150.3) Pył na Pokątnej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Syriusz wyczarował iluzję, która miała osłonić ciało Savage'a, sprawiając, że będzie ono niewidoczne. Chociaż nawet i bez takich zabiegów, w kłębach dymu nie było dostrzegalne. Nie patrząc za siebie, ruszył tą samą drogą, którą tutaj dotarł. Liczył w duchu, że Remus miał dość walki i przerwał ją nim było za późno. Pokonał dzielącą go odległość od miejsca, w którym ostatnim razem widział pojedynkujących się wilkołaków. A robił to ze ściśniętym żołądkiem, bojąc się tego, co może tam zastać.

Nim jednak zdołał zobaczyć na własne oczy, co działo się na placu przed Bankiem Gringotta, usłyszał wściekły krzyk, który mógł skutecznie imitować wycie wilka i w tej samej chwili wpadł na niego odrzucony siłą potężnego zaklęcia Remus. W pierwszej chwili Syriusz nie zdołał nawet zareagować. Lunatyk odepchnął się od niego i ruszył dalej. Z tego, co Black zauważył, jego przyjaciel miał płaszcz przesiąknięty krwią, dokładnie tak samo jak Savage i niestety Syriusz miał przeczucie, że to krew Lupina, a nie Greybacka. Black dostrzegał też, że Remus był już na granicy, a jednocześnie nie miał jednak dosyć. Syriusz widział to doskonale... I zapewne Lupin ponownie dopadłby do Greybacka, próbując wymierzyć sprawiedliwość, gdyby nie Black, który niemal w locie złapał przyjaciela za płaszcz i brutalnie odciągnął go na bok, otrzymując przy tym kilka bolesnych ciosów w brzuch.

­— Puszczaj mnie, Syriuszu ­— warknął wściekle Remus, wyrywając się z żelaznego uścisku Blacka.

­— Uspokój się, idioto ­— syknął mu w odpowiedzi Syriusz, potrząsając wilkołakiem i niespecjalnie, choć z pewnością zasłużenie, popchnął go tak, że Remus uderzył z impetem plecami o mur jednej z kamienic. ­— Zostaw! On właśnie tego chce! Próbuje wyprowadzić cię z równowagi, bo wie, że tylko w taki sposób jest w stanie cię pokonać! A ty dajesz mu się zrobić jak dziecko!

­— On groził Dorze ­— wycedził Lupin przez zaciśnięte boleśnie zęby, wciąż próbując się uwolnić od blokujących go ramion Blacka.

­— Chrzanić jego groźby ­— warknął Łapa. ­— On nie wie, gdzie jest Tonks! Nie dopadnie jej ani waszego dziecka! Cokolwiek mówił, zrobił to tylko po to, żeby cię wkurzyć! W tej chwili nie jest żadnym zagrożeniem dla Tonks, ale mógłby ją dotkliwie zranić, jeśli urwałby ci ten głupi łeb! ­— dosadnie wrzasnął Black, dobierając brutalnie słowa, żeby tylko przemówić Lupinowi do rozumu. ­— I tak z pewnością będzie, jeśli się w końcu nie opanujesz i nie ogarniesz, rozumiesz? ­— zapytał, a Remus nie odpowiedział, wpatrując się wściekle ponad ramionami Black w miejsce, gdzie wcześniej stał Greyback. Teraz już go tam nie było. Zapewne zwiał gdzie pieprz rośnie, bo nie udało mu się wykorzystać okazji, którą sam próbował sobie stworzyć. ­— Mogę cię w końcu puścić, Lupin?

Remus nie odpowiedział, a jednak spiął się raptownie, jakby jego ciało samo zareagowało na niespodziewany impuls. Tym razem to on złapał Blacka za kurtkę i odskoczył kilka metrów dalej, ciągnąc za sobą przyjaciela, by w ostatniej sekundzie umknąć przed lecącą z nieba plątaniną dachówek i gruzu, pozostałością dachu, który jeszcze chwilę temu był dwa piętra nad nimi. Dachówki uderzyły o bruk, roztrzaskując się na drobne kawałeczki, a Huncwoci osunęli się na ziemię na miękkich nogach, sapiąc tak głośno, jakby właśnie nie tyle cudem uniknęli śmierci, ale przebiegli co najmniej kilkanaście mil.

­— Robię się na to za stary... ­— westchnął ciężko Remus, opierając głowę o mur.

­— A co ja mam powiedzieć? ­— zapytał Black. Huncwoci spojrzeli na siebie i wybuchnęli krótkim, gorzkim śmiechem. ­— Jesteś cały?

­— To tylko draśnięcie ­— szepnął Remus, wskazując na swój tors, gdzie teraz z bliska Syriusz mógł dostrzec przecięty sweter i koszulę, a spod tego przecięcia zionęła czarna rana zasklepiona ciemną krwią, której tak bardzo przeraził się przed chwilą. ­— Nie ma się czym przejmować...

­— Pewnie, nie ma się czym przejmować... Oczywiście! ­— parsknął wściekle Łapa. ­— Czy już kiedyś ci mówiłem, że jesteś strasznym idiotą?

­— Wspominałeś coś ­— mruknął Lupin, wykrzywiając usta w zmęczony uśmiech. ­— Ostatnio coraz częściej. Mam wrażenie, że odwdzięczasz mi się za te wszystkie razy, kiedy to ja powtarzałem to tobie w szkole...

­— Tylko, że ja mam rację, a ty pieprzyłeś od rzeczy ­— przyznał ironicznie Syriusz, przełykając z trudem ślinę, a potem stwierdził: ­— Ten dzień nie może być chyba gorszy...

Tylko, że z takimi stwierdzeniami bywa tak, że gdy wypowiada się je na głos, zazwyczaj cały wszechświat chce pokazać, że człowiek jest bardzo naiwną istotą. W chwili, gdy Black skończył mówić dobiegł ich głośny huk, a potem kolejny hałas, który zdawał się towarzyszyć jakiemuś wybuchowi.

­— Cholera, po co ja to mówiłem? ­— sapnął z przerażeniem Black, spoglądając na przyjaciela, którego mina mówiła dokładnie to, co on czuł w tej chwili. ­— Gdzie to było?

­— Chyba w okolicy księgarni... ­— szepnął Lupin, rozglądając się dookoła, jakby faktycznie mógł coś dostrzec z zaułka, w którym byli. I może mógł, bo jego wilcze zmysły podpowiadały mu znacznie więcej niż zwykły, ludzki instynkt Syriusza. ­— Czuję spaleniznę...

­— Jeśli Esy Floresy płoną, to zaraz cała Pokątna stanie w płomieniach! ­— zauważył z przerażeniem Black, uzmysławiając sobie, że kamienica pełna książek niczym się nie różni od zapałki. Wystarczyła iskra, żeby wszystko spłonęło...

­— Mam wrażenie, że to już się stało... ­— wymamrotał posępnie Remus, ale mimo tego niezbyt optymistycznego stwierdzenia, zacisnął zęby i postanowił: ­— Musimy spróbować ugasić pożar!

Huncwoci nie otrzepując się nawet z pyłu, wybiegli z zaułka, ruszając w stronę skąd dało się wyczuć paskudny swąd spalenizny. Remus nie rozglądał się już uważnie, szukając Greybacka. Być może w ferworze kolejnych wypadków zapomniał o tym, że przed chwilą chciał zakończyć życie swojego oprawcy, a może to Syriusz okazał się na tyle skuteczny, że przemówił mu do rozumu. Black zostawił to, ważne, że Lupin był cały i zdrowy, w jednym kawałku i w miarę trzeźwo myślący, chociaż nadal czuł zapach jego krwi, która zaschła na paskudnym rozcięciu na jego torsie. Pozostawało mu już tylko obserwować swojego przyjaciela i ufać, że ta rana została porządnie, chociaż i pospiesznie zasklepiona przynajmniej na tyle, żeby później nie przyczynić się do jakichś tragicznych skutków.

Nie mylili się. Księgarnia, słynne Esy Floresy, w której wszystkie dzieci kupowały podręczniki oraz książki do Hogwartu, stanęła w płomieniach. Czy ktoś ją podpalił, czy była to wypadkowa wszystkich wydarzeń, które trawiły teraz najbardziej magiczną dzielnicę Londynu - tego nie wiedzieli. Wniosek był jednak jeden, nic nie zostało z księgozbiorów, które wypełniały ten sklep.

Syriusz i Remus natychmiast wyciągnęli różdżki i próbowali gasić pożar obfitymi strumieniami wody, by nie rozprzestrzenił się na dalsze kamienice. Niestety, w miejscu, gdzie woda spotykała się z płomieniami, pojawiał się gęsty dym, który od razu mieszał się z pyłem i sprawiał, że widoczność była jeszcze gorsza niż do tej pory. Ratując sytuację, jednocześnie ją pogarszali. Syriusz przeklinał siarczyście, dając upust emocjom, Remus natomiast był milczący. Całe szczęście nikt nie atakował ich w tej chwili. Nawet nie wiedzieli, czy na Pokątnej są gdzieś jeszcze śmierciożercy. Panika wciąż rosła wśród resztek tłumu, jednak pożar skutecznie odstraszał ich od okolic księgarni, dlatego Remus i Syriusz mogli skupić się na opanowaniu żywiołu. Istniało spore ryzyko, że być może nie uda im się niczego uratować, że być może każda książka, każdy regał i w ogóle cały segment kamienicy zostaną doszczętnie spalone. Liczyło się jednak to, żeby jakimś sposobem zapobiec dalszym zniszczeniom.

­— Mam nadzieję, że nikogo nie ma w środku! ­— krzyknął Lupin, próbując wsłuchać się i wyodrębnić krzyki, które do niego docierały.

­— Oby, jeśli ktoś tam został, z pewnością go już mocno przypiekło ­— rzucił Black, próbując zabrzmieć ironicznie, żeby przykryć to, jak bardzo przerażała go wizja, w której po ugaszeniu pożaru odnaleźliby w środku czyjeś zwęglone zwłoki.

Strumienie wylatywały z ich różdżek, gasząc kolejne płomienie trudnego do opanowania żywiołu. Ich dwójka to było za mało, żeby szybko załatwić sprawę. Wtedy jednak niespodziewanie pojawił się trzeci strumień. Przez dym wymieszany z pyłem nie dostrzegli w pierwszej chwili, kto przybiegł im z odsieczą i wspomógł w tym zadaniu. Syriusz jeszcze długo by się zastanawiał, ale Remus w jakiś sposób rozpoznał ich sprzymierzeńca.

­— Kingsley, to ty?

Na dźwięk pytania Lupina tajemnicza postać zbliżyła się na tyle, że byli w stanie się dostrzec. Faktycznie był to Shacklebolt. Wyglądał na wymęczonego, ale również zdeterminowanego. Mimo ponurego wyrazu twarzy, rzucił Huncwotom przyjazne spojrzenie, nie przestając gasić pożaru.

­— Cholera jasna, King ­— krzyknął Black ­— a ty nie miałeś się przypadkiem ukrywać?

­— To już trwało za długo ­— odpowiedział mu swoim tubalnym głosem czarnoskóry auror ­— zaczynałem się nudzić!

Black zaśmiał się, przyjmując tą odpowiedź, choć nie był to idealny moment na jakiekolwiek wyjaśnienia. Cieszył się jednak na widok Kingsleya, który po fatalnych wydarzeniach w grudniu, kiedy Zakon zorganizował przerzut Włochów i mugolaków, musiał się ukrywać przez działanie zaklęcia tabu. We trójkę szło im znacznie sprawniej i chociaż dymu było coraz więcej, to ogień powoli gasł. Robili, co mogli. Powietrze było duszące, Remus zasłaniał rękawem twarz by przypadkiem nie zacząć się dusić. Black ignorował fakt, że zapomniał już jak to jest oddychać czystym powietrzem, skupiając się na jak najszybszym zakończeniu tego, co właśnie robili, bo wiedział, że potem będzie musiał wrócić jeszcze po ciało Savege'a. Przez chwilę nawet miał ochotę powiedzieć Kingsleyowi, że jeden z jego współpracowników zginął, że to poniekąd przez niego znaleźli się właśnie w takiej sytuacji, ale nie zrobił tego. Niepotrzebne były im żadne rozpraszające ich nowiny, tym bardziej, że Kingsley pomimo całego zdeterminowania, jakie w sobie miał, i całej uwagi, jaką poświęcał gaszeniu pożaru, zdawał się być wyjątkowo rozproszony. Rozglądał się wszędzie, rzucając spojrzeniem w każdym kierunku, z którego dobiegł go jakiś krzyk, jakby kogoś szukał. A mimo to nie ruszył się sprzed płonącego budynku, właściwie to całą trójką małymi krokami zbliżali się coraz bardziej do spalonego wejścia księgarni. Chociaż fasada była już praktycznie ugaszona, w środku wciąż się paliło.

­— Widzieliście Gottesmanów? ­— zapytał niespodziewanie Kingsley.

­— Nie, przybyliśmy tutaj z Carlem. Właściwie nie widziałem nikogo poza nim i wami ­— odpowiedział mu Remus, nie przyznając się jednocześnie, że większość czasu, który spędził na Pokątnej, poświęcił na pojedynkowanie się z Greybackiem.

­— Ja też ich nie widziałem. Spotkałem Sarę, Franczesca i Giussa ­— krzyknął Black, próbując sprawić, że jego głos przedrze się przez hałas jaki dookoła. ­— Widziałem się też z bliźniakami i Billem, a w oddali zamajaczył mi też Sturgis, ale nie rozmawiałem z nim, ochraniał przechodniów ­— wyjaśnił, nie mając czasu na bardziej szczegółową relację. ­— Gottesmanowie dostali w ogóle wezwanie? A nawet jeśli to z pewnością poradzą sobie.

Kingsley skrzywił się na to zapewnienie, zupełnie nieprzekonany.

­— Być może go nie dostali... Dwa dni temu byłem u nich ­— wyznał. ­— Lucas działał dość nieostrożnie. Mówiłem mu, że być może ich dom jest obserwowany, ale chyba to zbagatelizował. Jeśli ich tutaj nie ma...

­— Jeśli ich tutaj nie ma ­— wtrącił mu się Remus ­— to na pewno szybko ich znajdziemy.

­— Luniek ma rację, skupmy się na tym, żeby samemu przeżyć, a później zajmiemy się Gottesmanami.

Zamilkli wszyscy, przystając na taki układ i skupiając się na swoich działaniach, a Syriusz zdawał się nie słyszeć niczego poza syczącym odgłosem gasnącego pod naporem wody ognia. Był to dźwięk niezwykle drażniący, ale przynosił odrobinę pociechy, bo udawało im się ugasić pożar na tyle, by w najbliższym czasie obrócić się na pięcie i ruszyć dalej, tam, gdzie być może byli bardziej potrzebni. Taką miał nadzieję przynajmniej do czasu, gdy Remus nagle krzyknął:

­— Słyszycie to?

­— Nic nie słyszę, Lupin ­— warknął Black i podświadomie ogarnęła go złość, że jego nadzieje okazały się być płonne. ­— Przypomnieć ci, że tylko ty masz wyostrzony słuch?

Remus opuścił różdżkę, a strumień wody zniknął, gdy on zbliżył się jeszcze bardziej do frontu księgarni.

­— Ktoś jest w środku! Ktoś tam jest! ­— zawołał przerażony, a Black i King wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie. Ogień niemal zupełnie wygasł i jakby wiedzeni tym samym instynktem, cała trójka ruszyła naprzód, wbiegając do spalonej kamienicy.

W środku przywitała ich chmura czarnej sadzy unosząca się w powietrzu. Z trudem można było rozpoznać, gdzie kiedyś stały wypełnione po brzegi regały, a gdzie lada, przy której obsługiwano klientów. Remus zakrył usta, mrużąc oczy i wskazał ręką w głąb sklepu. King i Syriusz ruszyli za nim, a potem usłyszeli czyjś sapiący oddech.

­— Chwała Merlinowi ­— wychrypiał głos, którego właścicielem musiał być człowiek, skrywający się pod stertą barwnych szat w ekstrawaganckie wzory. Syriusz z trudem rozpoznał w niej Elfiasa Doge'a - starego jak świat, praktycznie łysego, pryszczatego faceta, który był przyjacielem Dumbledore'a chyba jeszcze z czasów młodości, o ile takie kiedykolwiek były. ­— Pomóżcie mi, chłopcy! Razem z tym tu próbowaliśmy odeprzeć atak tych patałachów, ale było ich za dużo. Schowaliśmy się tutaj, a te parszywce podpalili księgarnie.

­— Wiesz co, Elfiasie? Myślałem, że przeszedłeś na emeryturę ­— odparł mu Kingsley, wyprzedzając Huncwotów. Podszedł do Elfiasa, a Syriusz dopiero teraz zorientował się, że starzec pochylał się nad kimś jeszcze. Black i Lupin zrównali się z nimi i zobaczyli leżącego pośród spopielałych resztek książek Sturgisa, który łapał z trudem oddech. ­— Źle z nim, potrzebuje świeżego powietrza.

­— Próbowaliśmy się wydostać, ale ogień odciął nam drogę ­— powiedział Doge, mlaskając niemal co drugie słowo. ­— Domyślam się, że to wam zawdzięczam ratunek.

­— Później przyjdzie czas na podziękowania ­— zawyrokował Shacklebolt, zarzucając sobie ramię Podmore'a i podnosząc go z zadziwiającą łatwością. ­— Wyprowadzę Sturgisa, wy zajmijcie się Elfiasem. Nic ci nie jest?

­— Wypierdzieliłem się i mam coś z nogą ­— przyznał starzec. ­— Nic wielkiego, ale piekielnie boli i sam daleko nie zajdę...

­— Pomożemy ci, staruszku ­— zapewnił Black, podchodząc do Elfiasa i jednocześnie robiąc przejście dla Kinga, który wyprowadził Podmore'a. Widział, że Remus rozgląda się uważnie dookoła, jakby próbując wyczuć jakieś zagrożenie. I dobrze, Black nie chciałby, żeby w takim momencie spadłaby im jakaś belka na głowę.

­— Cholera ­— zawył Doge, próbując zrobić krok. ­— Zachciało się na stare lata wojaczki. I po co? Zero już ze mnie pożytku.

­— Nie bądź dla siebie aż tak krytyczny ­— powiedział pokrzepiająco Black. ­— Niektórzy znacznie młodsi odpadli z akcji już dawno temu, bo nie rozglądali się, żeby zobaczyć czy przypadkiem jakiś balkon nie leci im na łeb.

­— Kogo masz na myśli? ­— zaniepokoił się Remus, przyglądając się przyjacielowi.

­— Franczesco ma zmiażdżoną nogę, nie wyglądało to najlepiej, ale jestem pewien, że Ally już dawno temu zdążyła go połatać ­— wyjaśnił pospiesznie Black. ­— Zresztą później ci opowiem.

­— Właśnie, nie czas na pogaduszki ­— ponaglił ich Elfias. ­— Pomóżcie mi wydostać się z tego dziesiątego kręgu piekielnego...

­— Myślałem, że kręgów piekielnych było tylko dziewięć ­— zagadnął Remus, łapiąc starszego czarodzieja pod pachę, by mógł się na nim wesprzeć.

­— Takiego pogorzeliska nawet sam Dante by nie wymyślił!

Huncwoci parsknęli śmiechem, wspierając Doge'a po obu jego stronach. Syriusz wciąż odgarniając duszący dym, rozejrzał się jeszcze dookoła, by upewnić się czy przypadkiem nie zostawili jakiegoś niedogaszonego ognia. Wszystko było zrujnowane, wszystko było mokre dzięki ich interwencji, ale nie było widać żadnych płomieni. To usatysfakcjonowało go wystarczająco, żeby z czystym sumieniem razem z Remusem wyprowadzić Elfiasa z księgarni. Z każdym krokiem brudzili się coraz bardziej od sadzy. Black zdążył już zapomnieć, że kilka godzin wcześniej cały wręcz ociekał słoną wodą z Morza Północnego, teraz nogawki jego spodni były czarne, a każdy krok sprawiał, że z podłogi wzbijały się tumany dymu i popiołu.

Wydostali się na zewnątrz, gdzie Black z ulgą przyjął wiszący w powietrzu magiczny pył ze zniszczonych różdżek Ollivandera. Kingsley podpierał Sturgisa, który wyglądał znacznie lepiej i oddychał już spokojniej, najwidoczniej dochodząc powoli do siebie. Doprowadzili Elfiasa do pozostałej dwójki, upewniając się, że wszyscy są w stanie co najmniej zadowalającym.

­— Możesz już oddychać? ­— zapytał Podmore'a Lupin.

­— Tak ­— odparł Sturgis. ­— Powinniśmy się stąd wydostać...

­— Możemy jeszcze komuś pomóc ­— stwierdził Remus, spoglądając na Kinga i czekając na jego decyzję.

­— Ja już raczej nikomu nie pomogę, a Sturgis zaraz się udusi ­— zrzędził Doge, rzucając im nieprzyjemne spojrzenie starego człowieka. ­

­— Nie jest aż tak źle...

­— Może i nie, ale powinniśmy zacząć się wycofywać. Idziemy w stronę sklepu Weasleyów, spróbujemy pomóc komuś po drodze, ale musimy się stąd wydostać i podliczyć straty ­— zawyrokował Shacklebolt. ­— Mogli zaatakować gdzieś jeszcze... Nadal nie wiem, co z Gottesmanami i bardzo mnie to niepokoi. Sturg, jesteś w stanie poprowadzić Elfiasa?

­— Jasna sprawa ­— odparł Podmore, kaszląc paskudnie, ale podszedł do starszego czarodzieja i zamienił się miejscami z Lupinem.

­— Świetnie, my będziemy was osłaniać. Idziemy ­— zadecydował i powoli, ale skutecznie brnęli do przodu. Na przedzie szedł Syriusz z Kingsleyem, a na końcu Remus, który chronił ich od tyłu. Swoje tempo dostosowywali do Sturgisa, który wciąż oddychał ciężko oraz kulejącego Elfiasa. I mimo że szli ostrożnie, to nieraz intuicja ich zawiodła, gdy niemal wpadli prosto na mury budynków. Mgła skutecznie utrudniała im wędrówkę, którą każdy z nich, a przynajmniej kiedyś tak myśleli, mogliby odbyć z zamkniętymi oczami. Nie obyło się od licznych przekleństw i potknięć, które jednak ich nie zatrzymywały nawet na chwilę. Było to jednak niezmiernie irytujące, gdy na każdym kroku niemal dosłownie napotykali kłody rzucane im pod nogi.

­— Nosz kur... ­— Przekleństwo w ustach Blacka zostało zagłuszone przez Kinga, który kazał mu być cicho, by nie zdradzał ich pozycji.

­— Wszystko w porządku, Łapo? ­— zapytał Syriusz, wyglądając na niego z końca ich kolumny.

­— Prawie zaryłem głową w bruk ­— przyznał niechętnie Black, prostując się i łapiąc w ręce przedmiot, który przyczynił się do jego kolejnego potknięcia. Miał już tego serdecznie dosyć. ­— Nie chcę już mówić, że znowu... Zaraz spalę to gówno, żeby nikt nie zginął przez... kapelusz? ­— zdziwił się, spoglądając na zdewastowany, jaskrawo zielony, starodawny kapelusz, który mógł zostać żywcem zdjęty z głowy bohatera Alicji w Krainie Czarów. Syriusz zmarszczył brwi, analizując nakrycie głowy, kiedy Doge wypowiedział na głos myśl, która pojawiła się w jego głowie:

­— Kojarzę to paskudztwo... przecież to jedna z paskudnych czapek Dedalusa...

­— Masz rację, Elfiasie ­— zgodził się z nim Sturgis, maskując kolejny napad kaszlu. ­— Też rozpoznaję ten kapelusz, Diggle ciągle go nosił, miał jeszcze taką nakrapianą taśmę dookoła ronda i wetknięte pawie pióro...

­— Musiał tu być i go zgubić ­— mruknął Black, chociaż jego podświadomość sprawiała, że kapelusz niemal palił go w ręce w karze za wypowiedzenie takich naiwności.

­— Obawiam się, że jest nieco inaczej... ­— powiedział z oporem Remus, rozglądając się dookoła. ­— Czuję krew, dużo krwi...

­— Sądzisz, że Dedalus... ­— zaczął Sturgis, a Lupin skrzywił się znacząco.

­— Nie wiem czy Dedalus, ale ktoś na pewno tutaj został poważnie ranny... ­— powiedział niechętnie, spoglądając na nich niepewnie. Wzrok każdego z nich od razu padł na Kingsleya, oczekując jakiejkolwiek reakcji i decyzji.

­— Wielu zostało tutaj rannych ­— zauważył Sturgis cicho. ­— Między innymi my...

­— Kapelusz jest Dedalusa, krew również może być jego... ­— odparł Remus. ­— Musimy to sprawdzić...

Kingsley musiał się w tej chwili czuć, jakby z obu jego stron pojawiły się dwie przeciwne sobie grupy i próbowały go przeciągnąć na swoją stronę. Syriusz mu nie zazdrościł i nie chciał też dokładać mu obciążeń, ale z drugiej strony kapelusz Dedalusa ciążył mu w rękach i skłaniał się do rozpoczęcia poszukiwań, chociaż jeszcze chwilę temu oddałby wszystko, by zniknąć już z Pokątnej.

­— Rozejrzyjmy się ­— zdecydował King. ­— Jeśli jesteś w stanie, Remusie, spróbuj go...

­— Wywęszyć? ­— podpowiedział mu Syriusz, rzucając Lupinowi sarkastyczne spojrzenie, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Zresztą tak samo jak Remusowi, bo ten nie zareagował na jawny przytyk, tylko skinął głową i wyszedł na przed, jakby już wiedział, gdzie powinni iść.

Kingsley ruszył natychmiast za Lupinem, a Syriusz przepuścił Sturgisa i Elfiasa, żeby tym razem samemu przejąć rolę tylnej straży. Nie odeszli daleko, chociaż każdy krok stawiali powoli. Tym razem nie wynikało to z ostrożności, ale ze strachu, co zastaną, gdy w końcu coś znajdą... O ile w ogóle coś znajdą. 

Gdy odeszli niemal dwadzieścia metrów, Syriusz zaczął mieć nadzieję, że faktycznie Dedalus Diggle pojawił się na Pokątnej, brał udział w walce i być może ratując własne życie, zgubił swój charakterystyczny kapelusz, który oni znaleźli. Zaczynał w to wierzyć, ale nagle Remus zatrzymał się niespodziewanie, a wraz z nim on i pozostali. Black wychylił się, by dostrzec to, co ich zastopowało. Wolał tego nie widzieć.

Niespełna dwa metry przed nimi, otoczone mleczną mgłą, która pozwalała wierzyć, że to nie rzeczywistość, a jedynie jakaś przerażająca, oniryczna wizja, leżało ciało ubrane w charakterystyczny, fioletowy płaszcz. Tak samo, jak w przypadku kapelusza, tak i w tej sytuacji nie mieli wątpliwości, na kogo patrzą. Black nie był już w stanie przeklinać, żadne niecenzuralne słowo nie oddałoby tego, co właśnie czuł. Bo chociaż ta bitwa nie była sukcesem i chociaż z pewnością tego dnia zginęło wiele osób, chociażby Savage, to jednak po ich stronie wszyscy żyli... A przynajmniej tak im się wydawało. Obraz nieruchomego ciała Dedalusa, odebrał im wiarę w taką możliwość. Black, chociaż stał najdalej, doskonale widział szkarłatną kałużę krwi, którą teraz sam czuł doskonale... Nie miał słów, które mógłby wypowiedzieć. Znał Diggle'a od tylu lat, chociaż nie przyjaźnili się szczególnie, ale jednak nie chciał zaakceptować rzeczywistości, w której tego zbzikowanego faceta nie ma...

­— Czy on... no wiecie... ­— powiedział Podmore, z trudem przełykając ślinę, a Elfias pokręcił głową.

­— Obawiam się, że już mu nie pomożemy, panowie...

­— Chyba masz rację, Elfiasie ­— przyznał Shacklebolt, spuszczając głowę. ­— Znaleźliśmy go za późno...

­— Ja nie mam zamiaru go zostawić, nawet jeśli jest już za późno ­— zawyrokował Remus, nie odwracając się nawet w ich stronę, wciąż wpatrując się w ciało Diggle'a. Syriusz nieświadomie zaczął rozważać dwie opcje, jedną, w której odejdą, porzucając ciało Dedalusa i ratując własne życie oraz tę drugą, gdzie zaopiekowaliby się zmarłym sprzymierzeńcem, ryzykując, że będzie więcej niż tylko jeden trup. Gdy tylko sobie to uświadomił, zaczął się sobą brzydzić i nie mógł dłużej stać w milczeniu.

­— Zabierzmy go i wracajmy, stoimy tu jak na celowniku ­— powiedział Black, wymijając Podmore'a, Doge'a i Kinga. Już miał też minąć Lupina, ale ten niespodziewanie powstrzymał go, wyciągając dłoń. Syriusz chciał już na głos wyrazić swoje zdziwienie, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Remusa, żeby dostrzegł ten stosunkowo nowy wyraz twarzy, który towarzyszył jego skupieniu, gdy korzystał z tych swoich wyostrzonych zmysłów. I Lupin nie potrzebował wiele, bo już po kilku sekundach wyrzucił z siebie słowa, których nikt się nie spodziewał:

­— On żyje...

Ruszył niespodziewanie do ciała Dedalusa, a Syriusz pognał tuż za nim, zresztą tak samo jak pozostali. Remus upadł na kolana, ostrożnie odwracając Diggle'a na plecy, by upewnić się co do własnych słów. Black nie widział w Dedalusie życia, widział za to ogrom krwi oraz paskudną ranę, która przechodziła niemal przez cały jego tors od żeber aż po szyję. Ten widok niemal upewnił Syriusza, że Lupin jednak się myli, ale ten natychmiast zaczął działać i za pomocą różdżki udzielał pierwszej pomocy, próbując zatamować krwawienie.

­— Co z nim? ­— zapytał Kingsley, patrząc na działania Remusa, który w pocie czoła starał się zrobić coś, co miałoby jakiekolwiek efekty. I chyba mu się to udawało, bo kałuża krwi przestała się powiększać, a Syriusz mógł przysiąc, że dostrzegł ruch klatki piersiowej Dedalusa, który mógł być oznaką oddechu.

­— Źle... ­— odparł cicho Remus, ocierając zakrwawionym rękawem pot z czoła, przez co ubrudził sobie twarz. ­— Bardzo źle, koniecznie musi go zobaczyć uzdrowiciel, a jeśli zostawimy go tutaj chociażby jeszcze na chwilę, to z pewnością zginie...

Ta diagnoza całkowicie ich zszokowała, bo inaczej nie można było nazwać stanu, w którym właśnie się znaleźli. Remus dał im jednocześnie nadzieję, że Dedalus żyje, że ich strach i budząca się w sercach rozpacz była niesłuszna, ale także odebrał im ją kilka chwil później, mówiąc, że wystarczyło trochę czasu i naprawdę będą mogli opłakiwać Diggle'a.

­— Co robimy? ­— spytał Sturgis, podtrzymując z trudem Elfiasa. Syriusz nie miał odpowiedzi na to pytanie, nie chciał podejmować już żadnych decyzji. Teraz nawet cieszył się z wszechobecnego pyłu i tego, że nie może dostrzec, jak tragiczne są skutki ataku na Pokątną. To byłoby zbyt druzgocące. Spojrzał na Remusa, który wciąż pochylał się nad nieprzytomnym i rannym Digglem, kolejną ofiarą tych przerażających wydarzeń i niechętnie zaczął w myślach wyliczać wszystkie znane mu ofiary tego dnia - począwszy od Ollivandera, który równie dobrze mógł już nie żyć oraz nieznanej mu sprzedawczyni, której ciało widział już na samym początku, gdy się pojawili... Myślał o Savege'u, który osierocił córkę. Myślał o tym, że być może jej matka również nie żyje, myślało o tych wszystkich anonimowych ciałach, które mijał podczas próby dotarcia do Remusa, a nawet o śmierciożercy, którego sam zabił. Nie czuł się na tyle pewnie, by jakkolwiek wskazać sobie i swoim towarzyszom dalszy plan działania. Całe szczęście był Kingsley, który z miejsca na nowo przyjął rolę przywódcy i zadecydował:

­— Nic więcej tu nie zdziałamy! Nie uratujemy Pokątnej, a i tak zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Zarządzam odwrót, panowie! ­— Chyba wszyscy przyjęli tą informację z ulgą. Żaden z nich po odnalezieniu krytycznie rannego Dedalusa nie miał w sobie woli walki. ­— Sturgis, ty bierzesz Elfiasa, ty Remusie zaopiekuj się Dedalusem. Ja z Blackiem będziemy was osłaniać ­— rozdzielił polecenia King. ­— Miejmy nadzieję, że w sklepie Weasleyów jest bez zmian i nadal mają czynny kominek. Musimy ich przenieść do Althedy... I to jak najszybciej!

Syriusz przytaknął, pomógł Remusowi zabezpieczyć nieprzytomnego Dedalusa, by nic mu się nie stało podczas transportu i asekurował go również, gdy Lupin za pomocą magii unosił go w powietrze. Przypomniał sobie wtedy o czymś jeszcze.

­— Ja was odprowadzę, ale będę musiał wrócić ­— oznajmił. ­— Obiecałem małej dziewczynce, że zaopiekuje się ciałem jej ojca, gdy oddawałem ją Billowi Weasleyowi.

Shacklebolt dość niechętnie skinął głową, wyrażając zgodę, ale od razu dodał:

­— Jak tylko się z tym uporasz, Black, teleportuj się do domu Lucasa i Emily. Też tam będę, bo trzeba sprawdzić czy wszystko z nimi w porządku... Mam złe przeczucie ­— wyznał, wcale nie dodając im w ten sposób otuchy. Syriusz przystał na taki układ, nie mając zamiaru kłócić się z takim poleceniem, a King kontynuował: ­— Potem wszyscy spotkamy się w domu Szalonookiego. Z tego, co mówicie, tam również jest niezły kocioł i nasza pomoc może okazać się konieczna.

Nie mówiąc już więcej, ruszyli by wcielić ten plan w życie. Myśli Blacka biegały od porzuconego przez niego ciała Savege'a aż po Althedę, na której głowę zrzucił ogromny obowiązek opieki nad nieznaną mu liczbą ofiar. Sam był w stanie naliczyć ich wiele, nie wiedział jednak, ilu jeszcze rannych wysłali do niej bliźniacy. Przedzierali się przez kłęby pyłu, nie napotykając już żadnego śmierciożercy. Kingsley na przedzie i Black zamykający cały ten pochód wyczarowywali zaklęcia tarczy, chroniąc ich grupę przed możliwym jeszcze atakiem, ale przede wszystkim przed budynkami, które mogły w każdej chwili runąć im na głowy. Shacklebolt miał rację, zrobili co mogli. Nie uratują już Pokątnej, nie udałoby im się to, chociaż bardzo by się starali. Musieli ratować własną skórę i pogodzić się z tym, że nie każda bitwa, nie każde ich działanie moża zakończyć się szczęśliwie. A być może tak, jak na samym początku brutalnie rozliczył to Carl, udało im się ocalić chociażby kilka istnień.

Dostrzegli już szyld sklepu Weasleyów, co prawda zniszczony, złamany w połowie i nadpalony, ale był znakiem, że kres ich podróży jest bliski. Syriusz z ulgą przyjął ten widok i chyba przez własną nieuwagę, przestał podtrzymywać zaklęcie, które ich ochraniało od tyłu. Mógł nazwać szczęściem fakt, że niespodziewany atak wymierzony w ich stronę, chybił, nie dosięgając żadnego z nich. Zaklęcie trafiło jednak w górne piętro sklepu bliźniaków, gdzie do niedawna mieszkali, a skąd jeszcze dzisiaj odesłali dziesiątki niewinnych przechodniów w bezpieczne miejsce...

Wszyscy uskoczyli. Remus niemal upuścił Dedalusa, podtrzymując go w ostatniej chwili niemal tuż nad ziemią. Black nie zdążył się odwrócić, gdy niczym w tragicznym koszmarze, spośród oślepiającego pyłu wydobył się głośny, histeryczny śmiech, który mroził krew w żyłach. Śmiech, który towarzyszył mu przez wiele lat, śmiech, który dręczył go w sennych marach i który był ostatnią rzeczą, jaką zdołał usłyszeć nim w Departamencie Tajemnic został ugodzony zaklęciem, które niemal posłało go na śmierć. Wiedział, kto się zbliża.

Remus także rozpoznał ten dźwięk. Odwrócił się i spojrzał na Blacka, a ten jedynie krzyknął:

­— Zabierz ich stąd! A ja ją powstrzymam tak długo, jak tylko się da!

Widać było, że Remus nie akceptuje takiego planu, zdawać by się mogło, że zaraz zawoła, że nie ma zamiaru zostawić przyjaciela w chwili, gdy ten miał stawić czoła tej wariatce, która była jego kuzynką. Być może nawet chciał mu nawet wypomnieć, że nie pozwoli mu zrobić żadnej głupoty tak samo, jak Black nie pozwolił mu walczyć do utraty tchu z Greybackiem w walce z miejsca skazanej na porażkę. Całe szczęście nie zdążył wyartykułować tego sprzeciwu nim Kingsley odkrzyknął:

­— Pamiętaj, Black, to jest odwrót, a nie czas na bohaterskie potyczki! Zabezpieczasz drogę i ogłuszasz tę wiedźmę, nie ryzykując własnego życia. To jest rozkaz, jasne?

Syriusz miał ochotę zasalutować na dźwięk tych słów, ale krzyknął jedynie krótkie Aj, aj, kapitanie i wyczarował kolejną tarczę, dając sygnał, że to jest moment by jego towarzysze ruszyli w dalszą drogę, nie oglądając się za siebie.

­— Wrócę po ciebie, Łapo! ­— krzyknął Lupin, podnosząc wyżej nieprzytomnego Dedalusa i podążył za resztą, która wyprzedziła go już o kilkanaście kroków.

­— Obyś miał po co wracać, przyjacielu ­— szepnął pod nosem Syriusz i wiedząc już, że jego zaklęcie nie zdoła ochronić nikogo poza nim samym, zdjął je, stając wyprostowany i wpatrywał się we mgłę, z której wciąż dobiegał przeraźliwy śmiech.

­— Tak chcesz się bawić? ­— krzyknął Black na całe gardło. ­— A może jednak się pokażesz? Dawno nie mieliśmy okazji się spotkać, Bella!

Jego głos poniósł się echem, a w odpowiedzi na jego krzyk usłyszał kolejną salwę śmiechu, który sprawiał, że skórę pokrywała gęsia skórka.

­— Proszę, proszę... Wypatrywałam tu znajomych twarzy, ale nie spodziewałam się, że znajdę tu ciebie, kuzyneczku...

Wciąż jej nie widział, wciąż była poza zasięgiem jego wzroku. Czuł jakby Bellatriks Lestrange otaczała go z każdej możliwej strony, osaczała go swoją obecnością, bawiąc się z jego zmysłami w ciuciu babkę.

­— Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy ­— wyznała z niezrozumiałą dla niego satysfakcją. ­— O ile dobrze pamiętam, ostatnim razem zapewniłam ci długi odpoczynek...

Tym razem nie tylko usłyszał jej głos, słyszał również stukot jej obcasów, uderzających o bruk. Pomogło mu to z nawigować jej obecność, wiedział już, że jest dokładnie naprzeciwko niego i że lada moment wyjdzie z kłębów dymu, a on będzie mógł po raz kolejny spojrzeć jej prosto w twarz. I w tej chwili doskonale rozumiał, co czuł Remus, a przed czym sam go odciągał. Ta niewyobrażalna wściekłość, chęć zemsty i rzadka, ale w pewien sposób uzależniająca rządza mordu. Bellatriks uosabiała wszystko to, czego nienawidził, wszystko to, co zrujnowało jego życie i rodzinę, wszystko, co mógł wskazać jako powód wielu nieszczęść, które przyszło mu znieść. I przeszło mu nawet przez myśl, że przetrwał tylko po to, żeby odpłacić jej się za te wszystkie krzywdy, które wyrządziła nie tylko jemu, ale także Andromedzie, także Tonks, a nawet jego nieżyjącemu już bratu Regulusowi, który właśnie pod ogromnym wpływem starszej kuzynki i ich całej szurniętej rodziny przystał do Voldemorta, co okazało się jego zgubą.

Miał ochotę krzyczeć, miał ochotę wrzeszczeć na cały głos, przekląć ją na wszystkie znane sobie sposoby, nawet posunąć się do zaklęcia niewybaczalnego, by w końcu poczuła, jak to jest, gdy ktoś traktuje cię jak marionetkę, jak zabawkę, gdy ktoś tak bardzo nie ceni twojego życia, że decyduje się je ostatecznie odebrać.

­— Popatrz... cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną, a jednak się opłaca ­— wyznała, a Syriusz poczuł dreszcz na karku, słysząc szaleństwo w jej głosie. Już chciał zrobić krok do przodu, żeby przerwać ten dialog z niewidocznym rozmówcą, ale wtedy właśnie Bellatiks wyszła z mgły, prezentując się w pełnej krasie. Black nie mógł uwierzyć, że patrzy na tą samą Bellę, którą znał od zawsze. Wyglądała strasznie, wychudzona, przerażająco blada, w eleganckich, czarnych szatach. Cienkie ręce skrywała w długich rękawiczkach bez palcy. Włosy niegdyś błyszczące, teraz były wyblakłą plątaniną loków. Wyglądała tak, jakby nic się nie zmieniło od czasów Azkabanu, jakby dopiero co opuściła swoją celę i zdołała się jedynie przebrać. Niezmienne było jedynie spojrzenie jej czarnych oczu pogrążonych w szaleństwie. ­— Już myślałam, że zabawa skończona, że mogę wracać do mojego Pana w chwale, oznajmiając mu, jak wiele dokonaliśmy w jego imieniu, a tu proszę... Spotykamy się!

­— Przestań, Bella, bo zaczynasz brzmieć tak, jakbyś się cieszyła na mój widok.

­— Oczywiście, że się cieszę ­— zapewniła go, szczerząc się. ­— Żałuję tylko, że nie przyprowadziłeś mojej siostrzenicy. Wtedy to by dopiero było prawdziwe spotkanie rodzinne, nie uważasz? Moglibyśmy zabawić się wszyscy ­— zarechotała, przejeżdżając językiem po zębach. ­— A potem odwiedziłabym moją siostrzyczkę i złożyła jej prawdziwy prezent, rzucając jej wasze martwe ciała do stóp. Myślisz, że by jej się spodobało? ­— zapytała z autentycznym zaciekawieniem, a Black zgrzytnął zębami. ­— Mam nadzieję, bo już od wielu miesięcy staram się przyprowadzić do niej jej męża. Słyszałam, że ten parszywy mugolak okazał się tchórzem i zwiał do lasu... Nie martw się jednak, Czarny Pan wypuścił za nim i jemu podobnym swoje gończe psy... A może powinnam powiedzieć wilki?

­— Jak widać twój pan kiepsko dobiera sobie sprzymierzeńców, skoro tak długo zajmuje im odnalezienie jednego ponoć, jak uważacie, nic niewartego mugolaka. Powiedz mi, jak się czujesz ze świadomością, że twój znienawidzony szwagier gra mu na nosie? ­— spytał, ale natychmiast ugryzł się w język teatralnie. ­— Przepraszam, to chyba było nietaktowne... Przecież twój idealny pan ma braki, zwłaszcza w kwestiach wizerunkowych...

Bellatriks wrzasnęła wściekle, dając upust całemu szaleństwu, które w sobie miała i cisnęła zaklęciem prosto w Syriusza. Ten z łatwością je odbił, widząc doskonale, że kierowała nią złość, nie pozwalająca jej trafnie wycelować.

­— Czyżbym cię uraził, Bello? ­— zapytał z ironią, czując się pewniej w tym starciu.

­— Zapłacisz za każde bluźnierstwo, które wypowiedziałeś! Zapłacisz za to, że w ogóle śmiesz chodzić żywy po tej ziemi! Zapewniam, zginiesz! Sama odbiorę ci życie i przeczołgam twoje truchło przez Pokątną, prowadząc cię wprost do mojego Pana, który nagrodzi mnie za tak zacne trofeum! ­— wrzasnęła z furią, a każda wypowiedziana przez nią groźba sprawiała, że pogłębiała się w swojej psychozie, a przy tym wpadała w szaleńczy trans, wyobrażając sobie kolejne katusze, które mogłaby mu zgotować. ­— Zaraz po tobie, dopadnę Pottera, ale jego przytargam żywego, żeby mógł się jeszcze napatrzeć na twoje martwe ciało, a potem... Oh żałuję, że tego nie zobaczysz! Złapię Nimfadorę, złapię Andromedę, złapię tego twojego plugawego przyjaciela wilkołaka. Każę mojej siostrzyczce i temu mieszańcowi patrzeć, jak słodka Nimfadorcia zostanie rzucona w ramach nagrody Greybackowi. Oboje będą patrzeć, jak się z nią zabawia, jak ją zagryza na śmierć. Co więcej... Może poczekam do pełni, może wtedy Czarny Pan pozwoli ją oddać wilkołakom, ale nie... Nie zabiją jej, zarażą ją likantropią, którą przecież i tak w sobie nosi, wyrwą z jej łona ten parszywy płód, utrzymując ją przy życiu, by kolejnej pełni skonała z bólu, gdy sama będzie przeistaczać się w potwora podobnego temu, którego śmiała się poślubić, skażając resztki krwi Blacków.

Syriusz zaciskał ręce na różdżce. Nie rozumiał nawet, czemu wciąż pozwalał jej mówić, czemu sam skazuje się na słuchanie tych bluźnierstw, czemu jego głowa go zawiodła, a wyobraźnia zaczęła tworzyć obrazy Harry'ego upadającego na kolana tuż przy jego własnym, martwym ciele, porwanego Lupina i Andromedę, którzy kaleczą się, próbując uratować cierpiącą Tonks. Dlaczego wyobrażał sobie różowowłosą dziewczynę ze zmasakrowanym brzuchem, przemieniającą się w cierpieniu tak, jak kiedyś spotykało to Remusa za każdym razem, gdy księżyc był w pełni. Wściekłość do Bellatriks ciągle w nim rosła. Nie wyobrażał sobie, jak można być takim potworem, jak można nienawidzić tak swojej własnej rodziny, jak można kimś tak gardzić... A jednak on sam przecież też gardził. Nienawidził Bellatriks dokładnie tak samo, jak ona nienawidziła jego i jego najbliższych. Tak samo życzył jej śmierci, chociaż nie sądził by mógł się posunąć do takiego bestialstwa, jakie ona obiecała zgotować jego rodzinie. A przy tym całym strachu i niepokoju, o tych których kochał, bał się przede wszystkim o Althedę. Cieszył się, że Bellatriks nie wiedziała o jej istnieniu, że chociaż jedna bliska mu osoba była bezpieczna. O ironio nie dlatego, że mógł ją ochronić, ale dlatego, że ci którzy chcieli zadać mu ból, nie zdawali sobie sprawy, jak ważna jest dla niego.

Powinien zachować spokój, powinien rzucić precyzyjne zaklęcie i pozbyć się problemu raz na zawsze, powinien to zrobić, ale nie zrobił. Wściekłość ogarnęła go do tego stopnia, że nie myślał trzeźwo, gdy posłał serię zaklęć, próbując wyprowadzić z równowagi pewną siebie Bellatriks, osłabić ją i zmęczyć, by później samemu odebrać jej życie. Poskutkowało, choć nie trafiał co prawda celnie.

Jedno zaklęcie trafiło Bellę w ramię, drugie odrzuciło ją kilka kroków w tył, przez co kolejne chybiło, uderzając wprost pod jej nogi, sprawiając, że ta wiedźma zakołysała się niepewnie. Zawyła wściekle, a Syriusz wycelował w jej dłoń, tę, w której dzierżyła swoją różdżkę. Wiedział, że tym razem nie może spudłować, że miał tylko jeden strzał, by ją rozbroić. Przymierzał się jednak do tego zbyt długo, bo gdy wypuścił zaklęcie, Bella w swej furii, również przystąpiła do ataku. Trafił niemal celnie, nie w jej dłoń, a w samą różdżkę, jednak nim to się stało, nim z wrzaskiem zorientowała się, że wytrącił jej jedyną broń, zaklęcie, które ona sama wypuściła z wielką mocą i potężnym ładunkiem magii, przemknęło tuż nad głową Blacka i zapewne trafiłoby go, gdyby nie fakt, że schylił się mimowolnie, pozwalając zadziałać swojej intuicji, a nie świadomości. Trafiło ono jednak tuż za nim, tak jak i to pierwsze rzucone w jego kierunku, wprost w sklep Weasleyów, ale tym razem z większą mocą, sprawiając, że fasada całej kamienicy runęła z hukiem, odsłaniając wszystkie kondygnacje budynku. Black upadła na ziemię pod wpływem odrzutu, spoglądając z przestrachem na walące się cegły, które z trzaskiem upadały na bruk, kończąc istnienie Magicznych Dowcipów Weasleyów. A w jego głowie pojawiła się tylko jedna myśl, jedno błaganie - Proszę, niech ich tam już nie będzie.

Po raz kolejny śmiech Bellatriks zaakompaniował ludzkiej tragedii, po raz kolejny w wyrazie triumfu zawyła szaleńczo, obracając się dookoła własnej osi z niemal dziecięcą euforią, gdy patrzyła, jak na bruk upada to, co symbolizowało sukces bliźniaków Weasley. Na tym jednak nie poprzestała, rzuciła kolejne zaklęcie, które trafiło Syriusza w ramię, odrzucając go z taką mocą, że upadł boleśnie na plecy, czując pod kręgosłupem każdą wypukłość bruku. Śmiała się przy tym wciąż, nieprzerwanie, jakby nie potrzebowała zaczerpnąć oddechu. Podeszła do niego, obracając w dłoniach różdżkę, tę samą, którą wcześniej Black wytrącił jej z ręki. Najwidoczniej kiedy on umierał ze strachu o swoich przyjaciół, ona zdążyła ją podnieść i wykorzystać.

­— Mogłabym cię teraz zabić, Syriuszu. Byłaby to dla mnie największa radość. Po tylu latach, wyobrażasz to sobie? W końcu wypleniłabym z naszej rodziny taką zakałę jak ty... Ale wiesz, to wcale nie byłoby zabawne ­— wyszczerzyła się przerażająco, pochylając się nad nim i wbijając boleśnie różdżkę w jego pierś. Warknął, próbując się wyrwać, ale ona niepostrzeżenie go spetryfikowała. ­— Nie, nie, nie... Niegrzeczny piesek. Nie zabiję cię teraz... I wiesz co? Ty też mnie nie zabijesz. Jesteś na to zbyt słaby. A przecież właśnie tego zawsze się bałeś - być słabym, prawda? ­— Nie mógł jej odpowiedzieć, nie mógł się nawet ruszyć. Nawet już nie wierzył w jej zapewnienia, że nie zakończy jego życia. Szczerze żałował teraz, że nie poprosił jednak Sary by przekazała coś Althedzie, że nie zdobył się na tą odrobinę ckliwości, która mogła być jego ostatnimi słowami skierowanymi do ukochanej. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to rzucać Belli nienawistne spojrzenie i zawartą w nim żądzę mordu. To tylko mógł zrobić, a jednocześnie to bawiło ją najbardziej. Zbliżyła się na tyle blisko, że niemal wyszeptała mu do ucha: ­— Powiem ci teraz, co będzie, bo wymarzyłam sobie znacznie lepszy plan. Odejdę, odwrócę się i zrobię to, co zamierzałam. Wrócę do mojego Pana. Ale nie bój się, Syriuszu, nie zapomnę o tobie. W końcu jesteśmy rodziną... Zostawię cię tu spetryfikowanego. Wiem, że nie zginiesz... Takie kundle jak ty, chociaż powinny ginąć w przydrożnych kanałach, zawsze mają to parszywe szczęście, że udaje się im przetrwać, więc przetrwasz... na razie... Więc przetrwasz, ale będziesz żył z tą świadomością, że jestem tuż za rogiem, że w każdej chwili mogą się pojawić, odebrać wszystko to, co jest ci drogie, a później zabiję cię... Oj, uwierz mi, będę wyczekiwała tego momentu... Co noc będę zamykać oczy i wyobrażać sobie wszystkie, najgorsze tortury, jakie ci zapewnię. Obiecuję ci, że będziemy się wybornie bawić i z pewnością, będziemy mieć fantastyczną widownię ­— wysyczała, oblizując szeroko rozciągnięte wargi. ­— Bo zanim ja cię dopadnę, najpierw dorwę każdego, na kim ci w jakikolwiek sposób zależy. Nikogo przede mną nie ukryjesz, nikogo nie uda ci się uratować ­— mówiła, rozkoszując się brzmieniem tych słów. ­— I w tej ostatniej chwili, gdy jedynym, co ci pozostanie, to wyliczanie swoich martwych, parszywych, nic nieznaczących przyjaciół, będziesz mi dziękować za to, że cię zabiję... Obiecuję, że tak właśnie będzie, Syriuszu. Obiecuję... ­— wyszeptała, sprawiając, że choć nie mógł się poruszyć nawet o cal, to poczuł na całym ciele dreszcz obrzydzenia, ale przede wszystkim przerażenia.

Ta psychopatka, która dręczyła go, jego rodzinę, jego najbliższych, ta sama, która zniszczyła życie własnej siostry, ta, która z powodu swojej chorej ideologii uparła się by dopaść Tonks i zemścić się nie tyle na niej, co na Andromedzie za to, że śmiała poślubić mugolaka i mieć z nim dziecko, sprawiła, że drżał z przerażenia. Bał się... Bał się i wstydził się tego, że przyznał się do tego sam przed sobą. Już naprawdę wolał by Bella, wypowiedział to jedno, najgorsze zaklęcie, by już teraz, pomimo swoich obietnic, odebrała mu życie... Ale nie zrobiła tego. Z przeraźliwym uśmiechem na ustach, wycofywała się, nie spuszczając wzroku z Syriusza. Cofała się krok za krokiem, zanurzając się w mgle, a gdy już nie mógł jej dostrzec, słyszał jej śmiech. Śmiech, który sam w sobie był gorszy od obietnic, które mu złożyła...

A potem była cisza. Chociaż nie dosłowna... Słyszał trzask burzonych ścian, słyszał płacz dochodzący z oddali, słyszał odgłosy zniszczonej Pokątnej. A on nie mógł się ruszyć. Nikt nie przebiegł obok, nikt go nie stratował, nic na niego nie runęło. Bellatriks miała rację... Przetrwał, nie miał zginąć na Pokątnej, nie miało się to wydarzyć tu i teraz. A to czyniło jej obietnice jeszcze bardziej przerażającymi.

Nie wiedział, jak długo leżał w tym miejscu, nie wiedział, ile czasu minęło, od kiedy wsłuchiwał się w dźwięki martwej już ulicy. W pewnym momencie usłyszał jednak, jak ktoś biegnie, później ktoś zaczął go nawoływać. Słyszał swoje imię, słyszał przerażenie w głosie wołającego go człowieka, ale nie mógł odkrzyknąć, aż do chwili, gdy został znaleziony... I chociaż naprawdę miał ochotę teraz zginąć, bo zapomniał, że ma po co i dla kogo żyć, to poczuł ulgę na widok żywego Lupina. Remus upadł na kolana tuż przy nim, potrząsając nim z przerażeniem. A gdy zauważył, że jego przyjaciel wcale nie jest martwy, tylko spetryfikowany, chwycił go w ramiona i nim zdążył go odczarować, zamknął go w żelaznym uścisku.

­— Cholera, Black! Jesteś przeklętym hipokrytą, rozumiesz? Przeklętym hipokrytą i nie powinienem był cię zostawiać samego.

­Syriusz chociaż nie mógł się poruszyć, poczuł ból. Ta przeklęta wiedźma musiała go nieźle pokiereszować, gdy zraniła go w ramię. Nie skrzywił się, nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie mógł tego po prostu zrobić. Remus szybko zreflektował się i odczarował przyjaciela, który syknął wściekle, mając ochotę opaść z powrotem na ziemię i już nigdy nie wstawać.

­— Jesteś ranny?

­— To? To tylko zadrapanie ­— sarknął, przytaczając słowa Lupina, który w lot pojął ten oczywisty przytyk.

­— Gdzie ona jest? ­— zapytał Remus, ignorując intencje przyjaciela. ­— Zostawiła cię tak po prostu?

­— Zostawiła ­— przyznał Syriusz z niechęcią, bo nie chciał w tej chwili zdradzać Lupinowi, jak dokładnie przebiegało spotkanie rodzinne Blacków. Wiedział, że Remus nie odpuści, musiał więc odwrócić jego uwagę. ­— Sklep bliźniaków... Co tam się stało?

­— Ta psychopatka trafiła w nas zaklęciem wybuchającym i wszystko runęło ­— wyznał Lupin i dopiero teraz Syriusz zauważył, że poza tą jedną raną, którą doskonale pamiętał i krwią Dedalusa na twarzy, Remus jest cały poobijany. Miał rozbitą głowę, całe jego ubranie było zabrudzone pyłem i kawałkami tynku, jakby dopiero co wyczołgał się spod gruzu. ­— Nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Na miejscu zastaliśmy bliźniaków, Carla i Billa. Chcieli ruszać dalej do walki, ale Kingsley kategorycznie zabronił, powiedział, że nie ma już po co, że tylko ty zostałeś i zaraz wrócisz.

Black skrzywił się, bo to krótkie zaraz trochę się przeciągnęło i dla niego trwało wieczność. Żałował, że kiedy mógł, nie pobiegł ze swoimi sprzymierzeńcami, że nie zostawił Bellatriks, która być może wcale by ich nie dopadła, gdyby tylko się pospieszyli.

­— Sturgis i Carl wzięli Elfiasa ­— kontynuował Remus. ­— Zabrali go do Althedy, a Dedalusa oddałem Weasleyom. Bill się nim zaopiekował i poszedł za Sturgisem. Kingsley teleportował się do Gottesmanów zgodnie z planem. A bliźniacy, chociaż się buntowali, mieli przenieść się do was i pragnę wierzyć, że im się udało, bo wtedy wszystko wybuchło... Strop się zawalił. Zanim uskoczyłem przed lecącymi na mnie schodami, zobaczyłem jeszcze zielony płomień. To musieli być oni, musiało im się udać, tylko że kominek jest już zniszczony. Pozostała jedynie teleportacja, nie ma innej drogi...

­— I nie jest potrzebna ­— skrzywił się Syriusz, czując, że jego ręka w barku trzyma się luźno i boli coraz mocniej. Mógł mieć strzaskany cały staw. ­— Nie tylko my zarządziliśmy odwrót. Śmierciożercy też się stąd wynieśli, skończyli zabawę. Bella była chyba ostatnia...

­— Nadal nie wierzę, że tak po prostu cię tu zostawiła ­— zauważył podejrzliwie Remus, najwidoczniej domyślając się, że jest coś na rzeczy.

­— I nie musisz wierzyć... Tak się stało i tyle ­— warknął krótko Black, kończąc temat.

­— My też powinniśmy stąd zniknąć ­— zauważył Lupin, puszczając w niepamięć słowa przyjaciela. Black jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Remus nie zapomina i gdy już opatrzeni będą siedzieć w bezpiecznym domu, znów zacznie pytać. I być może wtedy Black zdecyduje się odpowiadać. ­— Wstawaj, Łapo, zabiorę cię stąd.

­— Jeszcze nie... ­— skrzywił się boleśnie Black. ­— Muszę zabrać czyjeś ciało.

Remus pomógł mu się podnieść, chociaż widocznie miał opory by dalej gdzieś iść w tej gęstwinie pyłu, dymu, gruzu i krwi. Syriusz to widział i podzielał takie odczucia, bo sam najchętniej odwróciłby się na pięcie i deportował. Ale nie umiał tego zrobić, nie umiałby z tego później się wytłumaczyć. Zwrócił się do Remusa, próbując go przekonać:

­— Nie patrz tak na mnie, sam nie chciałeś zostawiać Dedalusa, chociaż w pierwszej chwili myśleliśmy, że już po nim... Tamten człowiek nie żyje, ale odesłałem z Billem jego córkę i obiecałem jej, że zaopiekuję się nim.

­— Rozumiem ­— przytaknął w końcu Remus. ­— Załatwmy to szybko... Nie chcę tu być ani chwili dłużej. Muszę sprawdzić czy Dora jest bezpieczna.

Syriusz nie odpowiedział, bo nie umiałby dobrać słów. W żołądku aż go ścisnęło na myśl o Tonks i o tym, jakie jego wyobraźnia płatała mu figle pod wpływem słów Bellatriks. W pełni zgadzał się z Lupinem, bo on sam musiał się upewnić, że jego rodzina jest bezpieczna.

Z trudem oboje, podtrzymując się i ignorując rany, szli w stronę zaułku, gdzie Black spotkał małą Betty, nim udało mu się powstrzymać Remusa przed samobójczym pojedynkiem z Greybackiem. Co dość zabawne, sam później popełnił podobny błąd, ale nie miał zamiaru tego przyznać na głos. Oboje milczeli, nie mówili nic więcej, bo właściwie nie było słów, które mogliby teraz wypowiedzieć. Im bardziej zbliżali się, tym bardziej Syriusz czuł, że nie da rady. Wiedział jednak, że musi, że to tylko ciało i być może ktoś inny uświadomi Betty, że być może jej tata zasnął, ale też że już nigdy się nie obudzi.

Prowadził Remusa w tylko sobie znanym kierunku, dziękując w duchu, że jego przyjaciel jednak został, choć mógł się ratować, mógł się bezpiecznie deportować. Ale był teraz z nim, nie zostawił go na pastwę losu, licząc, że Black sobie poradzi. Upewnił się, że Syriusz jest cały i uratował mu tym samym skórę, której być może on sam nie chciał ratować. Było mu ciężko, podejrzewał, że Remusowi również. Nie chciał nawet wiedzieć, o czym myśli jego przyjaciel, bo jego własne myśli i tak już go skutecznie przerażały.

Dotarli w końcu do celu. Ciało Savege'a leżało tak, jak je zostawił - podparte o mur, zupełnie tak jakby mężczyzna stracił tylko przytomność, albo faktycznie w ekstremalnym zmęczeniu zasnął. Gdyby nie ogromna ilość krwi, można by faktycznie tak pomyśleć, jednak jej obecność dawała pewność, że ten człowiek był martwy. Stanęli w milczeniu nad jego ciałem, dając sobie krótką chwile, jakby chcąc jednocześnie oddać mężczyźnie cześć i należyty szacunek. Ciszę przerwał ostatecznie Remus, zadając cicho pytanie:

­— Znałeś go?

­— Nie ­— odparł zgodnie z prawdą. ­— Chociaż jego twarzy wydawała mi się znajoma. To Savage, jeden z aurorów, którymi dowodziła Tonks. Moody nie wyszkolił go zbyt dobrze... Nie powiedział mu, że w czasie wojny spacerki z żoną i dzieckiem nie są zalecane, a także nie wspomniał już o tym, że rzucanie się samemu z różdżką na śmierciożerców nie jest dowodem odwagi, a skrajnej głupoty...

­— To on... ­— mruknął Lupin, marszcząc czoło. ­— To on próbował bronić Ollivandera.

Black pokiwał głową, potwierdzając wyciągnięte przez Remusa wnioski, bo tak właśnie wynikało z opowieści bliźniaków i Betty.

­— Próbował być bohaterem i jest nim w oczach swojej córeczki...

­— Szkoda tylko ­— wyszeptał z trudem Lupin ­— że nie spojrzy jej więcej w te oczy...

Oboje zamilkli. Remus ściągnął swój płaszcz i tak już podarty i okrwawiony, a Syriusz wziął ciało Savage'a i położył je płasko na ziemi, nim jego przyjaciel okrył go materiałem. Zakrycie jego twarzy przyniosło Blackowi odrobinę ulgi. Wpatrywanie się w martwe lico, pozbawiało go jakichkolwiek chęci do dalszego działania. Naprawdę wolał wsłuchiwać się w opętańcze wrzaski więźniów Azkabanu, niż patrzeć na śmierć dobrego człowieka.

­— Gdzie chcesz go zabrać? ­— zapytał Lupin.

­— Nie wiem... Naprawdę nie wiem, Remusie ­— przyznał Syriusz, nie zastanawiając się nad tym do tej pory. ­— Nie wiem nawet czy jego żona żyje, a Betty, jego córka... Bill miał zabrać ją do Fleur, a ta miała pomagać Althedzie. Nie wiem czy zabieranie go do domu Szalonookiego to dobry pomysł...

­— Może chciałbyś go od razu pochować?

­— Może i bym chciał, ale nie odbiorę jego rodzinie szansy na pożegnanie go ­— stwierdził. ­— To by było okrutne.

­— To już jest zbyt okrutne, Syriuszu ­— zauważył Lupin, a Black prychnął wściekle.

­— Okrutne? To jest popierdolone, Lupin.

Remus nie sprzeciwił się temu stwierdzeniu...

­— Chrzanić to... Nie pomogę mu, stojąc tutaj i zastanawiając się nad jego życiem pozagrobowym ­— stwierdził z trudem Black. Czuł coraz większy ból w ramieniu, a ręka zaczęła mu całkowicie drętwieć. Ta kontuzja, choć zupełnie niepozorna, musiała być jednak bardzo dotkliwa. Ale nawet to się nie liczyło, chciał po prostu wrócić do domu, pocałować Althedę i upewnić się, że nic jej nie jest. ­— Weźmiemy go ze sobą. Wystarczająco dużo czasu już tu zmarnowaliśmy. Nie stać nas na więcej... A zarówno ty, jak i ja zaraz zwariujemy, jeśli nie upewnimy się czy tam w domu wszyscy są bezpieczni.

­— Tak, masz rację. Tu już nic nie możemy zrobić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro