to czasami z brutalną matematyką.

— Nie mam zamiaru słuchać takiego pieprzenia... — warknął Black, gotowy wskoczyć do lodowatej wody i wpław popłynąć na wyspę więzienną, żeby zrobić to, po co w ogóle się tu zjawił.

— Może ty nie słuchasz nikogo, ale ja nie będę wartościował czyjegoś życia — wrzasnął Tomson, nie pozwalając Syriuszowi się ruszyć. — Dla mnie los tamtych anonimowych osób jest równie ważny, co życie przyjaciółki Harry'ego Pottera.

— To nie licytacja, Tomson — przerwał mu Remus, chociaż po jego spojrzeniu Syriusz umiał rozpoznać, że on również nie jest przekonany, gdzie powinien teraz być.

— Masz rację, to proste równanie — zgodził się z nim niespodziewanie. — Albo możemy uratować więcej niż jedno życie zagrożonych osób na Pokątnej, albo możemy zaryzykować ratunek Lunie, chociaż wbrew wszelkim przekonaniu może jej tam wcale nie być. — Spojrzał na Lupina i Blacka, którzy w tej chwili bili się z myślami. Była to walka między sercem a rozumem, walka wyjątkowo bolesna zwłaszcza dla Syriusza, który poświęcił się całkowicie, by znaleźć się na tej skalnej wysepce tuż obok bram piekielnych. — Trzeba spojrzeć na wszystko chłodno i zrobić to, co należy. Zanim zabraknie czasu...

I tak właśnie wbrew wszystkiemu, co ludzkie i boskie, wbrew własnym przekonaniom i poczuciu, co jest słuszne, a co nie, Syriusz, Remus i Charles zawrócili ze swojej wyprawy na środek Morza Północnego i znaleźli się na ulicy Pokątnej, którą wypełniał przerażony wrzask, niemal niczym nie różniący się od opętańczych wrzasków Azkabanu.

Gdy tylko ich stopy dotknęły bruku, Remus złapał Syriusza i Carla za kołnierze, a następnie cisnął nimi o ziemię, sam upadając obok i tym samym ratując ich przed niespodziewanym grotem zaklęcia, które mknęło w ich stronę. Mieli bardzo mało czasu, żeby rozpoznać się w sytuacji. Jedno było pewne... To, co działo się na Pokątnej, nie było niewielkim, nic nie znaczącym atakiem, to nie była nawet regularna bitwa, to był pogrom. Kiedy Syriusz z przekleństwem podniósł się na łokciach, wyklinając Lupina na wszystkie znane sobie sposoby, dostrzegł niewiele. Widział głównie gęsty pył unoszący się na ulicy, a także mnóstwo cegieł i tynku. Nieopodal nich leżało przewrócone i roztrzaskane stoisko najprawdopodobniej ze składnikami do eliksirów, bo paskuny odór roznosił się intensywnie, sprawiając, że człowiek nie miał ochoty dobrowolnie oddychać. Co więcej, Syriusz słyszał, że Remus, który polegał przecież na swoich wyostrzonych zmysłach, krztusił się, zasłaniając twarz.

Syriusz naprawdę próbował dostrzec lub usłyszeć coś więcej oprócz krzyku i nierównego tupotu stóp przechodniów, przebiegających niemal tuż przed jego twarzą. Sięgnął po różdżkę, nie wiedząc, co powinien zrobić w pierwszej chwili. Kompletnie ogłupiał, a do tego ciągle wahał się czy w tej sekundzie dźwignąć się na równe nogi i ruszyć na przód w sam środek pogorzeliska, które niegdyś było ulicą Pokątną, czy raczej skupić się na żywym, ale wciąż krztuszącym się Lupinie. Odwrócił się, próbując złapać kontakt wzrokowy z Tomsonem, co udało się na chwilę, zdecydowanie zbyt krótką, by nawet w niemym porozumieniu cokolwiek ustalić.

Carl sapnął wściekle i z zaskakującą zwinnością ruszył przed siebie, rzucając zaklęcie ochronne, które pozwoliło mu przebrnąć przez pierwsze bariery bez uszczerbku na zdrowiu i zniknąć pośród oślepiających kłębów pyłu. Syriusz wiedział, że i on nie ma na co czekać, zacisnął dłoń na różdżce i cisnął zaklęciem w stronę przewróconego straganu, odrzucając jak najdalej od siebie i Lupina to, co z niego i duszącego asortymentu zostało. Poskutkowało. Powietrze, przynajmniej to dookoła nich, stało się trochę rzadsze. Remus złapał łapczywie oddech, Syriusz natomiast wstrzymał... Bo gdy pozbył się resztek straganu, zobaczył ciało, którego kończyny były powykrzywiane pod nienaturalnym kątem, a puste przerażone spojrzenie bladych oczu starszej kobiety wpatrywało się wprost w niego. Poczuł ciarki na plecach. Nie tak miał potoczyć się ten dzień. Fakt, miał być paskudny, trudny do zniesienie, spodziewał się powracających koszmarów i wspomnień z życia, o którym nie chciał pamiętać, ale to, co działo się na Pokątnej, przewyższało jego przygnębiające oczekiwania...

— Remus — warknął Black, szarpiąc wściekle Lupinem. — Remus, wstawaj! Nie możemy tu tak leżeć!

Wykrzesując z siebie całą siłę, dźwignął przyjaciela, który nadal próbował unormować oddech i doprowadzić się do porządku, na równe nogi. Lupin nic nie odpowiedział, ocierając jedynie twarz z wyciśniętych przez nagłe duszności łez i skinieniem głowy dał znak, że jest gotowy. Black otaksował go spojrzeniem i brutalnie, bez sentymentu oceniając, czy faktycznie jego przyjaciel jest gotowy do pójścia w bój, a potem stwierdził:

— Musimy dotrzeć do Weasleyów! Zobaczyć, jak wygląda sytuacja!

— Co z cywilami? — zapytał Lupin, spoglądając na spanikowanych przechodniów, którzy próbowali schować się przed atakiem.

— Oby było ich jak najmniej... — sapnął Black. — Zabierzemy ich do bliźniaków. Na pewno mają w sklepie kominek, a jeśli nie to stamtąd spróbujemy ich jakość przetransportować, zabarykadować się tam, albo... nie wiem, zrobić cokolwiek, żeby byli bezpieczni. Wszystko będzie lepsze niż śmierć na bruku...

Remus przyznał mu rację skinieniem głowy. Zgodnie, chociaż bez żadnego ustalania, policzyli w myślach do trzech i ruszyli przed siebie. Syriusz z ciężkim sercem przeskoczył nad ciałem sprzedawczyni, wiedząc, że jej już nie będzie w stanie pomóc, a o pustym spojrzeniu chciał zapomnieć jak najszybciej.

Wbrew temu, co się działo, na ulicy Pokątnej wciąż był tłum ludzi. Tłum może nie tak gęsty, jak to bywało kiedyś, gdy panował na świecie pokój, ale z pewnością liczny i przesiąknięty paniką, co zdecydowanie utrudniało przemieszczanie się między kolejnymi grupami czy pojedynczymi osobami, które instynktownie próbowały wydostać się z zasadzki. Syriusz na ten moment nie potrafił dostrzec atakujących, nie widział śmierciożerców, nie widział nikogo w ministerialnym uniformie, a to przecież oni musieli wszystko zacząć... Nie wiedział, ilu jest atakujących, ilu obrońców, a ile przypadkowych ofiar, to co jednak wywracało mu żołądek do góry nogami był zapach krwi - metaliczny i niemal tak samo duszący, jak zniszczone fiolki ze składnikami do eliksirów.

Razem z Remusem próbowali przedrzeć się do Magicznych Dowcipów Weasleyów, co rusz rzucali na zmianę zaklęcia ochronne lub odpychające, torując sobie drogę. Przejście było niezwykle trudne, rozbite witryny, połamane szyldy, które runęły na deptak, rozrzucone przedmioty, ludzie uciekający w panice i ciała leżące bez życia na ziemi. Impulsów dookoła nich było zbyt wiele, teraz chcieli się tylko przedostać do celu. Syriusz nawet zapomniał już, że mieli po drodze zgarnąć kilku przechodniów i uratować im skórę. Co więcej, czuł irytację, gdy kolejna osoba wpadała na niego z impetem, niemal wytrącając mu z ręki różdżkę.

Kiedy dostrzegł przed sobą kamienicę, w której znajdował się sklep Weasleyów, odwrócił się, żeby porozumieć się z idącym za nim Remusem, ale nie zauważył go. Tam, gdzie spodziewał się zobaczyć Lupina, stała jakaś przerażona dziewczyna. Miała na oko dwadzieścia, może dwadzieścia kilka lat, zapłakane oczy i potargane włosy. Ubrana była w jasny płaszcz, obszyty futerkiem, który poplamiony był sporą ilością krwi. Syriusz nie zważał na to, że w jej oczach pojawiło się przerażenie. Być może kojarzyła go z dawnych, licznych wydań Proroka, gdy z pierwszych stron niemal krzyczano, że jest psychopatą i mordercą. Nie interesowało go to teraz. Złapał ją za ramiona i spytał:

— Jesteś ranna? — Dziewczyna stała jak wmurowana, poruszając bezgłośnie ustami. Powtórzył więc bardziej dobitnie: — Jesteś ranna, co cholery?

Dziewczyna pokręciła głową, a Syriusz chociaż nie był pewien czy powinien ufać takiej deklaracji, popchnął dziewczynę w stronę wykuszu między kamienicami, rozglądając się uważnie czy przypadkiem tuż za nią nie stał gdzieś Lupin. Szedł przecież razem z Syriuszem, niemal krok w krok. W którym momencie się odłączył? W którym momencie zrezygnował z ich wspólnego planu? A może stało się coś, czego Black nie zauważył, coś, co dostrzegł tylko Remus? Może coś wyczuł za pomocą tych swoich przeklętych, wyostrzonych zmysłów?

— Cholera — warknął Black, wiedząc, że w tym armagedonie nie uda mu się znaleźć Lupina w tej chwili. Musiał liczyć na to, że nic mu się nie stało, że Remus będzie postępował zgodnie z ich planem i być może inną drogą, ale dotrze do sklepu Weasleyów. Łapa spojrzał na przerażoną dziewczynę, której przecież nie mógł tak zostawić. Była zbyt spanikowana, a on nawet nie wiedział, czy miała przy sobie różdżkę. Musiał się nią zaopiekować. — Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce, ale musisz się mnie słuchać. Musisz robić to, co każę i musisz się, do cholery, uspokoić i przestać ryczeć, rozumiesz?

Dosadny ton, prawie krzyk poskutkował. Dziewczyna przestała płakać, pokiwała nieznacznie głową, jakby robiła to mimo wszystko wbrew własnej woli, ale dla Syriusza nie miało to znaczenia. Wykorzystał fakt, że dym, który unosił się nad Pokątną nieznacznie opadł, chociaż na krótką chwilę, i wskazał ręką na cel ich wędrówki.

— Widzisz ten sklep? Widzisz go? — zapytał, zmuszając ją do kolejnego kiwnięcia głową. — Tam idziemy. Trzymaj się blisko i spróbuj się nie zgubić.

Black ruszył przed siebie z balastem w postaci dziewczyny drepczącej mu po piętach, przedzierając się przez kolejne przeszkody. Wiedział, że zanim ruszy do akcji, tak jak to zrobił Tomson, musiał odstawić znajdę w bezpieczne miejsce. Nie chciał mieć jej na sumieniu. Wiedział jednak też, że musiał zrobić to jak najszybciej, a potem równie szybko namierzyć Lupina i upewnić się, że ten jeszcze dycha. Sklep Weasleyów był coraz bliżej, a jednak dostanie się do niego było trudne, bo w kłębach dymu i wśród przeraźliwego zawodzenia mogło wydarzyć się wszystko. Syriusz zamarł w pół kroku, czując, że serce mu wyskoczy, gdy nagle tuż przed jego nosem, na ziemię z wyższego piętra kamienicy spadła gigantyczna, gliniana donica, która o mały włos rozbiłaby mu głowę. Przeklął tak siarczyście i tak głośno, że jego głos poniósł się echem, zdradzając jego obecność. I tak właśnie się stało, bo nagle znikąd usłyszał, jak ktoś go woła:

— Łapa? — Kobiecy głos, którego w pierwszej chwili nie rozpoznał, drżał od emocji. — Łapo, to ty?

Black rozejrzał się uważnie, trzymając za sobą spanikowaną dziewczynę, spojrzał w stronę ślepej uliczki, z której dobiegał głos i z ulgą w końcu dostrzegł, kto próbował zwrócić jego uwagę.

— Cholera jasna, Lucky, co ty tu robisz? — zapytał, autentycznie ciesząc się na widok najlepszej przyjaciółki Tonks, która wychyliła się z zaułku. Pociągnął za sobą milczącą i bezużyteczną znajdę, która była niczym jego cień, który szedł wtedy gdy on decydował się iść, stawał, gdy on stawał czy wodził wzrokiem dookoła, gdy i on się rozglądał. — Jesteś cała?

— Ja tak — odparła Lucky, wymuszając uśmiech, chociaż drżenie głosu i tak ją zdradziło. — Gorzej z Franem...

Syriusz nie czekał na dalsze wyjaśnienia, pociągnął obie dziewczyny za sobą w głąb uliczki, gdzie po kilku krokach dostrzegł leżącego na ziemi z grymasem bólu Franczesca Luccatteliego z zakrwawioną nogą. Obok niego kucał Giuseppe, który zapewne razem z Lucky odciągnął swojego przyjaciela w to miejsce.

— Co się stało?

— Balkon — wydukała Sara w odpowiedzi na pytanie Blacka, przełykając z trudem ślinę. — Pieprzony balkon nad sklepem Madame Malkin runął na niego, gdy trafiło w niego czyjeś zaklęcie. Fran nie zdążył uskoczyć... Cholera, Syriuszu, on ma zmiażdżoną nogę! Nie wiem, co robić...

— Będzie dobrze, skarbie — wyszeptał ledwo słyszalnie Franczesco, zaciskając zęby. — Usztywnijcie mi ją tylko jakoś i mogę walczyć dalej.

— W takim stanie, jedynie gdzie możesz zajść to do grobu — syknął zirytowany Black. Spojrzał po twarzach wszystkich, dając sobie kilka sekund namysłu i zdecydował: — Ja i Rossi bierzemy tego chojraka, a ty, Saro, miej na oku tą dziewuchę. Dostaniemy się najszybszą i najkrótszą drogą do Weasleyów, a tam będzie chwila, żeby zastanowić się, co dalej. Zgoda?

Wszyscy pokiwali głowami. Black klęknął obok Franczesca, zarzucił sobie jego rękę na ramię, to samo zrobił Giuseppe i razem odliczyli do trzech, zanim dźwignęli się na równe nogi, co poskutkowało przeraźliwym krzykiem rannego Włocha.

— Nie mazgaj się — rzucił Black, chociaż ciarki przeszły go po plecach, wyobrażając sobie, co musiał czuć Luccatteli. — Mówiłeś, że to nic takiego i że zaraz wracasz do walki, więc chyba tyle zniesiesz.

— A niech cię, Black — syknął Franczesco, ale Syriusz puścił to mimo uszu. Nie miał czasu słuchać jego przekleństw, zarówno tych angielskich, jak i włoskich. Musieli ruszać.

Nadał tempo całej akcji. Od Weasleyów dzieliły ich już tak naprawdę tylko metry. Jeśliby się pospieszyli, trafili by tam bez problemu. Musieli po prostu na miarę swoich możliwości i zdrowego rozsądku, ignorować wszystko, co się dookoła nich działo i zachować przy tym życie. Plan choć nieidealny, okazał się skuteczny. Pod koniec ich wędrówki, gdy ciężar Franczesca zaczął ciążyć już Syriuszowi, dopadli do barwnej witryny Weasleyów. Syriusz zauważył, że jedynie kilka okienek zostało wybitych, a wystawa z gadżetami bliźniaków z pewnością nie wyglądała tak, jak powinna. Drzwi jednak nadal solidnie stały zamknięte. Lucky podbiegła do nich, ciągnąc za sobą znalezioną dziewczynę i otworzyła je z impetem.

Beztroski dźwięk dzwoneczka, który rozbrzmiał pośrodku krzyków, płaczu i zawodzenia, wydawał się być bardzo nie na miejscu. W sklepie poza zniszczoną witryną wszystko wyglądało w porządku. Jego wnętrze, pomijając, że z pewnością dekorowali je bliźniacy Weasley, wydawało się być całkowicie normalne, aż zbyt normalne, jak dla Syriusza.

— Posadźmy go tam — polecił zduszonym od zmęczenia głosem Giussepe, wskazując na solidnie wyglądające krzesło, które stało tuż obok lady. Syriusz skinął głową i razem z Rossim posadzili jęczącego i krzywiącego się z bólu Franczesca na wskazanym wcześniej miejscu. Sara natychmiast do niego dopadła, próbując załagodzić jakoś jego cierpienie. I kiedy ona starała się załagodzić sytuację na dole, Syriusz usłyszał czyjeś szybkie kroki na wyższym piętrze. Nagle na schodach pojawili się bliźniacy z różdżkami przed sobą.

— Na osrane gacie popieprzonego Merlina, Syriuszu! — syknął z nieskrywaną ulgą Fred, opuszczając różdżkę, a George za jego plecami, z równie wielką wdzięcznością za to, że do ich sklepu wparowali nie śmierciożercy, a członkowie Zakonu Feniksa, sarknął:

— Nie słyszeliście o tym, że się puka.

— Wybacz, mieliśmy mało czasu na zbędną kurtuazję ­— odparł mu Black. — Widzę, że sklep jest bezpieczny. Przyprowadziliśmy rannego i jakąś znajdę ­— powiedział, wskazując kolejno na Franczesca i już w miarę spokojną dziewczynę. Bliźniacy powędrowali spojrzeniem po każdym z obecnych, zatrzymując wzrok trochę dłużej na przerażonej dziewczynie.

­— Cholera, Penelopa Clearwater ­— powiedzieli niemal równocześnie. Syriusz skrzywił się, wędrując spojrzeniem od bliźniaków po dziewczynę, którą zgarnął z samego środka bitwy.

­— Znacie ją?

­— I to jak! ­— przyznał Fred, pokonując resztę schodów. ­— Prefekt Ravenclawu, prymuska, a co najważniejsze...

­— I z pewnością najmniej chwalebne ­— dodał George. ­— Była dziewczyna Percy'ego.

Syriusz pokiwał głową, przyglądając się dziewczynie. Teraz, gdy pozbyła się tego żałosnego przerażenia oraz drażniącego otępienia, Black mógł z czystym sumieniem przyznać, że jest całkiem ładną osóbką, o dość bystrym spojrzeniu. Łapa mógłby się w tym momencie zastanawiać, jakim cudem ktoś taki jak Percy Weasley, czarna owca tego rodu, dał radę poderwać tak atrakcyjną dziewczynę, jak owa Penelopa. Przypomniał sobie jednak szybko, że dziewczyna niemal pchała się pod różdżkę agresorom, którzy napadli na Pokątną, nie będąc w stanie nawet się ruszyć. Doszedł więc do wniosku, że prymusi bywają różni, ale łączy ich z pewnością to, że niewiele myślą.

­— Świetnie ­— odezwał się bez żadnego entuzjazmu. ­— Fantastycznie, że się znacie. Penelopa jest cała, zdrowa, trochę ogłupiona, ale z czystym sumieniem zostawiam ją pod waszą opieką. Mi chyba za bardzo nie ufa... ­— stwierdził, zerkając kątem oka na dziewczynę. ­— Wiecie, ex-skazaniec nie wzbudza powszechnej sympatii.

­— Jasna sprawa, zajmiemy się nią ­— przytaknął George, ale jego wzrok powędrował w stronę wyłączonych z dyskusji Włochów. ­­— Co z Franczesciem?

­— Zmiażdżona noga... Nie wygląda to najlepiej, Altheda powinna go zobaczyć ­— zawyrokował Syriusz, wyręczając w tym Lucky, która zerknęła nie niego z ogromną doza wdzięczności, nie mogąc dłużej patrzeć na cierpienie swojego partnera.

­— Kontakt i transport jest ździebko utrudniony ­— zauważył Fred, a Syriusz niechętnie mu przytaknął. Rudzielec nie musiał mu tego tłumaczyć. Być może łatwo było dostać się na Pokątną, ale zniknąć stąd niezauważenie to już zupełnie inna bajka... Zerknął na bliźniaków i zapytał:

­— Jak wygląda sytuacja?

­— Jest ciężko ­— odparł George. ­— Właśnie nielegalnym świstoklikiem puściliśmy stąd dziesięć osób, a wcześniej piętnaście. Zostały nam jeszcze dwa, które możemy aktywować. Chcieliśmy iść zebrać kolejną grupę przechodniów i uratować im skórę, ale wpadliśmy na was.

­— Dobrze pomyślane ­— przyznał Black, ale chwile później dotarło do niego, że przedmiot taki jak świstoklik nawet jeśli nie był aktywowany, to od samego początku swojego powstania musiał być już znawigowany na konkretne miejsce. ­— Gdzie ich wysłaliście?

Bliźniacy spojrzeli na siebie niechętnie, krzywiąc się, a ich miny mówiły, że chociaż wcale tego nie chcieli, to musieli coś zrobić. I w końcu Fred przyznał niechętnie:

­— Do rozgłośni...

­— Jest tam Lee, a razem z nim Angelina ­— dodał George. ­— Mieli wezwać kogoś jeszcze i ogarnąć tych ludzi.

­— Ale to znaczy... ­— odezwała się Sara, pochylając się wciąż nad Franczesciem.

­— Miejscówka jest spalona ­— przyznał Fred, kiwając smutno głową. ­— Wiemy, ale nie mieliśmy innego wyjścia...

Black przeklął, robiąc parę kroków i zastanawiając się, co dalej.

­— Dobra, zrobimy tak... Ty, Penelopo ­— zająknął się, spoglądając na dziewczynę, która nie za bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić ­— i tak na nic się nie przydasz. Idziesz na piętro i siedzisz cicho, czekając aż twoi ex-szwagrowie przyjdą z kolejnymi osobami i przeniosą cię w bezpieczne miejsce. Lee i Angelina spodziewają się kolejnych transportów? ­— spytał, kierując wzrok na bliźniaków, którzy pokiwali głowami. ­— Świetnie, trzeba złapać jak najwięcej ludzi i ich przenieść. ­— Black spojrzał wyczekująco na Clearwater, która nie ruszyła się nawet o cal, wpatrując się głupio w zebranych i syknął: ­— Na co czekasz? Powiedziałem ci, co masz robić! ­— Penelopa, która chyba zaczynała odzyskiwać zmysły, skrzywiła się, słysząc jego ton i posłusznie, chociaż niechętnie i z pewną urazą, ruszyła w miejsce, skąd przed chwilą przyszli bliźniacy.

­— Tylko niczego nie dotykaj! ­— krzyknął za nią Fred.

Syriusz odczekał parę sekund, upewniając się, że dziewczyna zniknęła na piętrze i znów spojrzał na Weasleyów.

­— Macie działający kominek? Czy coś się stało z Siecią Fiuu?

Fred pokręcił głową w odpowiedzi.

­— Działa, ale jest podłączony tylko do kilku miejsc.

­— Domyślam się ­— przyznał Syriusz. ­— Między innymi do domu Szalonookiego, w którym z pewnością jest teraz Altheda. Sara i Giusseppe przeniosą tam Franczesca. Ally obejrzy go ­— zdecydował, z trudem podejmując taką decyzję. Black spojrzał na Włocha znacząco. ­— Ally cię opatrzy i to ona zdecyduje czy tutaj wrócisz, czy nie, bohaterze. Co do waszej dwójki ­— zwrócił się do Sary i Rossiego ­— miło by było, jakbyście się znów tu zjawili i pomogli.

Giuse w milczeniu pokiwał głową, a Sara skrzywiła się nieznacznie, dając Blackowi do zrozumienia, że wolałaby inny scenariusz, ale powiedziała jednak:

­— Jak tylko dostanę zapewnienie od Althedy, że mój partner przeżyje, to wrócę.

­— Fantastycznie ­— zgodził się Syriusz, wiedząc, że stan Franczesca nie jest krytyczny i Ally z pewnością mu pomoże. ­— Nie ma na co czekać.

Black pomógł Rossiemu przetransportować Franczesca do kominka na zapleczu, a później przekazał pałeczkę Sarze, która miała już w dłoni proszek Fiuu od bliźniaków.

­— Przekazać coś Althedzie? ­— zapytała życzliwie Lucky.

Syriusz nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co przyjaciółka Tonks mogłaby przekazać jego narzeczonej, będąc pewnie nieświadomą tego, że Black niespełna miesiąc temu oświadczył się Althedzie. Mógł faktycznie przekazać jakąś ckliwą wiadomość, wyznanie miłości, że jeśli on nie wróci, to Ally ma o czymś pamiętać, ale... Nie sądził, by coś takiego przeszło mu przez gardło. Wysilił się na szelmowski uśmiech i powiedział:

­— Przekaż jej, żeby nie czekała na mnie z kolacją.

Sara parsknęła śmiechem, niewymuszonym i autentycznym, bo komentarz Black wyjątkowo ją rozbawił. Pokiwała głową z wdzięcznością i kilka sekund później cała trójka zniknęła w oparach zielonych płomieni, które wygasły równie szybko, co się pojawiły. Syriusz odwrócił się i spojrzał na bliźniaków, ignorując hałas dochodzący z ulicy.

­— Okej, teraz powiedzcie mi mniej ogólnikowo, co tu się do cholery dzieje...

­— Nie wiemy za dużo ­— zaczął George, kręcąc głową. ­— Sklep generalnie jest zamknięty, nawet tu już nie mieszkamy. Wpadliśmy tylko po parę rzeczy i sprawdzić zabezpieczenia.

­— To prawda, teraz handel się nie opłaca ­— przyznał Fred. ­— Bardziej ceniona jest działalność podziemna. Kiedy się tu zjawiliśmy, usłyszeliśmy huk, ktoś brutalnie włamał się do sklepu Ollivandera i siłą wyciągnął staruszka stamtąd. Coś krzyczeli. Nie wiem co, ale ewidentnie był im potrzebny. W innym przypadku już dawno by go zabili... Potem ktoś podpalił jego sklep ­— relacjonował Weasley. ­— Stąd ten cały dym. Te wszystkie różdżki zaczęły pękać, strzelać, wybuchać prawie tak samo, jak nasze fajerwerki.

­— Zapanował istny chaos ­— dopowiedział drugi bliźniak.

Syriusz zgrzytnął zębami, rozumiejąc, że cały ten pył, który unosił się nad Pokątną był spowodowany zniszczeniem różdżek, to oznaczało, żeby był to pył magiczny, a co za tym idzie wyjątkowo trudny do opanowania. Pewnie minie parę dni, zanim całkowicie opadnie, ale póki co, oznaczało to, że ich sytuacja była wyjątkowo nieciekawa.

­— Pewnie na tym by się skończyło ­— kontynuował George ­— ale ktoś, nie wiem czy głupi, czy odważny, a może jedno i drugie... Ale ten ktoś, chyba z przechodniów, ale na pewno nie z Zakonu, nie bał się, nie uciekał, tylko zaatakował tych śmierciożerców, próbując uratować Ollivandera... Potem naprawdę się zaczęło ­— mruknął bez energii, opierając się o kominek.

­— Cudownie ­— rzucił Syriusz, chociaż ten komentarz był zupełnie nieadekwatny do ich sytuacji, którą oceniał wyjątkowo kiepsko. Miał ochotę coś rozwalić... Nie wiedział nawet kiedy, niechętnie i z pewnością niesłusznie przyjął rolę dowódcy. Nie czuł się dobrze, delegując innych do zadań. On raczej nigdy rozkazów nie słuchał, zazwyczaj pędził w sam środek walki, jak zrobił to Tomson, a potem otrzepywał z siebie kurz bitewny, słuchając nagan prawdziwych dowódców, gdy już wszystko się uspokoiło. Teraz jednak zabrakło Kingsleya, zabrakło racjonalnego Remusa, który był Merlin raczy wiedzieć gdzie, zabrakło nawet doświadczonego w zorganizowanych akcjach Tomsona. Był tylko on i musiał podjąć jakieś sensowne decyzje.

­— Dobra, chłopaki, robimy tak... Są jeszcze dwa wolne świstokliki, a my mamy szansę wydostać stąd przynajmniej dwa tuziny osób. To jest nasz główny cel. Wasz główny cel. Musicie zgarnąć tylu postronnych przechodniów, ile się da, jasne?

­— Jasna sprawa!

­— A ty?

­— Ja? ­— mruknął Syriusz. ­— Ja znajdę sobie jakąś robotę. Na pewno będzie coś do ogarnięcia w tym chaosie ­— sarknął, chociaż naprawdę gorączkowo zastanawiał się nad tym, czym powinien zająć się w pierwszej kolejności.

­— A co z rannymi, Syriuszu? ­— zapytał George.

­— Ranni... ­— powtórzył za nim Black z niepokojem. Wiedział, co powinien zrobić, chociaż miał przed tym cholernie duże opory, ale tylko jedno było w tej sytuacji słuszne. ­— Rannych, nie wiem, możecie ogłuszyć, wyciszyć, a przy tym też zasłonić im oczy, jeśli będzie taka konieczność, ale przenieście ich do Althedy... Do mojego domu... Ona się nimi zaopiekuje, doprowadzi ich do ładu. Tylko pamiętajcie, musicie zachować największą ostrożność, żeby nie wiedzieli, gdzie są ­— wyczulił ich Syriusz, chociaż wiedział, że bliźniacy nie są głupi i zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. ­— Mieszkam tam, tam jest kobieta, którą kocham i ten dom połączony jest bezpośrednio z domem Lupinów. Tej kryjówki nie możemy spalić, rozumiecie?

­— Tak ­— zgodzili się, a potem Fred dodał:

­— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

Syriusz stanął na równe nogi i już miał zrobić krok do przodu, ruszyć dalej w ten chaos, ale zatrzymał się, musiał zadać pytanie, które sprowadzało się do genezy tych tragicznych wydarzeń.

­— Czego mogli chcieć od Ollivandera? Przecież to tylko wytwórca różdżek... Okej, piekielnie bystry facet, wielki czarodziej, ale czego dokładnie mogli od niego chcieć?

­— Może... Może ten kretyn bez nosa w złości połamał im wszystkim różdżki? ­— rzucił dość niedbale i bez żadnego przekonania George, a jego brat bliźniak i Syriusz parsknęli śmiechem na ten słaby żart w sposób skrajnie wymuszony, a jednak dający przy okazji odrobinę oddechu.

­— Dobra, niepotrzebnie się nad tym zastanawiam ­— zakończył temat Black. ­— Chłopaki, wiecie, co macie robić i gdzie iść.

Bliźniacy pokiwali zgodnie głowami.

­— Pójdziemy w stronę lodziarni Fortescue, tam zgarnęliśmy ostatnią grupę. Może tym razem też się uda ­— zdecydował George, Black przytaknął.

­— Dobra, jeśli znajdę kogoś, kto będzie potrzebował pomocy, poślę go właśnie tam, zgoda?

­— Zgoda ­— zawtórowali mu Weasleyowie.

­— Ja pójdę... nie wiem... pójdę w górę ulicy, może tam uda mi się coś zdziałać ­— zadecydował, chociaż wcale nie wiedział dlaczego właśnie taki kierunek sobie obrał. Równie dobrze mógłby po prostu wyjść przed sklep i zastałby dokładnie taki sam bajzel, jak w każdym innym miejscu na Pokątnej. Bliźniacy spojrzeli na siebie.

­— Uważaj, Syriuszu... Tam będzie działo się najwięcej. Śmierciożercy czy tam ministerialni, mają kontrolę nad Bankiem Gringotta, to może być ich miejsce przegrupowań i tam może ich być najwięcej...

­— Świetnie ­— stwierdził beztroskim tonem Syriusz ­— bo ja mam dzisiaj ochotę utrzeć nosa, jak największej liczbie tych śmierciojadów.

Wymienili między sobą niezręczne uśmiechy i już bez żadnego zbędnego słowa wyruszyli, by zrealizować swój niezbyt precyzyjny plan. Wystarczyło wyjść tylko za prób sklepu Weasleyów, a człowieka już osaczał gęsty pył, który brutalnie wdzierał się do płuc, nie pozwalając swobodnie oddychać. Syriuszowi zdawało się, że jest nawet gorzej niż wcześniej. Nie miał jednak co zwlekać, nie było czasu na zastanawianie się. Ten dzień i tak nie mógł zakończyć się triumfem... Jedyny sukces, jaki w tej chwili uznawał, to wrócić żywym do domu i w takim stanie doprowadzić tam, jak najwięcej osób. 

___________________________________

Witajcie Kochani! 

Pewnie dziwi Was nietypowa numeracja dzisiejszego rozdziału, ale już spieszę z wyjaśnieniem. Ten rozdział miał pojawić się 28 października, tylko że wyjechałam wtedy, pewnie jak większość Polaków, odwiedzić groby swoich krewnych. Przez to zapomniałam ustawić publikację i próbowałam zrobić to przez telefon... I to był błąd. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale straciłam całą treść tego rozdziału... 

Byłam wściekła, załamana i bardzo zrezygnowana, ale cóż... trzeba było napisać ten rozdział jeszcze raz. Komu przytrafiła się taka sytuacja, ten wie, że nie ma nic gorszego niż odtwarzanie czegoś, co już się kiedyś stworzyło... To prawdziwa droga przez mękę, ale nie było innej możliwości. Tego faktu też nie ułatwiało to, że cały rozdział 150 w tej pierwotnej, utraconej wersji liczył 44 strony... Wierzcie lub nie, ale poświęcałam każdą chwilę, żeby napisać ten rozdział-tasiemiec jeszcze raz. I obiecałam Wam, że dzisiaj go opublikuję, ale na ten moment mam napisane dopiero 38 stron... Gdyby te 38 stron było chociaż spójne, ale pisałam fragmentami, żeby było mi łatwiej... 

Siedzę teraz przed dokumentem i zastanawiam się, co zrobić. I widzę dwie opcje - pierwsza to znowu zawalić i przełożyć publikacje, a druga to podzielić ten rozdział na części. Zdecydowałam się na tą drugą możliwość. Przedstawiam Wam pierwsze prawie piętnaście stron rozdziału, które wprowadzają Was w jego fabułę i akcję. Jutro wieczorem chciałabym wstawić kolejną część, a pojutrze pewnie pojawi się trzecie, kończąca ten rozdział. Mam nadzieję, że nie będziecie mieć mi za złe tego dawkowania, ale bardzo zależało mi na tym, żebyście już coś dzisiaj dostali. 

Wraz z tym skromnym fragmentem przesyłam Wam pozdrowionka i mam nadzieję, że ostatnie tygodnie były dla Was łaskawsze niż dla mnie. 

Buziaku, Mora 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro