150.4) Pył na Pokątnej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Podczas gdy Remus zgodził się z Syriuszem, że czas wrócić do domu i sprawdzić czy tam wszystko jest w porządku, Tonks wcale nie czekała cierpliwie, siedząc wygodnie na kanapie. Chociaż faktycznie wyczekiwała powrotu męża, niepokojąc się o to, jak potoczyła się ich misja odnalezienia Luny. Dora swoje wizyty w okolicy Azkabanu mogła policzyć na palcach jednej ręki. Zazwyczaj kto inny zajmował się odprowadzeniem skazańców, ona ich łapała i doprowadzała przed Wizengamot. Zgadzała się jednak, że ich przypuszczenia mogą być prawdziwe i Luna faktycznie mogła tam być, nie umniejszało to jednak dręczyło ją zmartwienie, które jej nie opuszczało od samego początku tych poszukiwań. To uczucie nieustannie mieszało się z ciągłą euforią po otrzymaniu listu od swojego taty.

Ta cała mieszanina przerodziła się w niepokojące przeczucie, niepozwalające jej odnaleźć spokoju. I z tego też powodu zrobiła coś, na co normalnie by się nie zdecydowała. Zgodnie z planem, jeśli Remusowi, Syriuszowi i Carlowi udałoby się odbić Lunę, mieli ją przetransportować do domu Moody'ego, gdzie Farewell mogłaby się nią zaopiekować. Dora domyślała się, że było jeszcze za wcześnie, że nawet gdyby wszystko poszło po ich myśli, nie zdążyliby jeszcze wrócić, ale ona nie mogła wytrzymać. Wiedziona przeczuciem, za pomocą kominka przeniosła się do dawnego domu Szalonookiego, który zamieszkiwał teraz za jej zgodą Syriusz, a wraz z nim niestety i Altheda. Nimfadora wciąż nie mogła się z tym faktem pogodzić. Od samego początku nie przepadała za Farewell, uważała ją za skrajnie irytującą, a dodatkowo nie dostrzegała jej zaangażowania w wybudzenie Syriusza. Jednak przede wszystkim nie potrafiła zapomnieć, że Farewell w dużym stopniu przyczyniła się do ucieczki Laury z McCorrym i nikt do tej pory nie wiedział czy kuzynka Tonks przeżyła, czy może stała się jakaś tragedia. Tak, to była główna kość niezgody między kobietami, obie jednak przystały na cichy rozejm, a raczej to Nimfadora w końcu się na to zgodziła, bo Altheda nie pałała do niej wrogością. Mimo tego Dora jednak ograniczała czas spędzony wspólnie z Farewell do całkowitego minimum, dlatego gdy tym razem sama, z własnej nieprzymuszonej woli pojawiła się u Althedy i postanowiła tam zostać aż do powrotu ich partnerów, można było mieć pewność, że jej przeczucie jest naprawdę niepokojące.

Spędziły ze sobą ponad godzinę w niezręcznym milczeniu, popijając niemrawo herbatę. Żadna nie wiedziała, o czym mogłyby rozmawiać poza kilkoma uspokajającymi zdaniami i krótkim wywiadem Althedy, która wypytywała się o stan ciąży Dory. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność, każda sekunda była trudna do wytrzymania, a fakt, że oczekiwały na jakiś znak, wcale nie poprawiał ich sytuacji. I gdy już Tonks miała ochotę wstać i powiedzieć, że może jednak poczeka na jakieś wieść u siebie w domu, przez kominek razem z kłębami dymu wpadły niespodziewanie trzy osoby. Tylko, że nie był to ani Remus, ani Syriusz, ani nawet Carl.

Salon wypełniło głośne, włoskie przekleństwo, a gdy tylko Tonks przestała kaszleć z powodu ilości kurzu od razu dopadła do najbliższej sobie osoby, rozpoznając w niej Sarę. Nie zważając na nic, Dora złapała przyjaciółkę za ramiona, obracając ją twarzą do siebie i z ulgą dostrzegła, że Lucky żyje. Tak samo było w przypadku Franczesca i Giuseppe, którzy leżeli obok niej.

— Sara, co się stało? — zawołała, kiedy Altheda z drugiej strony próbowała dowiedzieć się czegoś od Giuseppe'a.

— Franczesco jest ranny — sapnęła Lucky, podnosząc się natychmiast i spoglądając na swojego partnera. Dopiero teraz Dora dostrzegła, że faktycznie Luccatteli zwija się z bólu. — Ma zmiażdżoną nogę...

— Zaraz tym się zajmę — uspokoiła ją Farewell, podchodząc do Franczesca i ostrożnie oglądając zranioną kończynę. — Jesteś w stanie pomóc mi go przenieść? — spytała Rossiego, który skinął głową i resztkami sił, dźwignął swojego przyjaciela, który był już chyba na skraju wytrzymałości, zaczynając tracić przytomność. Położył go na kanapie, na której jeszcze przed chwilą Altheda i Tonks w niezręcznej ciszy popijały herbatę.

— Co się stało? — dopytywała nieustannie Nimfadora, pomagając wstać Sarze z podłogi.

— Atak na Pokątnej, ledwo się stamtąd wydostaliśmy, gdyby nie Syriusz... — zaczęła mówić panicznym głosem Lucky, ale Altheda niespodziewanie jej przerwała:

— Syriusz jest na Pokątnej?

Lucky pokiwała gorliwie głową.

— Wszystko wam opowiem, ale najpierw zajmijcie się Franczesciem. Wydaje mi się, że już ledwo wytrzymuje...

Altheda otrząsnęła się i natychmiast przystąpiła do działania. Razem z Giuseppe przeniosła rannego Franczesca na kanapę, nie zwracając uwagi na to, że jedna z filiżanek, z której piły herbatę, upadła na ziemię, rozbijając się. Tonks mimowolnie powędrowała wzrokiem w stronę rannego Włocha. Zobaczyła jego nogę powykrzywianą pod nienaturalnym kątem, jakby zupełnie wiotką i zakrwawioną. Fran dyszał ciężko, a Sara rzeczywiście miała rację. Jeszcze chwila i pewnie by zemdlał z wycieńczenia i bólu.

Dora z trudem przełknęła ślinę, próbując nadążyć nad informacjami, które właśnie do niej dotarły. Spojrzała z powrotem na Lucky i chociaż jej przyjaciółka wyglądała na całą i zdrową, zapytała:

— Tobie nic nie jest?

— Nie — pokręciła przecząco głową — zdążyłam uskoczyć, ale na Franczesca zwalił się ten przeklęty balkon. Tam jest piekło, Tonks, potworne piekło... Ponoć zaatakowali Ollivandera, wytargali go z jego własnego sklepu i gdzieś zabrali, a wtedy coś się stało i cały jego sklep wybuchł i... Ta cała magia z jego różdżek, chmura dymu, który się z nich wydobył jest nie do przejścia. Nad całą ulicą unosi się gęsta mgła i kompletnie zaburza jakąkolwiek orientację — wyjaśniła Lucky. — Próbowaliśmy cokolwiek zrobić, jakoś działać, nawet trochę nam się udało, ale wtedy właśnie ten balkon... — zająknęła się, próbując spojrzeć na swojego partnera, ale Tonks powstrzymała ją, odwracając jej głowę i zmuszając do dalszego mówienia. Obie w gruncie rzeczy wiedziały, że Altheda dobrze zajmie się Franczesciem.

— Co było potem? — spytała Dora.

— Znikąd pojawił się Syriusz, prowadził jakąś obcą nastolatkę... Potem dowiedzieliśmy się, że to była dziewczyna Percy'ego Weasleya... Pomógł Giuseppe przenieść Frana i dostaliśmy się do bliźniaków, a stamtąd trafiliśmy tutaj — wyjaśniła Sara i nie za bardzo wiedząc, jak zakończyć swoją wypowiedź, po prostu wzruszyła ramionami.

— Remus był z wami? — dopytywała Tonks, na co Lucky od razu się skrzywiła.

— Nie, był tylko Syriusz, ale Remusowi na pewno nic nie jest...

Dora niespecjalnie była przekonana. Remus, Syriusz i Carl mieli tego dnia odbić Lunę, być w zupełnie innej części kraju, robić zupełnie coś innego, a nie pakować się w sam środek bitwy, na którą nie byli przygotowani. Zresztą nikt nie był, ale sama świadomość, że ich plan tak diametralnie się zmienił, że ona sama przez ostatnie godziny czekała na całkowicie inne wieści, sprawiała, że zaczynała się poważnie stresować. I nie tylko ona, bo maleństwo w jej brzuchu wierciło się niespokojnie, jakby mogło przeczuć, że dzieje się coś złego. Znała umiejętności swojego męża, wiedziała, że był doskonały w walce i zdawała sobie sprawę, choć wcale jej to nie cieszyło, iż sam fakt, że nie było jej na polu bitwy był znaczącym ułatwieniem, bo Remus mógł skupić się na walce i własnym bezpieczeństwie, a nie zaprzątać sobie nią głowy. Wolałaby jednak usłyszeć, że Sara widziała Remusa i to w jednym kawałku, że przynajmniej przez krótki moment nic mu nie było. A tymczasem musiała zadowolić się jej przypuszczeniami i zapytać o Blacka:

— A Łapa? Był cały?

— Tak, wszystko było z nim w porządku i bardzo nam pomógł — odpowiedziała już bez żadnych wątpliwości Lucky. — Potem, jak byliśmy już u bliźniaków, ułożył cały plan działania. Wiem, że będą tam jeszcze walczyć i Syriusz prosił, żebyśmy jeszcze tam wrócili, ale dopóki nie dowiem się co z Franczesciem to...

— Ma zmiażdżoną nogę — zawyrokowała Altheda. — Kości są pogruchotane, w niektórych miejscach przebiły tkankę, całe szczęście tętnice są całe, a krwawienie wcale nie jest tak groźne, na jakie wygląda — powiedziała Farewell, a jej słowa zupełnie nie pocieszyły Sary. Jej zielone oczy się zaszkliły, broda zaczęła drżeć, a Tonks doskonale wiedziała, że jeszcze chwila i Lucky zupełnie się rozklei, co było przecież niezwykłą rzadkością.

— Ale pomożesz mu? — zapytał Giuseppe z powagą. — Wystarczy eliksir przeciwbólowy i parę zaklęć na złamanie prawda?

Altheda przysiadła delikatnie obok Franczesca, jeszcze raz spoglądając uważnie na zranioną kończynę.

— To niestety nie będzie takie łatwe. Mogłabym spróbować poskładać kości za pomocą zaklęcia, ale tutaj jest jeszcze roztrzaskany staw... Nie będę w stanie go odtworzyć. Istnieje duże ryzyko, że coś pójdzie nie tak. To praca na więcej niż jednego uzdrowiciela... — przyznała szczerze, a zarazem niechętnie. — Mogę zaproponować jedną metodę, ale będzie ona bolesna...

Sara zagryzła zęby, na dźwięk tych słów, jakby już czuła ból, który miał spotkać jej partnera. Kiepsko znosiła to wszystko i to Giuseppe przejął pałeczkę, dopytując o więcej szczegółów:

— Bolesna, ale skuteczna, prawda?

Farewell kiwnęła ponuro głową.

— Bolesna i skuteczna — potwierdziła niechętnie. — Usunę kość całkowicie od stawu biodrowego, chociaż może uda się zachować stopę... Potem podam mu Szkiele-Wzro. Kość będzie powoli odrastać, ale jest to proces, tak jak wam mówiłam, bardzo bolesny i długi. Najlepiej byłoby, gdyby Franczesco został tutaj nawet na kilka dni.

Sara wybałuszyła oczy, próbując zrozumieć, co dokładnie ma wydarzyć się z jej ukochanym. Tonks wydawało się, że wizja usunięcia kości w nodze, jest dla Lucky bardziej traumatyczna niż jej strzaskanie. Altheda wstała, podchodząc do Sary i zapewniła ją:

— To jest najpewniejsza metoda, to mu pomoże i jest niemal sto procent szans, że będzie później w pełni sprawny — powiedziała, próbując przekonać Lucky i być z nią jednocześnie szczerą. — Przy zaklęciach nie mogę dać ci takiej gwarancji...

Tonks, widząc niepewność w oczach Sary, złapała ją za rękę i przyjęła front Althedy, mówiąc z przekonaniem:

— Franczesco to silny facet, a tutaj będzie bezpieczny — zapewniła ją i dodała jeszcze: — Zniesie to.

— Dobrze — zgodziła się w końcu Sara, choć bez większego przekonania i spojrzała na Farewell. — Zrób wszystko, żeby Fran wrócił do pełni sił.

Altheda uśmiechnęła się pokrzepiająco i zwróciła się do Giuseppe z prośbą.

— Pomógłbyś mi przenieść go na górę, do pokoju gościnnego? Tam będzie miał spokój, który będzie mu potrzebny. Jest łóżko i czysta pościel...

Rossi skinął głową, wyciągając różdżkę i unosząc w górę Franczesca, który znów jęknął z bólu, a Altheda pokierowała go dalej:

— Drugie drzwi na lewo, ja w tym czasie przygotuję odpowiednią porcję eliksiru. Saro — zwróciła się do dziewczyny — wiem, jak bardzo zależy ci na Franczescu i wiem, że z trudem patrzy się na rany najbliższych, dlatego nie ukrywam, że najlepszym wyjściem byłoby, żebyś nie była świadkiem, zwłaszcza tego pierwszego etapu odrastania kości.

Sara przełknęła z trudem ślinę i pokiwała głową chaotycznie.

— Tak, tak... Oczywiście, i tak Black prosił, żebyśmy wrócili na Pokątną i pomogli...

— Lucky, nie wiem czy to dobry pomysł — szepnęła Dora, Sara jednak uśmiechnęła się krzywo, mówić:

— Aktualnie jedyny, wiem, że Altheda ma rację — przyznała, wzruszając bezradnie ramionami. — Nie mogę tu zostać, bo będę tylko przeszkadzać. Tak samo nie mogę wrócić do domu, nie wiedząc w jakim dokładnie stanie jest Franczesco, nie potrafiłabym spojrzeć naszej córce w oczy. Wrócę tam i zrobię to, co do mnie należy.

— Skoro tak uważasz — szepnęła Dora. — Pamiętaj jednak, że w każdym momencie możesz tutaj wrócić. Ja tu zostanę z Althedą i dopilnuję, żeby Franczesco się nie nudził — zapewniła ją, a Sara zaśmiała się w wymuszony sposób i ułożyła głowę na ramieniu Nimfadory. Tonks objęła ją, dając jej możliwość na krótką chwilę wytchnienia, a także oparcie i zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. Stały tak przez moment, a Tonks trwała w bezruchu, będąc jedynie dla Sary, która w tym czasie ładowała baterie i czekała aż Giuseppe zszedł z powrotem na dół.

— Franczesco jest zaopiekowany. Nie wiem, jak ty, Saro, ale ja jestem gotowy, żeby wrócić — skierował swoje słowa do Lucky, która otrząsnęła się z letargu i znów pokiwała głową.

— Tak, możemy iść.

— Obawiam się — odezwał się ponownie Giuseppe, tym razem patrząc na Dorę. — Obawiam się, że będzie tu więcej gości w najbliższym czasie.

— Będziemy gotowe na takie odwiedziny — kiwnęła głową. — Jeśli tych odwiedzających będzie zbyt wiele, wezmę kogoś do pomocy. Dom jest duży, mamy sporo miejsca i uzdrowiciela na pokładzie. Damy radę.

I chociaż właśnie zapewniła Giuseppe, to nie była przygotowana na to, co miało się wydarzyć. Altheda wręcz przeciwnie. Po tym, jak zaopiekowała się Franczesciem, wróciła na dół, oznajmiając, że Włoch na ten moment jest nieprzytomny, co o dziwo było dobrą informacją. Powiedziała, że podała mu już eliksir i że w związku z tym jego działanie, to najgorsze i najtrudniejsze do zniesienia, przypadnie na moment braku jego świadomości. Oznaczało to, że największy ból go ominie.

Ich jednak nie ominęły konsekwencje bitwy na Pokątnej. Tonks nie wiedziała, ile ona i Altheda miały czasu na przygotowania. Dora czuła się rozdarta między chęcią czuwania przy Franczescu, a potrzebą faktycznej, fizycznej pomocy na parterze, gdy Farewell wyciągnęła niesłychany zapas wszystkich eliksirów i uzdrawiających maści, których Nimfadora nie widziała nawet w Skrzydle Szpitalnym. Tonks układała wszystkie te pojemniki na stole w jadalni, gdzie mogły swobodnie korzystać z tych zapasów i już odczuwała stres, jakiego dawno nie doświadczyła. Musiało być to doskonale widoczne, bo Altheda w pewnej chwili podeszła do niej mówić spokojnym tonem:

— Poradzę sobie z tym, Tonks, ty nie powinnaś w swoim stanie narażać się...

— Narażam się, wstając z łóżka — przerwała jej natychmiast Dora i rzuciła jej nieprzychylne spojrzenie. — Wiem doskonale, o co ci chodzi, Farewell. Stres to codzienność i nikt mnie przed nim nie uchroni. A chociaż niespecjalnie za tobą przepadam, to nie zostawię cię z tym wszystkim, nawet jeśli moja pomoc ma się ograniczyć tylko do przestawiania tych buteleczek.

— Nie mam zamiaru cię ograniczać — powiedziała Farewell i chyba niewiele sobie zrobiła z tego, że Tonks wprost powiedziała, że jej nie lubi. — Widziałam jednak, że coś się dzieje. Masz skurcze?

— Nie, nie mam — odpowiedziała natychmiast, zdziwiona faktem, że Altheda dostrzegła cokolwiek. — Maleństwo po prostu kopie jak szalone i chyba nie ma zamiaru się uspokoić. Ale to nie jest nic niepokojącego na tym etapie ciąży, prawda? Zresztą ty tu jesteś i ufam, że nie pozwolisz, żeby wydarzyło się coś złego...

— Nie dopuszczę do tego — zapewniła Farewell, chociaż nie spuszczała z Tonks przeszywającego spojrzenia. — Ale jeżeli coś się stanie, jeśli poczujesz się gorzej, natychmiast przestań cokolwiek robić i przyjdź do mnie.

Na to Tonks mogła przystać i w myślach poprosiła swoje dziecko, żeby nie wariowało tak w tej chwili i pozwoliło swojej mamusi zrobić coś dobrego. Kiedy już wszystko przeniosły, przygotowując się na niewyobrażalna ilość poszkodowanych. Przynajmniej tak wydawało się Dorze. Gdy już wszystko było gotowe, a znosiły wszystko w wyjątkowym pośpiechu, jakby w każdej chwili miała pojawić się cała gromada rannych, czas nagle zwolnił i z niepokojem obie oczekiwały, wpatrując się w kominek, który od czasu zniknięcia Sary i Rossiego nie zapłonął ponownie.

Nimfadora już miała ochotę opaść bez sił na kanapę. Chociaż nie zrobiła jeszcze nic, była wykończona oczekiwaniem. I wtedy właśnie zielone płomienie pojawiły się znowu i pośrodku ubrudzonego popiołem dywanu, pojawiły się dwie osoby.

— Sturgis! — zawołała zdziwiona Nimfadora, patrząc na wysokiego mężczyznę, który podtrzymywał w rękach skuloną postać.

— Pomóżcie — wyszeptał, a Altheda zareagowała natychmiast. Może nie było tego po niej widać, ale gdy przychodziło co do czego, ta na pozór spokojna, nawet nieco flegmatyczna kobieta stawała na wysokości zadania i działała z zaskakująca precyzją i opanowaniem.

Od razu podskoczyła do Sturgisa, a właściwie do dziewczyny, którą trzymał w ramionach. Spojrzała najpierw na jej twarz, próbując złapać z nią jakikolwiek kontakt. Ale tamta była albo nieprzytomna, albo tak cierpiąca, że oczy miała wciąż zamknięte i drżała. Potem Farewell spojrzała na resztę ciała. Ramiona dziewczyny pokrywały strzępki nadpalonego ubrania, a skóra spiekła się paskudnie, pokazując boleśnie wyglądające bąble, które pokrywały ją od barku aż po nadgarstek. Uzdrowicielka wyciągnęła różdżkę i w pośpiechu podbiegła do stołu, wyciągając za sobą jedno z krzeseł, które natychmiast przetransmutowała w prowizoryczne, ale z pewnością wystarczające łóżko.

— Połóż ją tutaj... — poleciła natychmiast, a Sturgis dźwigając się z trudem, wciąż trzymając dziewczynę na rękach, wypełnił rozkaz. Kiedy tylko ją odłożył, Altheda pochyliła się nad nią, wydając kolejne polecenie przez ramię: — Tonks, sprawdź czy nic mu nie jest.

Dora skinęła głową, jak posłuszny uczniak, co osobiście bardzo ją zdziwiło. Podeszła do Sturgisa, nie bardzo wiedząc co robić. Poza tym, że zlustrowała go spojrzeniem, doszukując się jakichkolwiek oznak, że jest ranny. Ale nic nie dostrzegła, co Podmore tylko potwierdził.

— Jestem cały, ale zakrztusiłem się popiołem i już się bałem, że wylądujemy nie wiadomo gdzie... — wytłumaczył, otrzepując się z szarego pyłu, który miał na całych ubraniach. Jego wzrok powędrował w stronę rannej, którą teraz zajmowała się Altheda. — Ta dziewczyna praktycznie zemdlała mi na rękach.

— Wiesz, kim ona jest? — spytała Nimfadora, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek.

— Nie mam pojęcia. Odprowadzałem grupę przechodniów do bliźniaków, kiedy się na nią natknąłem. Jest strasznie poparzona... — wyjaśnił niezbyt szczegółowo, ale to musiało na razie wystarczyć. Podmore skrzywił się niechętnie, dodając: — Czułem, że trzymając ją, tylko pogorszyłem sytuację...

— Nie obwiniaj się — spróbowała go uspokoić Altheda, podnosząc się od dziewczyny i sięgając do stołu po odpowiednie flakoniki — ważne, że ją przyprowadziłeś.

Dora w duchu się z tym zgodziła, chociaż nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego dopytywała wciąż Sturgisa, mając nadzieję, że ten w końcu poda jej jakieś znaczące fakty, a być może wspomni też coś o Remusie.

— Tamta grupa się przeniosła?

— Tak, bliźniacy mają kilka nielegalnych świstoklików i wyciągają z Pokątnej tylu ludzi, ilu dadzą radę, ale rannych też jest już sporo...

— Poważnie rannych? — dopytywała, a Podmore pokręcił głową.

— Niekoniecznie. — Wskazał na dziewczynę, która jęknęła boleśnie, gdy Altheda próbowała odciąć nadpalone ubranie stopione z jej skórą. — Tą przyprowadziłem w pierwszej kolejności, reszta czeka na kogoś, kto ich przetransportuje. Głównie to złamania, poparzenia i mniejsze rany — stwierdził, a to w sumie podniosło Dorę na duchu, bo już wiedziała z czym przyjdzie im się zmierzyć. — Potrzebują pomocy, ale ich życiu nic nie zagraża, chyba, że tam zostaną...

— Sprowadź ich tutaj, Sturgisie — nakazała Altheda, a mimo że mówiła spokojnie tak jak zawsze to Dorze wydawało się, że w jej wypowiedzi można było wyczuć pośpiech i determinację. — Spróbujemy pomóc. Jakbyś mógł jeszcze zawiadomić Fleur, Emily i Hestie... — poprosiła, zastanawiając się nad wymienianymi przez nią kolejno imionami. — Przyda nam się kilka dodatkowych rąk do pracy.

Podmore skinął głową i nie czekając już na kolejne polecenia, skierował się w stronę kominka, gdzie zaczerpnął garść proszku Fiuu i wrócił skąd przyszedł. Nimfadora wpatrywała się jeszcze trochę w gasnące, zielone płomienie, ale wtedy Altheda sprawiła, że oprzytomniała.

— Tonks, podejdź. Nałóż tą maść na oparzenia... — powiedziała, podając jej pojemnik z maścią. Dora poczuła paskudny smród, który przypomniał jej od razu o porannych mdłościach, tych, których niedawno zdołała się pozbyć. Mimo wszystko zanurzyła dłoń w słoiku, nabierając sporą ilość śmierdzącego mazidła, a Farewell nadal ją instruowała: — Obficie. Dokładnie tak, nie rozsmarowuj, potem zawiń szczelnie bandażem — mówiła, obserwując jej poczynania, a przy tym kiwała głową z zadowoleniem. — Ja przyniosę eliksir nasenny.

— Nie lepiej przeciwbólowy? — spytała Tonks, czując, jak ciało dziewczyny drży pod jej dotykiem i chłodną maścią. Altheda pokręciła głową.

— Sen jej dobrze zrobi, a przeciwbólowy może nam się bardziej przydać przy innych — stwierdziła rozsądnie. Tonks uświadomiła sobie, że ona nie byłaby w stanie analizować wszystkiego wprzód. Już teraz wykorzystałaby wszystkie możliwe sposoby, żeby ulżyć dziewczynie, nie zastanawiając się wcale nad tym, że jeszcze wielu rannych - być może mniej, jak zapowiedział Sturgis, a być może bardziej - zjawi się w ich domu, szukając pomocy. — Jak skończysz, przetransmutuj wszystkie krzesła w łóżka. Miejsca jest sporo, ale nie mamy ich gdzie kłaść.

Tonks wykonała polecenia Althedy, czym naprawdę była zdziwiona, bo od kiedy się poznały, za każdym razem, gdy uzdrowicielka coś mówiła, ona czuła w sobie pewien sprzeciw. Tym razem jednak się tego wyzbyła. Nie roztrząsała tego i zaakceptowała po prostu, że Farewell zna się na rzeczy i wie doskonale, co powinny robić. Tonks była wyszkolona w walce, a nie leczeniu ludzi. Pozwoliła więc Althedzie robić to, na czym znała się najlepiej i cierpliwie oraz sumiennie wykonywała każdą kolejną prośbę.

Przetransmutowała wszystkie krzesła w mniej lub bardziej równe, wąskie łóżka i próbowała je ustawić tak, by zmieściło się ich jak najwięcej w już i tak zagraconym salonie Szalonookiego, a także jadalni i korytarzu. Wizja tylu rannych trochę ją przerażała. I chociaż na razie na pokładzie miały jedynie Franczeska i tą poparzoną dziewczynę, to już ściskało ją w żołądku na myśl o kolejnych rannych osobach. A tych z czasem wciąż przybywało...

Zgodnie z prośbą Althedy, Sturgis przyprowadził wszystkich potrzebujących, o których wspominał. I rzeczywiście ich stan nie zagrażał życiu. Złamania, skręcenia, delikatne poparzenia, rozbite głowy, siniaki, Farewell wspominała coś o kilku, niegroźnych wstrząsach mózgu. To ona oglądała każdego pacjenta, a potem mówiła Tonks, co przynieść, co podać i jak złagodzić ból, a później gdzie danego delikwenta usadzić.

Salon powoli się zapełniał, a Dora dziękowała jedynie za to, że Sturgis nie przyprowadził wszystkich na raz, tylko pojedynczo, dając im czas na reakcję. Między przenosinami kolejnych osób wspomniał, że na polecenie Syriusza, wygłuszają całe pomieszczenie u bliźniaków, nim przeniosą się do Szalonookiego. Dzięki temu, ci, których ona i Farewell opatrywały, nie wiedzieli, gdzie są, a to dodatkowo dawało im poczucie bezpieczeństwa.

Każdy kolejny rozbłysk w kominku oznaczał kolejnego pacjenta. Tonks zauważyła, że za każdym razem wzdryga się na myśl, że w płomieniach zobaczy kogoś znajomego, kogoś rannego lub nieprzytomnego, albo co gorsza w jeszcze poważniejszym stanie. Niemal intuicyjnie za każdym razem łapała się za brzuch, próbując uspokoić dziecko, które nerwowo poruszało się w jej łonie, jakby współodczuwało wszystkie dziejące się właśnie złe rzeczy. Tak stało się i tym razem, gdy zajmowała się starszą kobietą ze złamaną ręką i po raz kolejny kominek zabłysnął na zielono. Odwróciła się i dostrzegła na dywanie Hestie z wyciągniętą przed siebie różdżką. Była gotowa do działania. Działania, którego były nauczone, a które w tej chwili zupełnie się nie przydawało.

— Właśnie się dowiedziałam... — wysapała Hestia, rozglądając się dookoła i próbując namierzyć wroga wyglądającego zza kuchennych drzwi. Tonks odetchnęła z ulgą, ale jednocześnie skrzywiła się, widząc, że Jones zachowuje się dokładnie tak, jak ona postępowała kilka miesięcy temu. Zerknęła przez ramię na Farewell, która opatrywała jakiegoś młodzika i wiedziała, że to ona będzie musiała uspokoić Hestie. — Gdzie...

— Carl i Łapa na pewno są na Pokątnej — odezwała się, próbując mówić spokojnie, żeby nie denerwować bardziej Jones. Próbowała się nie ruszać, żeby nie stresować i nie dodawać cierpienia rannej kobiecie. — Remusa nikt nie widział, ale pewnie też tam walczy.

— Muszę... — szepnęła w nerwach Jones, odwracając się już na pięcie i kierując swoje kroki w stronę kominka, z którego prawdopodobnie chciała przenieść się na Pokątną. Nie dziwiło to Tonks, rozumiała nawet bardzo dobrze. Bo sama najchętniej znalazłaby się na Pokątnej i wzięła czynny udział w walce, a przy okazji upewniła się, że jej najbliżsi dobrze sobie radzą i nie ma, o co się martwić. Miała ogromną ochotę to zrobić, ale miała też świadomość, że zupełnie by się tam nie przysłużyła... Że gdyby ktokolwiek z Zakonu, z jej przyjaciół zobaczył, jak pędzi na złamanie karku w sam środek bitwy, nie zważałby na swoje bezpieczeństwo tylko na jej. Wiedziała doskonale, że w przypadku Hestii, która przecież też była w ciąży, stałoby się dokładnie tak samo. Krzyknęła więc głośno, powstrzymując tym samym przyjaciółkę od zrobienia kolejnego kroku:

— Hestio! Musisz mi pomóc — powiedziała, a żeby jej słowa były jeszcze bardziej dobitne, dodała: — Tutaj! — Jones niechętnie, niemal automatycznie podeszła do niej, spoglądając z trudem na złamaną rękę staruszki. Dora rozumiała już, co Altheda miała na celu wcześniej, dając jej wyraźne polecenia i zapełniając cały jej czas zadaniami. Chciała odciągnąć jej uwagę od pola bitwy, chciała, żeby Nimfadora nie miała nawet chwili na zastanowienie się, co może właśnie dziać się na Pokątnej. I udało jej się. Tonks skupiła się całkowicie na pomocy rannym, a teraz musiała zrobić dokładnie to samo względem Hestii. — Przytrzymaj tu, a ja... ja nastawię kość.

Ciągle coś się działo. Ciągle musiała gdzieś podejść, coś zrobić, jakoś zaradzić... Altheda tak samo, Hestia również po krótkim okresie buntu szpitala. Co prawda miały chwilowy przestój i nikt nie przyprowadził kolejnych rannych, ale zapanowanie nad tymi, których już do tej pory przygarnęły pod swój dach wcale nie należało do najłatwiejszych zadań. Gdy już najpotrzebniejsze sprawy były zakończone, opatrunki znalazły się na swoich miejscach, a eliksiry zostały podane, zmuszone były podjąć próbę uspokojenia spanikowanych ludzi. Starały się robić to robić racjonalnie i delikatnie, dobrym słowem i zapewnieniem, że są bezpieczni i nic im nie grozi, a w tym domu jest obecny doskonały uzdrowiciel, który w każdym momencie jest w stanie o nich zadbać.

Nie było to łatwe. Niektórych ogarniał jedynie strach, innych rozpacz, bo byli świadkami ataku, albo co gorsza czyjejś śmierci, nierzadko kogoś bliskiego. W najgorszych przypadkach, za zgodą Farewell, Dora i Hestia podawały im eliksir Spokojnego Snu, który miał na celu uśpienie spanikowanych pacjentów, co dość brutalnie ułatwiało im pracę.

Kiedy tylko zdołało im się ogarnąć cały ten chaos, w którym się znalazły, pojawili się bliźniacy. Najpierw George, potem Fred. Każdy z nich przyprowadził kolejnego rannego, a tuż za nimi pojawiła się Fleur, niosąc własne zapasy eliksirów, które, jak stwierdziła, przyniosła z domowej apteczki. To przyniosło im ogromną ulgę, bo mimo że były w trójkę, to rąk do pracy wciąż brakowało, a jak widać rannych tylko przybywało. Jedynie Emily ciągle nie było...

Teraz w czwórkę starały się wszystko ogarnąć. Wypracowały nawet dość sprawnie rytm, w którym wszystkie dobrze się zgrywały. Altheda oczywiście brała najcięższe przypadki. Pozostała trójka dbała o tych mniej potrzebujących. Donosiły wodę, wymieniały brudne bandaże i wspierały dobrym słowem. na głos zadać pytania co się dzieje, co mogą jeszcze zrobić, czy ich najbliżsi, a przecież każda z nich miała teraz na Pokątnej swojego ukochanego i wewnątrz drżała o jego los, są cali, czy ciągle żyją? Nie miały czasu się nad tym zastanawiać, albo nie miały czasu o tym mówić. Bo Tonks wciąż myślała o tym, gdzie teraz jest Remus, co się z nim dzieje, czy jest ranny, czy tak jak ona komuś pomaga i czy zaraz się tu pojawi... Czy nie mógłby ulżyć jej w tej nieznośnej udręce i zjawić się chociaż na chwilę, nawet gdyby miał ze sobą przytargać cały zastęp rannych osób, ale przy tym zapewnić ją, że jest w jednym kawałku. Oddałaby za to wszystko. Tak się jednak nie stało. Bo to nie ona ujrzała swojego ukochanego, wyłaniającego się z kominka. To szczęście miała jedynie Fleur, która podbiegła do Weasleya, wołając z przejęciem.

— Bill, jesteś ranny? — Rudowłosy pokręcił głową, minę miał przy tym nietęgą, bardzo ponurą i zakłopotaną. Tonks spoglądała na niego z oddali, tnąc partie materiału na kolejne opatrunki za pomocą swojej różdżki. Robiła to wyjątkowo krzywo, ale podejrzewała, że nie ma to najmniejszego znaczenia... Nim zrozumiała, co było jego powodem jego podłego nastroju, który był wyjątkowo paskudny, nawet biorąc pod uwagę trwającą bitwę, dostrzegła wychylającą się zza niego dziewczynkę. Była drobna, ciepło ubrana, a spod czapki i szalika można było dostrzec dwa ciemne warkoczyki i wielkie oczy, spoglądające na nich nieufnie, chociaż również z wielką nadzieją. Tą samą osóbkę dostrzegła Fleur. — Kto to?

— To Betty Savage... — Bill przedstawił nieodstępującą go na krok dziewczynkę. Uśmiechnął się, chociaż ten uśmiech wcale nie obejmował jego oczu. Był sztuczny, dobrze zagrany, zapewne po to by nie przestraszyć dziecka, które przyprowadził. Dziecka, które przecież nie powinno być świadkiem tych wszystkich rzeczy, które działy się w tym miejscu. Dziecka, które przecież nie powinno patrzeć na cierpienie ludzi, którzy zostali przyprowadzeni do domu Szalonookiego przez członków Zakonu Feniksa. A jednak Weasley zdecydował się z nią tutaj przyjść. — Razem z Syriuszem uznaliśmy, że zasłużyła na duży kubek gorącego kakao.

Fleur nie zastanawiała się długo. Najwidoczniej pod wpływem znaczącego spojrzenia swojego męża zareagowała od razu. Uśmiechnęła się pięknie, co dla niej wydawało się być naturalne i zgodziła się ochoczo.

— Oui, chodź, petit — powiedziała, wyciągając rękę do przestraszonej dziewczynki, a ta po zachęcie Billa zgodziła się i chwyciła Fleur za dłoń. — Zobaczymy, co można znaleźć w kuchni.

Dora przerwała na chwilę cięcie bandaży i podeszła szybko do Weasleya, który odprowadzał wzrokiem żonę i tą małą, którą przyprowadził. Jej działanie nie było podyktowane zainteresowaniem. Chodziło o coś innego, o coś, co od razu zapaliło w jej głowie czerwoną lampkę. Dziewczyna nazywała się Savage, a Tonks znała kogoś o takim właśnie nazwisku.

— Savage? Czy chodzi o... — Nie dokończyła, bo Bill spojrzał na nią zbolałym wzrokiem, pozbywając się sztucznego, pokrzepiającego uśmiechu i westchnął ciężko.

— Przykro mi, Tonks. Syriusz znalazł ją przy jej ojcu... ­— Dora pokręciła gwałtownie głową, słysząc jego słowa. Nie musiał mówić wprost, domyślała się, co chciał jej przekazać. Oczy zaszły jej łzami. Przecież znała doskonale Savage'a przez wiele lat wspólnej pracy, a potem był nawet jej podwładnym w Hogsmeade. Nie widziała go od dawna, nie wiedziała, co się u niego dzieję, na Merlina, nie miała nawet pojęcia, że Savage ma dziecko... A może powinna stwierdzić, że miał dziecko, bo była pewna, patrząc w oczy Billa, że Betty nie miała już ojca. Pokręciła głową, próbując otrząsnąć się z tych myśli, jakby taki gest mógł jakimś cudem odwrócić bieg wydarzeń i zachwiała się przy tym, a Bill od razu złapał ją za łokieć, żeby przypadkiem nie osunęła się na podłogę. ­— Nie powinienem...

— Nie, nie... ­— szepnęła Dora, stając równo na sztywnych nogach i złapała się za brzuch. Dziecko ponownie kopnęło, jakby chciało ją przed czymś ostrzec. ­— To po prostu... Dużo emocji i tyle ­— powiedziała i tym razem to ona zdobyła się na fałszywy uśmiech, który miał uspokoić jego wyrzuty sumienia. ­— Dobrze, że ją zabrałeś stamtąd ­— szepnęła, próbując ułożyć sobie to wszystko w głowie. I pojęła, że Bill wspomniał nie tylko o Savageu, ale też o kimś jeszcze. ­— Łapa jest cały?

— Tak, cały i zdrowy ­— zapewnił z ulgą, bo tym razem nie musiał przekazywać, żadnych złych wieści.

— A Remus? ­— dopytywała, a Bill skrzywił się.

— Nie widziałem go, ale tam generalnie niewiele widać... ­— powiedział, próbując wybrnąć jakoś z tego, że zapas dobrych informacji szybko mu się wyczerpał, a w zanadrzu pozostały mu jedynie te złe albo niepewne. ­— Jak rozstawałem się z Łapą miał iść go poszukać. Na pewno nic mu nie jest... ­— dodał z pewnością, a Dora wykrzywiła twarz, bo mimo jego chęci nie czuła się przekonana i wiedziała, że nie będzie miała pewności, dopóki Remus sam nie stanie przed nią i nie powie, że faktycznie jest cały. Bill przełknął z trudem ślinę, rzucił spojrzeniem ponad jej głową i stwierdził: ­— Dużo macie tu roboty.

— Dużo roboty i dużo rannych... ­— przyznała zgodnie z prawdą Tonks, dając się wciągnąć w dalszą rozmowę i nie zadręczać się myślami o swoim mężu. Próbowała skupić się na czymkolwiek innym, jak chociażby Betty. ­— Mała nie powinna się tutaj kręcić.

— Podobno jej matka też była na Pokątnej... — stwierdził Weasley, ale ta informacja w żaden sposób nie podniosła ich na duchu. To, że matka Betty tam była nie oznaczało, że mogła stamtąd wrócić. Tonks rozejrzała się po pacjentach, jakby próbował znaleźć wśród nich panią Savage. Nie udało się to, nie wiedziała nawet, jak mogłaby wyglądać, a wierzyła, że gdyby dziewczynka dostrzegła wśród rannych swoją matkę, od razu by do niej podbiegła. To nie oznaczało nic dobrego. To nic w ogóle nie oznaczało. — Spróbuję ją później znaleźć, a jak wszystko się skończy to zabierzemy ją do Muszelki, a na razie...

Nie dokończył, co na razie mieli robić, bo w tej samej chwili do salonu przez kominek wleciała chmura dymu, a z niej dało się słyszeć głośne przekleństwo wypowiedziane głosem doskonale im znanym:

— Cholera jasna! — Tonks kaszlnęła parę razy, a Bill próbował ją osłonić, nim oboje podeszli do leżącej znów na dywanie Sary, która została niemal przygnieciona przez otyłego faceta, trzymającego się kurczowo za głowę. — Coś tam eksplodowało... — sapnęła Sara, spoglądając za siebie na kominek — chyba wybuchł pożar. — Właściwie nikt nie wiedział, do kogo mówiła i czy nie była to po prostu potrzeba, żeby cokolwiek powiedzieć. Nie zwracali na to uwagi, bo próbowali zanotować niepokojące informację, które ta przyniosła. Lucky spojrzała przed siebie, uniosła wzrok i przywitała się: — Cześć, Weasley. — Później spojrzała na Tonks i oznajmiła: — Macie kolejnego... — Dora kiwnęła ze zrozumieniem, spoglądając na wielkoluda. Nie zdążyła nawet upewnić się co dolega mężczyźni, bo Sara kontynuowała: — Czy Fran...

— Jest na górze, wciąż śpi... — odpowiedziała od razu, chociaż powiedziała to w mało uspokajający sposób. Faktycznie Franczesco ciągle spał, ale nie był to spokojny sen, niespełna pół godziny wcześniej zajrzała do niego, żeby zobaczyć w jakim jest stanie. Włoch rzucał się po łóżku, krzywiąc się tak, jakby śnił mu się najgorszy z możliwych koszmarów, a Dora podejrzewała, że powodował to wszystko ból i odrastająca kość. Sara wciągnęła z przerażeniem powietrze, spoglądając w stronę schodów, jakby zamierzała natychmiast tam pobiec. — Ale to dobrze. Lucky, zanim do niego pójdziesz, mogę mieć do ciebie prośbę? — poprosiła Tonks, wiedząc doskonale, że jeżeli Sara w tej chwili pójdzie do Włocha, to szybko stamtąd nie wyjdzie. Nie mogła się temu dziwić. Ale chciała wykorzystać fakt, że Lucky wciąż była w biegu, z resztą kobieta kiwnęła bez zastanowienia głową, zgadzając się na prośbę. — W kuchni z Fleur jest mała dziewczynka, jej tata przed chwilą zginął, nie powinna kręcić się między rannymi i patrzeć na to wszystko... Zabierzesz ją do mojej matki? Do czasu aż się tu nie uspokoi?

— Pewnie — zgodziła się natychmiast Lucky, spoglądając w stronę kuchni zbolałym wzrokiem matki, dla której cierpienie jakiegokolwiek dziecka było nie do wytrzymania, a zanim ruszyła we wskazanym wcześniej kierunku dodała, uprzedzając kolejną prośbę Nimfadory — powiem też twojej mamie, że wszystko jest w porządku.

— Dziękuję — westchnęła z ulgą Tonks — a ty, Bill, pomożesz mi przenieść tego człowieka?

Weasley od razu chwycił za ramię otyłego mężczyznę, który zdawał się być kompletnie oszołomiony i niezdolny do postawienia chociażby jednego kroku bez czyjegoś wsparcia. Nimfadora była, że sama nie dałaby sobie z nim rady.

— Macie gdzieś jeszcze miejsce? — spytał Bill, rozglądając się po przeludnionym salonie, a Tonks powędrowała wzrokiem dookoła. Faktycznie na parterze nie było już miejsca na kolejnego potrzebującego...

— Na piętrze w korytarzu są kolejne trzy łóżka — powiedziała, a Bill pokiwał głową i nie bez problemu skierował wielkoluda w stronę schodów, a Tonks zdołała zawołać za nim jeszcze — dziękuję! — Westchnęła ciężko, podchodząc do stołu, który nie tak dawno wypełniła eliksirami wszelkiej maści. Już teraz spora część ich zapasu zniknęła, a Tonks musiała przyznać, że gospodarowanie takimi rzeczami nawet w takim zamieszaniu szło Farewell bardzo sprawnie. Zerknęła w stronę kuchni, skąd wychodziła Lucky z małą Betty na rękach, próbując odwrócić jej uwagę od tego co się działo dookoła. Dora podparła się rękami o stół, zanim zgarnęła porcję niezbędnych eliksirów, które będą potrzebne otyłemu facetowi i szepnęła pod nosem: — Błagam, Remusie, żebym ciebie nie musiała tutaj opatrywać...

Minuty mijały i to w zastraszającym tempie, za którym Tonks zupełnie nie nadążała. A jednak ciągle trwała w tym kole, które nieustannie się toczyło i parło do przodu. Słabość i zmęczenie kryło się za rogiem, planując pewnie dopaść ją w najmniej odpowiednim momencie. Na razie on jeszcze nie nadszedł, a Dora starała się robić swoje.

Pojawiło się jeszcze kilku rannych, chociaż raczej poturbowanych, bo nie doświadczyli żadnych poważnych ran. Tonks i Hestia nawet nie zaprzątały nimi głowy Althedzie, tylko zajęły się nimi same, kiedy Farewell doglądała tego faceta z ogromną nadwagą, który jak się okazało doznał bardzo poważnego wstrząśnienia mózgu i co chwila tracił przytomność, a gdy ją tylko odzyskiwał, to zbierało mu się na wymioty. Tonks naprawdę nie chciała być w jego otoczeniu, gdy tak się działo, po pierwsze bo nie wiedziała, co miałaby w takiej sytuacji zrobić, po drugie domyślała się, że na widok jego wymiocin sama dostałaby mdłości...

Pomijając to, w ich polowym szpitalu zaczęło się trochę wyciszać. Fleur znalazła nawet króciutką chwilę, żeby zaparzyć kilka herbat więcej i poza ich podopiecznymi, również i one mogły upić kilka łyków ciepłego płynu, zanim znów rozpoczynały obchód, zmiany opatrunków czy podawanie eliksirów...

Ta drobna okrucha normalności mocno podniosła Tonks na duchu. Pozwalała sobie nawet wierzyć w to, że wszystko wkrótce się skończy, że bitwa dobiegnie końca, a po niej, może nie za parę minut, ale raczej kilka godzin, będą mogli z czystym sumieniem rozliczyć wszystkie straty, które przyniósł im ten dzień. Liczyła głęboko w to, że Remus i Syriusz pojawią się szybko i skończą katusze, które przeżywała za każdym razem, gdy spoglądała na zegarek, czuła jak dziecko kopie, albo gdy ktoś pojawiał się w kominku.

Po raz kolejny musiała niestety doświadczyć zawodu, gdy znów zielone płomienie rozbłysły w salonie. Stała akurat z Hestią, Fleur i Althedą przy stole, próbując doliczyć się tego, ile zostało z ich mocno uszczuplonego zapasu eliksiru oraz wszelkich niezbędnych maści, bo Farewell zaczynała powoli myśleć o tym, że nie tylko powinny opatrywać rannych, ale zaplanować już produkcję brakujących medykamentów. Wtedy kominek rozbłysnął.

Hestia natychmiast uniosła głowę do góry, tuż za nią zrobiła to Fleur. Altheda i Tonks jakby wiedzione rozczarowującym przeczuciem, zrobiły to jako ostatnie. Jakby mimo wszelkiej nadziei nie spodziewały się dostrzec tam swoich ukochanych. Jones naturalnie spojrzała na kominek, bo zaledwie kilka minut temu zniknął w nim Charles, mówiący, że idzie na Pokątną tylko na chwilę, sprawdzić, jak wygląda sytuacja i zgarnąć kogo się da. Tak samo mówił wcześniej Bill... Jednak na ubrudzonym paskudnie dywanie pojawiły się trzy osoby. Nie te, które najbardziej chciała zobaczyć Nimfadora... Ku wielkiej uldze Hestii, cały i zdrowy Carl, ale także Sturgis, który już wielokrotnie pojawiał się u Szalonookiego, przyprowadzając kolejnych rannych w lepszym lub gorszym stanie, a którego już od dłuższego czasu nie było widać oraz człowiek, którego Tonks od dawien dawna nie widziała i nie spodziewała się nawet w tej sytuacji zobaczyć. Hestia wpatrywała się z nieukrywaną ulgą w swojego ukochanego, ale zamiast przywitać go z radosnym okrzykiem, spojrzała z niedowierzaniem na starego mężczyznę i wykrzyknęła z mieszaniną zdziwienia i dziwnego spokoju:

— Doge!

— Coście takie zdziwione! — bąknął stary Elfias, otrzepując się z pyłu, oparty ufnie o Podmore'a, który zapewne był jedyną podporą i powodem, dla którego staruszek stał w ogóle na równych nogach. — Jeszcze żyję... — żachnął się, jakby zaskoczenie obecnych kobiet wypominało mu jego wiek i przydatność w walce. Altheda tak, jak miała to wpojone, otrząsnęła się ze zdziwienia jako pierwsza i podbiegła do starszego czarodzieja, próbując go opatrzyć oraz namierzyć źródło bólu. Ale ten przygładził pomarszczoną, łysą głową i rzucił jedynie: — Mną się nie przejmuj, moja droga.

— Przejmuję się każdym, kto potrzebuje pomocy — oświadczyła bez ogródek Altheda, próbując robić to, co do niej należało, ale wtedy Tonks dostrzegła, jak Jones i Tomson wymieniają między sobą długie spojrzenie, które musiało wiele znaczyć. Nim jednak zdążyła spytać, o co tak naprawdę chodzi, nim dreszcz zdołał jej przebiec po kręgosłupie, Hestia sama się odezwała, mówiąc cicho:

— Carl, znam to spojrzenie...

Faktycznie spojrzenie Carla, ale także Sturgisa i też nader ponure oblicze Doge'a mówiły, że coś jest nie tak, że nikt nie powinien się cieszyć z tego, że się zjawili, może nie w pełnym zdrowiu, ale żywi. Bo ich obecność najwidoczniej zwiastowała coś jeszcze bardziej niepokojącego. Charles westchnął ciężko, nim zdobył się zabrać głos.

— Zaraz będzie tu Bill z Dedalusem... — przełknął z trudem ślinę, nim nieswoim głosem kontynuował: — Jego stan jest...

— Krytyczny — dopowiedział za niego Podmore, chociaż trochę wyręczając towarzysza w przekazaniu tak trudnej informacji. Kobiety zamarły w bezruchu, jakby czekały, aż powiedzą, że to nieprawda, że tak w rzeczywistości to wszystko jest mało zabawnym i nieudanym żartem. Ale z każdą kolejną sekundą ciszy docierało do nich, że ani Carl, ani Sturgis, ani też Doge, który twierdził, że nim nie powinni się przejmować, nie żartowali. Altheda wyprostowała się aż do przesady. Zerknęła przez ramię na trzy swoje pomocnice i przebiegła po każdej z nich wzrokiem, wybierając tą, która będzie jej asystować w chyba najtrudniejszej akcji tego dnia.

— Fleur — szepnęła, a Francuzka wzdrygnęła się, słysząc własne imię — weź po jednej porcji każdego z eliksirów i spory zapas bandaży — poleciła zatrważająco spokojnym głosem, który był mimo okoliczności wciąż pełen opanowania. — Idź do pokoju, w którym leży Franczesco. Elfiasie, usiądź gdzieś, ktoś zaraz opatrzy twoje rany, nie wydają się poważne — mówiła, a w tym czasie Fleur wypełniała jej polecenie, wybierając porcję każdego z eliksirów, jakie miały dostępne i na chwiejnych nogach skierowała się w stronę schodów, a Doge również posłusznie wyswobodził się z objęć swoich towarzyszy i usiadł na pierwszym lepszym miejscu, które było wolne. Altheda spojrzała właśnie na nich, a potem na zatłoczony salon, po którym ciężko było się poruszać i poleciła im: — Panowie, zróbcie przejście, żeby...

Nie dane było jej dokończyć, bo w tym samym czasie kominek znów zapłonął na zielono, tym razem jeszcze bardziej złowrogo niż wcześniej, a w płomieniach pojawił się Bill trzymający w ramionach nieprzytomne ciało niskiego mężczyzny - zakrwawione i zwisające bez życia, a Weasley tym razem, w przeciwieństwie do ostatniego, gdy pojawił się z Betty uśmiechnięty dobrodusznie, choć sztucznie, miał przerażenie wypisane na twarzy i słaniając się na nogach, szepnął:

— Szybko...

Altheda kiwnęła ręką, by pobiegł za nią, a on posłusznie podążył jej śladem i zaczął wspinać się po schodach, przeskakując po dwa nawet trzy stopnie, chociaż nikt nie wiedział, skąd brał na to siły. Pozostali mimo sprzecznych emocji, stali w miejscu. Nimfadora spoglądała to na kominek, to znów na schody, zastanawiając się, gdzie teraz powinna być, gdzie tak szczerze i po ludzku mogłaby się na coś przydać. Wątpiła, żeby tym miejscem był pokój na piętrze. Była tam już Fleur, była tam też Sara, która czuwała przy Franczescu i z pewnością nie odmówiła pomocy, a Altheda nie bez powodu wybrała spośród z nich tą jedną ze swoich pomocnic, która nie była ciężarna. Dora otoczyła brzuch ramionami, w myślach przepraszając swoje maleństwo za to, że poprzez własną matkę doświadcza również tego wszystkiego, czym była tragedia tej wojny. Zadrżała, opierając się o stół i szepnęła drżącym głosem:

— Co to było...

Nie wiedział dokładnie, o co chciała zapytać, o co dokładnie jej chodziło... Czy o całą bitwę, o drobne jej wyrywki, o fakt, że Weasley wparował po raz kolejny do dawnego domu Szalonookiego, trzymając na rękach ociekającego krwią Dedalusa, tego samego zawsze uśmiechniętego, kłaniającego się nisko w pas i kochającego wszelkiej maści zegarki czarodzieja, czy już coś kompletnie innego. Znów zadrżała, a Carl i Hestia równocześnie do niej podeszli.

— Uspokój się, Tonks... — Tomson jednak dobrze znał swoją dawną współpracowniczkę i wiedział, że takie słowa nie przyniosą jej ukojenia, więc zaczął tłumaczyć nie tylko jej, ale również swojej partnerce: — Ja i Bill spotkaliśmy ich już dopiero u Weasleyów... ­— wyznał, próbując wyjaśnić, że sam niewiele wie, ale wszyscy robili to, co w ich mocy, żeby opanować sytuację.

— Utknąłem z Elfiasem w księgarni, która zapłonęła ­— dołączył do wyjaśnień Podmore, który podszedł do siedzącego Doge'a i na własną rękę próbował go opatrzyć, żeby nie przysparzać Nimfadorze i innym kobietom więcej pracy. ­Powiedział to ze ściśniętym gardłem, a przy okazji chyba zupełnie nieświadomy, że kolejne słowa, które padną z jego ust będą tymi, na które Tonks tak bardzo czekała: — Łapa, Remus i King nas uratowali. Shacklebolt zarządził odwrót... ­— kontynuował, ale Tonks skupiła się tylko na tym, że Sturg właśnie jako pierwszy dał jej pewność, że jej mąż był żywy i to jeszcze całkiem niedawno, kiedy pomagał mu i Elfiasowi. Nie zanotowała nawet informacji o Kingsleyu, który przecież ukrywał się od dawna przed śmierciożercami i raczej mało kto wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Najważniejsze dla niej było to, że Remus żył i skoro Shacklebolt zarządził odwrót, to pewnie zaraz się tu pojawi, a ona będzie mogła utonąć w jego ramionach i poczuć, że wszystko, chociaż z pewnością poturbowane, wraca na swoje miejsce. ­— Po drodze natknęliśmy się na Diggle'a. Myśleliśmy, że już po nim, ale Lupin wyczuł puls...

— Gdzie oni są? ­— wpadła mu w słowo, mając na ten moment gdzieś, co, w którym momencie się wydarzyło. Później przyjdzie czas na szczegółowe relacje, chociaż z pewnością panowie chcieli zrzucić z barków chociaż odrobinę brzemienia, które musieli tego dnia dźwigać. ­— Remus i Syriusz?

— Remus zaraz się przeniesie, został z bliźniakami ­— objaśnił Carl, nie chcąc dłużej trzymać jej w niepewności. ­— Kingsley przeniósł się do Gottesmanów, a Syriusz...

Kolejnej osobie nie dane było dokończyć własnej myśli przez ten przeklęty kominek, który rozbłysł po raz kolejny, a jak się miało później okazać również i ostatni tego dnia. Tym razem było o tyle niepokojące, że niemal cały dom zatrząsnął się w posadach, gdy na dywan wpadli dwaj rudzielcy wraz z ogromną chmurą pyłu i licznym gruzem, który potoczył się aż pod nogi Dory, a ona była w stanie przysiąc, że słyszała jeszcze huk, jakby cały budynek się walił.

— Fred, George! ­— wykrzyknęła, natychmiast rozpoznając bliźniaków. Przeskoczyła nad gruzem i podbiegła do nich, klękając na ziemi. Chciała podnieść chociażby jednego z nich, ale gdy spróbowała unieść Freda, sapnęła i złapała się od razu za brzuch... — Pomóżcie mi ich podnieść!— Nikt chyba tego nie zauważył jej niepokojącego gestu, ale tuż obok niej pojawili się Jones, Carl i Sturgis. Podmore złapał George'a, a Hestia i Charles unieśli Freda, tak że zrównał się twarzą z Tonks, ale wciąż był nieprzytomny. Złapała go i poklepała po policzkach, próbując ocucić i z błaganiem w głosie, szepnęła gorączkowo: — Otwórz oczy, proszę...

Chłopak przez dłuższą chwilę nie okazywał znaków życia, ale w końcu jęknął i z trudem wymamrotał:

— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Tonks...

— Nie wkurzaj mnie nawet — warknęła, ale na widok jego bladego uśmiechu, westchnęła z ulgą i pocałowała w policzek, dziękując w duchu za to, że chłopak żył i najwidoczniej nawet w takich okolicznościach było mu do śmiechu. Obejrzała go pospiesznie, mając ochotę zawołać od razu Althedę, ale szybko przypomniała sobie, że Farewell i Weasleyowie walczą teraz o życie Dedalusa. Spojrzała na jego zakrwawione ramię, bark był chyba wystawiony ze stawu. — Hestio...

— Jestem — odpowiedziała natychmiast Jones, pojawiając się z całym zapasem bandaży i eliksirów, chociaż jeszcze przed sekundą podtrzymywała Freda razem z Charlesem — pokaż tą rękę. — Tonks odsunęła się od razu, robiąc miejsce przyjaciółce i na kolanach przeniosła się w stronę George'a, chcąc również i jego ocucić. Ten był jednak już przytomny i również posłał jej blady uśmiech, kiedy Hestia opatrywała jego bliźniaka, a Fred mimo bólu wciąż wpatrywał się tępo i już bez uśmiechu w Nimfadorę. — Co jest?

— Remus chyba uskoczył... — wyszeptał ochrypłym głosem Fred, a tym jednym zdaniem nie tylko zmył uśmiech z twarzy brata, który jakby dopiero teraz zaczął nadawać z nim na tych samych falach i obejrzał się z przestrachem za siebie, ale też sprawił, że Tonks zamarło serce.

— Uskoczył przed czym?

Z całych sił powstrzymywała się przed tym, żeby nie potrząsnąć którymś z bliźniaków, ale to mogło im jedynie przysporzyć bólu. Domyślała się, że coś złego musiało się wydarzyć. Przecież mieli czekać tylko na bliźniaków, Syriusza i Remusa, przecież bitwa miała się już skończyć, a oni mieli wrócić cali i zdrowi, a tymczasem... Weasleyowie wpadli do salonu sami, nie licząc kupy gruzu i niepokojących dźwięków w tle. Remus chyba uskoczył...

— Nasz sklep... cała kamienica... — wychrypiał George, wpatrując się z trudem w Tonks — runęła. To wszystko, co po nim zostało... — wskazał na leżący pod nimi gruz, który ze sobą przenieśli z ruin Pokątnej. Tonks zadrżała, puszczając Weasleya i złapała się za brzuch, bo dziecko kopnęło dotkliwie, zwracając na siebie uwagę matki. Ten gest był zupełnie odruchowy, bo jej myśli krążyły tylko wokół Remusa.

Bliźniacy cudem uniknęli pochowania żywcem w ich własnym sklepie, ale przenieśli się w ostatniej chwili. Tuż za nim miał przenieść się Remus, a przynajmniej tak mówili wszyscy. Co się tam stało, co z nim się działo? Skoro kominek został zniszczony, to czemu Lupin nie pojawił się w domu Szalonookiego w inny sposób? Mógł się przeteleportować. Jeśli nie do nich bezpośrednio, to chociaż do ich własnego domu i stamtąd natychmiast przenieść się do Szalonookiego... Próbowała się uspokoić, mówiąc sobie w myślach, że to trochę mu zajmie, że nie pojawi się od razu, ale każda sekunda nasuwała kolejne pytanie... Dlaczego jeszcze go nie ma?

— Spójrz na mnie — polecił jej Tomson, złapał ją za ramiona i potrząsnął delikatnie — nic mu nie będzie. — Tonks spoglądała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Musiała wyglądać strasznie, zupełnie blada, spanikowana i trzęsąca się na całym ciele. Nie słuchała nawet Carla, nie przyjmowała jego uspokajających słów. — Pewnie zaraz zjawi się tu z Blackiem i będziesz mogła odetchnąć z ulgą.

Pokiwała bezmyślnie głową. Pozostali posadzili już bliźniaków koło Doge'a, a Hestia zajęła się ich dość powierzchownymi ranami, które z pewnością nie zagrażały życiu. Tonks próbowała złapać oddech. Wmawiała sobie, że to doskonale pasuje do jej męża. Został na posterunku do samego końca, robiąc to, co do niego należało i pilnując, żeby wszyscy byli bezpieczni. Był w tym najlepszy i rzadko kiedy szedł na kompromis. Powinna była się spodziewać, że nie pojawi się jako jeden z pierwszych, a na samym końcu i wtedy będzie bardziej martwił się o nią, niż o samego siebie, czym jedynie ją zdenerwuje. Tak, tak właśnie musiało się wydarzyć. Pokiwała znów głową bez przekonania.

W tej właśnie chwili z piętra zeszli Fleur i Bill, a za nim powłóczając nogami szła Altheda, jeszcze bledsza, cichsza i niepokojąco spokojna niż zwykle, ale ten stan nie utrzymał się u niej na długo, bo gdy tylko dostrzegła kolejnych przybyszy ze zbolałymi minami i zakrwawionymi ubraniami, siła znów w nią wstąpiła i w kilku krokach znalazła się przy bliźniakach.

— Wy też musieliście coś sobie zrobić? — spytała zbolałym głosem, kręcąc głową, kiedy przyglądała się ich ranom, które były już po części opatrzone przez Jones, co najwidoczniej przyjęła z zadowolenie, mówiąc: — Nie wyglądacie najgorzej...

— Co z Dedalusem? — dopytał Doge, mlaskając ustami, a Altheda wyprostowała się jak struna, wycierając dłonie w ubrania, nie przejmując się tym zupełnie.

— Źle — odpowiedziała cicho, trochę jakby ze wstydem i żalem do samej siebie — zrobiłam wszystko, co w mojej mocy... Praktycznie się wykrwawił, cięcia były bardzo głębokie, tętnica naruszona, ale... — zająknęła się, za co Tonks w duchu bardzo jej podziękowała, bo od opisu stanu Dedalusa zaczynało robić jej się słabo. Zresztą nie tylko od tego, wciąż drżała na myśl o tym, że minuty mijały, a Remusa wciąż nie było i nie mogła znieść faktu, że chociaż tutaj ludzie cierpieli i umierali, to ona i jej przyjaciele wciąż stoją w miejscu, zamiast przenieść się na Pokątną, żeby stamtąd zabrać siłą Lupina i Blacka. — Najgorsze chyba za nami. Teraz powinno być już tylko lepiej — powiedziała, ale bez takiego przekonania, jakie każdy chciałby u niej usłyszeć. Musieli czekać i modlić się o to, żeby słowa Althedy okazały się prawdą. Tonks pogładziła się po brzuchu z trudem przyznając, że jej też pozostało tylko to. — Sara czuwa przy nim i Franczescu — wyjaśniła, podchodząc znów do bliźniaków i oceniając ich spojrzeniem uzdrowiciela. — Fleur, Tonks, możecie opatrzyć te zadrapania? — poprosiła, a Nimfadora bezwiednie kiwnęła głową. — Poza tym chyba nic więcej wam nie dolega. Hestio, pomóż mi zabandażować nogę Elfiasa. Wy, panowie, idźcie przenieść tego faceta na piętrze na najdalsze łóżko, to na którym jest teraz, jest zdecydowanie za małe...

Altheda oddelegowała każdego do kolejnych zadań, a sama o dziwo zniknęła na chwilę w kuchni. Może gdyby Tonks nie była owładnięta strachem o Remusa, dostrzegłaby, jak źle wygląda Farewell, która miała ubranie poplamione krwią i podcięte skrzydła, a na nich przecież niosła ich wszystkich przez cały dzień. Dora jednak myślała teraz zadaniowo, trzymała różdżkę przy poobijanej i podrapanej twarzy George'a, powtarzając w myślach formułę odpowiedniego zaklęcia, zanim wypowie je na głos, a Weasley spojrzał na nią zbolałym wzrokiem.

— Tonks, ręce ci się trzęsą...

— Daj, ja to zrobi, ty usiądź i odpocznij — poleciła od razu Fleur, która już przepchnęła się do swojego szwagra po tym, jak sprawnie opatrzyła jego bliźniaka. Tonks pokręcił głową, biorąc się w garść. Chociaż wizja odpoczynku była kusząca, była również niemożliwa, bo wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki nie wróci Remus, a przecież musiał wrócić i ona musiała również do tego czasu wytrzymać. Dlatego odsunęła pomocną rękę Fleur i pod ostrzałem troskliwych spojrzeń wszystkich dookoła, zapewniła:

— Dam radę...

I dawała, chociaż przychodziło jej to z niewątpliwym trudem. Kiedy Elfias został opatrzony już przez Hestię, bąknął, że nie potrzebuje żadnych eliksirów, ale przydałoby się coś mocniejszego na nerwy. Carl powiedział, że pójdzie poszukać czegoś w piwnicy, bo Szalonooki miał całkiem spory barek, chociaż nie był pewien czy Black już go nie opróżnił. Bliźniacy z kolei, gdy Fleur i Tonks skończyły swoją robotę, usiedli na podłodze, próbując pozbyć się paskudnego uczucia, że wszystko stracili...

Każdy znalazł dla siebie jakąś robotę, chociaż nie pojawiło się już więcej rannych. Nimfadora również próbowała zająć czymś ręce, żeby nie umierać ze strachu. Nie pomyślała, żeby posłać Bill, Charlsa czy Sturisa po Remusa, bo ci w jakiś dziwny sposób zniknęli jej z oczu. Słyszała jednak, jak Fleur mówi swojemu mężowi za jej plecami, że Altheda siedzi w kuchni i puściły jej nerwy. Nie trwało to długo, bo po chwili Dora kątem oka widziała już Farewell, która szybko wspinała się po schodach, żeby doglądać swojego najbardziej potrzebującego pacjenta.

Nimfadora nie czując się na siłach, by podejść do kogokolwiek z rannych opadła na kolana i niepotrzebnie próbowała wyczyścić brudny od sadzy, pyłu i gruzu dywan przed kominkiem. Nie osiągnęła tym nic, właściwie jedynie spowodowała u siebie napady kaszlu, gdy przekładała z miejsca na miejsce drobiny tynku i gruzu, nie sprzątając nawet odrobinę. Pozwoliło jej to jedynie zająć czas i ręce, a to uratowało ją przed tym by podzielić los Farewell i rozkleić się w miejscu, w którym była. Ile tak marnowała swoją energię? Tego nie wiedziała, ale robiła to do chwili, gdy niespodziewanie, bez żadnego alarmu i ostrzeżenia drzwi do domu otworzyły się z hukiem, zwracając uwagę wszystkich w domu.

Spojrzała na stojących w progu mężczyzn, a jej serce, które przecież od wielu godzin na zmianę to zamierało, to waliło jak szalone, uderzyło w piersi tak mocno, jakby chciało się z niej wyrwać. Syriusz z ponurą miną próbował ogarnąć wzrokiem to, co wydarzyło się w jego domu podczas tego dnia, a Remus z kolei spojrzeniem natychmiast odszukał Nimfadory. Zerwała się na równe nogi z cichym westchnieniem, nie potrafiąc go zupełnie powstrzymać i na chwiejnych nogach podbiegła do niego. Nie wiedziała czy to zmęczenie skumulowane z całego dnia, czy raczej ulga sprawiły, że drżała teraz na całym ciele. Wpadła wprost w ramiona męża, obejmując go mocno, by nawet nie miał szansy wyrwać się z jej uścisku. On z kolei praktycznie po omacku odszukał dłońmi jej twarz, gładząc czule po polikach, żeby od razu pocałować ją tak mocno, jakby bał się, że do tej pory robił to za rzadko i zbyt niestarannie.

— Tak bardzo się bałam... — szepnęła z trudem, gdy przerwali pocałunek i dopiero w tej chwili zrozumiała, że w pewnym momencie zaczęła płakać, a w jej gardle pojawiła się gula, która uniemożliwiała jej swobodne mówienie. Zamrugała kilka razy, próbując pozbyć się łez i przyglądała się Remusowi, który nosił na sobie wszystkie możliwe oznaki niedawnej bitwy. Nie potrafiła nawet skupić się na jednej rzeczy, liczyło się jedynie to, że żył, że wrócił... A przecież jeszcze przed chwilą bała się, że ten dzień mógłby skończyć się zupełnie inaczej. — Chłopcy powiedzieli, że...

— To już nieważne, Doro. Najważniejsze, że tobie nic nie jest... — powiedział zachrypniętym głosem i zrobił się na łagodny, ale przeraźliwie zmęczony uśmiech, nim pocałował ją ponownie. I między kolejnymi pocałunkami, położył dłonie na jej brzuchu, a maleństwo jakby wyczuło ten dotyk i kopnęło ją delikatnie, co tym razem przyjęła z ogromnym spokojem. — Że wam nic nie grozi...

Wtuliła się ponownie w męża, nie mogąc się nacieszyć jego obecnością, jakby nie była w stanie uwierzyć, że naprawdę wrócił, że jest cały i może ją teraz obejmować. Kątem oka dostrzegła jednak Blacka, który stał wciąż obok, a jego błędny wzrok skierowany był w jej stronę. Nie potrafiła wyczytać nic z jego twarzy. Coś było nie tak... Coś go gnębiło. I chociaż Dora nie chciała tego robić za żadne skarby, wyplątała się z ramion Remusa, żeby przytulić Blacka i powiedzieć w końcu żartobliwie, bo dopiero teraz mogła na coś takiego sobie pozwolić:

— Ty, kundlu! O ciebie też się martwiłam!

Black nie odszczekał, nie rzucił nic uszczypliwego, chamskiego czy jakkolwiek dziwnego, a to było bardzo niepokojące. Stał prosty jak struna, nawet po tym, jak Tonks objęła go. Przez myśl jej przeszło, że może wolał teraz mieć w ramionach Althedę, która jak na złość zniknęła przed ich przyjściem na piętrze. Już chciała się odsunąć i nie czekać na jakąkolwiek reakcję, ale w momencie, gdy miała już to zrobić, Syriusz otoczył ją ramionami i przygarnął do siebie jeszcze mocniej, wzdychając ciężko. Zszokowało to ją zupełnie i wydawało jej się, że zadrżała pod wpływem tego gestu, ale uświadomiła sobie, że to nie ona, a Black drży, jakby szlochał bezgłośnie. Ta reakcja była tak zadziwiająca, że nie wiedziała jak zareagować. Nawet w najgorszych momentach Łapa był zawsze cyniczny, zdystansowany i rzucał niewybrednymi tekstami dla rozładowania atmosfery, a w tej chwili zachowywał się zupełnie inaczej. Tak, jakby był w zupełnej rozsypce... Było to bardzo niepokojące, ale nim zdążyła zareagować, przyjrzeć się mu uważniej, Syriusz poluźnił uścisk i skutecznie odwrócił jej uwagę, mówiąc:

— Luniek ma rację, najważniejsze, że wam nic nie jest — przyznał z dziwną nutą rozbrzmiewającą w jego głosie. Odsunął się od niej, posyłając mocno wymuszony uśmiech. — Chociaż ten stary dureń wcale nie jest cały i zdrowy...

Dopiero teraz Dora uważnie przyjrzała się mężowi, chociaż z tyłu głowy wciąż miała dziwne zachowanie Syriusza. Widziała wcześniej, że Remus nosi po sobie ślady bitwy, ale odpychała to od siebie, ciesząc się tym, że żyje i że był przy niej. Dopiero słowa Blacka zmusiły ją do uważnego zlustrowania Lupina. Jego płaszcz, włosy i twarz była pokryta pyłem, zupełnie tak jak w przypadku bliźniaków, co dowodziło temu, żeby rzeczywiście był w ich sklepie, kiedy kamienica runęła. Pod warstwą pyłu, widziała plamy krwi, nieznaczne, które musiały wziąć się z niewielkiej rany na czole, która mimo swoich rozmiarów zaczęła puchnąć i sinieć. Najgorsze jednak było to, co dostrzegła na jego torsie. Sweter był przerwany dość precyzyjnym przecięciem, które dosięgnęło również jego skóry, a domyślała się tego po tym, że wyrwa w materiale była cała okrwawiona, a tej krwi było naprawdę dużo. Black miał rację, Remus wrócił, może i w jednym kawałku, ale nie bez uszczerbku na zdrowiu...

— Ściągaj ten sweter... — rzuciła natychmiast, chcąc go od razu opatrzeć i upewnić się, że rana, którą ewidentnie chciał przed nią ukryć, nie zagraża jego życiu. Syriusz wykorzystał ten moment, żeby wtrącić komentarz, który w końcu był w jego stylu:

— Tonks, nie przy ludziach!

— ... trzeba to od razu oczyścić — dokończyła, doskakując do niego i próbując ściągnąć z niego ubrudzony płaszcz. Remus uśmiechnął się pobłażliwie, łapiąc ją za nadgarstki uspokajająco.

— To może poczekać, naprawdę, już nie krwawię... — zapewnił, próbując ją przekonać, chociaż ona w tej chwili, chociaż mu wierzyła, nie chciała odpuścić. Widział to po niej, dlatego dodał już z pełną powagą i bez uśmiechu: — Musimy zrobić coś jeszcze.

— Savage... — wtrącił cicho Black, a Dora od razu spochmurniała. Żal ścisnął jej żołądek na myśl o aurorze. Remus przygarnął ją ramieniem do siebie, ofiarowując wsparcie, a Dora złapała Syriusza za dłoń, nie chcąc zmuszać go do mówienia tego na głos.

— Słyszałam — szepnęła smutno, ściskając jego rękę w podziękowaniu za to, co zrobił na Pokątnej dla Savage'a i jego córeczki, która nieświadoma wszystkiego czekała bezpiecznie w jej domu. — Betty jest teraz u nas z moją mamą.

— Obiecałem, że go tam nie zostawię — dodał Black, a Tonks chwilę zajęło zrozumienie tego, co miał na myśli. Zgodnie ze słowami Billa, Syriusz nie tylko zaopiekował się Betty aż do jego przybycia, ale znalazł ją również czuwającą przy ciele swojego taty. Na samą myśl robiło jej się słabo. Nikt nie wiedział, ile ta mała istotka spędziła przy zwłokach ojca, nim dotarł do niej Łapa. Modliła się w duchu, żeby nie odcisnęło to na niej piętna i nie było traumą, która odebrałaby jej chęci do życia. Wspominając o Betty, ciągle uciekała myślami do swojego taty... Teraz jednak pojęła, że obietnica złożona przez Blacka dotyczyła ciała Savage'a. Nie zostawił go na Pokątnej, a to znaczyło, że zabrał go ze sobą...

— Gdzie?

— Przed domem... — wtrącił Remus, zniżając głos prawie do szeptu, żeby zbyt głośną wypowiedzią nie odebrać powagi tej sytuacji. — Jego rodzina powinna, ale...

Nie dokończył, co rodzina Savageów powinna lub nie powinna zrobić, bo na schodach pojawiła się Altheda, która od razu spostrzegła nowe osoby w domu. Całe zmęczenie z jej twarzy zniknęło i wyzbyła się naturalnego dla niej i irytującego dla Tonks spokoju. W mgnieniu oka zbiegła po schodach i rzuciła się w objęcia Blacka.

— Syriuszu!

Łapa ogarnął ją ramionami, przyciągając do siebie i mimo wcześniejszego, niby normalnego, zgryźliwego komentarza, którym odwiódł uwagę Tonks od siebie, pozwolił sobie znów na zbolałe westchnięcie.

— Przepraszam, Ally... — szepnął, kryjąc twarz w jej włosach. Wydawał się w tej chwili kruchy i słaby. To nie było zwykłe zmęczenie po bitwie, które było widać po nich wszystkich, nawet po osobach, które wciąż były na miejscu i opatrywały rannych. Blackowi musiało przydarzyć się coś jeszcze, coś co bardzo go dotknęło i wzbudzało w Dorze ogrom niepokoju. A jednak patrząc na tą dwójkę, coś zakuło ją w serce. Cała niechęć względem Farewell uleciała na krótką chwilę, gdy widziała, jak jej obecność działa na Syriusza. Pozwoliła im się sobą nacieszyć jeszcze moment, a potem cierpliwie znosiła to, jak Remus odpowiedział na całą litanię pytań uzdrowicielki, skupiając się głównie na sprawie Savage'a.

— Chcecie go pochować? — spytała Altheda, gdy Lupin w końcu skończył swoją opowieść na informacjach, które chwile wcześniej zdążył przekazać Dorze.

— Rodzina powinna go pożegnać — odpowiedział Remus, chociaż w jego głosie można było wyczuć jeszcze więcej niepokoju, który wiązał się z brakiem informacji o żonie aurora, której los był dla nich zupełną niewiadomą. Farewell pokiwała głową ze zrozumieniem i nie wypuszczając Syriusza z ramion, rozejrzała się dookoła z posępną miną.

— Tu nie może zostać, nie wśród rannych... — szepnęła racjonalnie i chociaż Tonks chciała w pierwszej chwili się sprzeciwić, to niestety podświadomie popierała decyzję Farewell. Mieli już chyba około dwóch tuzinów rannych, w tym ledwie żywego Dedalusa. Nie wyobrażała sobie, żeby jeszcze gdzieś mogli złożyć zwłoki aurora i jednocześnie zapewnić mu należyty szacunek oraz spokój. Altheda nie poprzestała jednak na swoim stwierdzeniu, bo zastanowiła się i powiedziała: — Ta skrytka za domem. Jest w niej całkiem sporo miejsca i... — zawiesiła głos, przełykając z trudem ślinę — dużo desek, myślę, że starczy na wyczarowanie godnej trumny.

— Zajmiemy się tym — zapewnił Remus, gotowy ruszyć do dalszych zadań. Pocałował Dorę w skroń, czując jej ramię, które zacisnęło się wokół jego pasa, co zrobiła zupełnie odruchowo. Podświadomie chciała go zatrzymać przy sobie, ale jednocześnie była wdzięczna za to, że jej mąż i Syriusz zaopiekowali się jej dawnym podwładnym. Ona nie była gotowa, by iść z nimi i spojrzeć na martwe oblicze Savage'a. — Dokończymy to, co zaczęliśmy...

Altheda skinęła głową, odsuwając się powoli od Syriusza i przeciągając ich moment jak najdłużej. Wtedy też spojrzała na Remusa i zlustrowała go spojrzeniem zupełnie fachowym, któremu nie umknął stan Lupina.

— Nie potrzebujesz pomocy?

— Później, Althedo — powiedział spokojnie. Położył dłoń na ramieniu Blacka i razem, niechętnie znów wyszli z domu.

Tonks i Farewell stały dłuższą chwilę w milczeniu, wpatrując się w zamknięte drzwi. Zachowywały się tak, jakby wzrokiem chciały przywołać swoich partnerów z powrotem, mimo świadomości, że oni postępują słusznie. Dora miała jednak wrażenie, że jeżeli się nie ruszy, to Remus w ciągu sekundy wróci. W tej właśnie chwili odezwał się Carl, który wraz ze Sturgisem, Hestią, Fleur, Billem i bliźniakami przysłuchiwał się całej rozmowie z niewielkiego oddalenia:

— To już po wszystkim...

— Trzeba zmienić opatrunki tamtej kobiecie — sprostowała Altheda, przytomniejąc natychmiast — sprawdzić jak trzyma się dziewczyna z oparzeniami i...

— Możemy odetchnąć — dokończył Bill, obejmując z ulgą Fleur, która oparła głowę o jego tors, uśmiechając się bez radości. Tak, mogli mieć wiele racji. Czekało ich jeszcze wiele pracy, ale mimo wszystko bitwa się skończyła. Musieli zaopiekować się rannymi, pomóc im wrócić do domu, jeśli ich stan na to pozwoli. Z tym z pewnością sobie poradzą mimo zmęczenia i braku sił.

Tym, z czym mieli sobie nie poradzić była Sara, która choć nie podjęła sama tej decyzji, wybrała właśnie ten moment, w którym każde z nich pozwoliło sobie na oddech ulgi, przymknięcie oczu i zaakceptowanie tego, co do tej pory się wydarzyło, a to było konieczne jeśli mieli jakkolwiek przysłużyć się sobie i rannym, których schronili pod własnym dachem. Wtedy właśnie Lucky, nie wypowiadając nawet słowa, zburzyła wszystko, co mogło kojarzyć im się ze spokojem.

Było to o tyle brutalne dla Tonks, że dopiero przed kilkoma chwilami mogła objąć swojego męża i przekonać się na własnej skórze, że żyje, że ma się dobrze. A przecież cały ten dzień polegał na tym, że zamartwiała się o niego, nie miała o nim żadnych informacji, a gdy już jakieś się pojawiły, naprzemiennie albo ją uspokajały, albo przyprawiały o zawał serca. To było brutalne, ale nie tak samo jak to, że Sara z hukiem wylądowała na schodach, trzymając się ledwo barierki, by nie spaść zupełnie, a w gardle uwiązł jej niemy krzyk, który i tak rozerwał im wszystkim serca. Tak jak stali, spojrzeli na nią, na łzy cieknące po jej policzkach, na drżące od szlochu ciało i przerażenie w oczach...

Tonks znów poczuła, że ziemia wymyka się jej spod stóp. Że po raz kolejny dzieje się coś na co nie ma wpływu i nie ma już ani grama sił by jakkolwiek pomóc. Przed oczami pojawił się jej Franczesco i jego zmiażdżoną nogą, słyszała jęk bólu wydobywający się z jego ust, który znosił nieprzytomny, gdy kość, którą Altheda musiała całkowicie usunąć, odrastała powoli, sprawiając, że zamiast mniej, cierpiał jeszcze bardziej. Czarne scenariusze przewijały się jej w głowie. Coś mówiło jej, że podczas pomocy Altheda mogła się pomylić, że może podała zły eliksir albo w złych proporcjach i teraz Franczesco umiera, a Sara musiał być tego świadkiem. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Chciała jedynie ogarnąć przyjaciółkę ramieniem i zapewnić, że... Sama nie wiedziała co, nie mogła powiedzieć, że będzie lepiej, że będzie dobrze, bo było by to zwykłym kłamstwem. A jednak chciała być przy niej i nie pozwolić się załamać, choć sama czuła, że nie ma już żadnych barier, które trzymałyby ją w ryzach.

— Franczesco? — spytał z trudem Bill, ledwo otwierając usta i wypowiadając w końcu, może nie w pełni, ale to pytanie, które dręczyło teraz Tonks. Sara nie odpowiedziała, pokręciła jedynie głową, dając do zrozumienia, że to nie o Franca chodzi, a o kogoś innego. Że stało się coś, co było zupełnie nie związanego z tymi przerażającymi myślami, które pojawiły się w głowie Tonks. A skoro nie o Franczesca chodziło, to była tylko jedna osoba, której mogło dotyczyć to przerażenie. I chociaż każdy z nich już domyślał się, o kogo chodzi, Carl zapytał:

— Dadalus?

Tym razem Sara skinęła głową potwierdzająco. Dora poczuła najpierw jak dziecko kopie, potem jak serce boleśnie obija się jej o żebra, myślała, że kolejną rzeczą, jaką poczuje będzie ziemia, na którą upadnie w szoku, niedowierzaniu i niezrozumieniu. Tak jednak nie było...

Stała jak wryta, zresztą dokładnie tak samo jak inni, dopóki Altheda, która w swoich spokojnych, brązowych oczach miała łzy. Wbrew swojej naturze zerwała się biegiem i ruszyła po schodach, a kiedy uzdrowicielka to zrobiła, Tonks, Fleur i Hestia, trzy kobiety, które pomagały jej przez cały dzień, które stały się w pewnym sensie jej podwładnymi, też chciały za nią ruszyć i coś zrobić. Carl natychmiast złapał Jones, zatrzymując ją przy sobie. Fleur była już w połowie schodów, Bill tuż za nią, ale obrócił się jeszcze do swoich braci i krzyknął:

— Zatrzymajcie ją!

Bliźniacy posłuchali go. Po obu stronach objęli Dorę, nie pozwalając się jej ruszyć, a ona nie wiedzieć czemu, bo przecież wszystko w niej rwało się, by wbiec po schodach i ratować życie Dedalusa, który choć było z nim źle, miał wydobrzeć. Tak przecież powiedziała Farewell, zapewniała ich, że tak będzie. Pozwoliła bliźniakom objąć się mocniej, marząc o tym, żeby to nie oni, a Remus był przy niej, pocieszał i uspokajał, mówiąc te wszystkie kłamstwa, że Altheda pomoże, znajdzie sposób, że będzie tylko lepiej. Ale ona przecież już to wszystko słyszała z ust Althedy, która przecież nie okłamałaby ich ani siebie, mówiąc coś takiego. Dora mogła jej nie lubić, mogła nie przepadać za jej stylem bycia i wszystkim, co z nią związane, ale mimo wszystko doceniała szczerość, z którą Farewell zawsze informowała o faktycznym stanie zdrowia swoich pacjentów.

I kiedy bliźniacy ją trzymali, Sturgis nie wytrzymał. Przeklął głośno i pobiegł w ślad za pozostałymi na piętro. A stary Doge mamrotał pod nosem, nie pasującą do niego cichą modlitwę, żeby wszelkie bóstwa nie pozwoliły Diglle'owi odejść z tego świata, że chłopak ma tutaj jeszcze sporo do zrobienia, a przecież nikt nie będzie potrafił drażnić ich tak bardzo jak Dedalus swoimi opowieściami o swoich zegarkach, ubrany w te irytująco barwne fraki.

Dora też się modliła. Powtarzała tą samą modlitwę, która nie schodziła jej ust przez cały dzień. Żeby przeżył, żeby nikt z nich nie zginął. Z ranami sobie poradzą, z chorobami też. Mieli w końcu uzdrowiciela, mieli doświadczenie i niezbędne medykamenty, a jeśli nawet by ich nie mieli.to by zdobyli. Najważniejsze, żeby przeżył, żeby dał im szansę się uratować. I zupełnie nieświadomie powiedziała na głos:

— Walcz, Dedalusie... Walczyłeś już tak długo... Jeszcze trochę, tylko troszeczkę... Proszę...

Cały dom zamilkł w oczekiwaniu. Cały dom i wszyscy w nim obecni chyba zdawali sobie sprawę z tego, że ważą się losy ludzkiego życia. Nimfadora nie była pewna, czy ta wwiercająca się w mózg cisza była wyrazem szacunku, czy efektem wcześniej zaaplikowanych eliksirów nasennych i zmęczenia, które ogarnęły wszystkich rannych, którzy teraz albo spali, albo leżeli nieprzytomni lub wpatrywali się tępo w sufit, nie mając sił i odwagi się odezwać. A oni czekali.

Czekali i Tonks wydawało się, że nie ruszyli się nawet o cal. Choć była to nieprawda, bo zarówno bliźniacy, jak i Charles posadzili ją i Hestię na chyba jedynym wolnym łóżku, otaczając opiekuńczymi ramionami i nie pozwalając, by dwie ciężarne członkinie Zakonu Feniksa znalazły się w miejscu, w którym jedno z nich, ich sprzymierzeniec i przyjaciel walczy o życie.

Dora siedziała otępiała, skubiąc nieświadomie nitki z rękawa swojej koszulki. Obok Hestia płakała cicho w ramię swojego partnera, mówiąc, że nie tak dawno ona i Dedalus byli razem na misji, gdy przenosili Dursleyów z Privet Drive, że to Dedalus był przy niej, gdy dowiedzieli się o śmierci Szalonookiego, w którego domu przecież się znajdowali i że to niemożliwe, żeby teraz on miał umrzeć. Do Tonks nie dochodziły te słowa, nie słyszała szlochu, nie słyszała tak naprawdę niczego. Wpatrywała się w schody, jak gdyby zaraz na ich szczycie miał pojawić się Diggle, ściągnąć z głowy pstrokaty cylinder i skłonić się nisko, mówiąc, że jest cały i zdrowy, a gdy już uporają się z tym całym bałaganem, zaprasza ich na dobrze doprawioną rumem herbatkę. Wpatrywała się i czekała. Dopiero po wielu minutach, podczas których nic dookoła się nie działo, miała się przekonać, że tak naprawdę Dedalus już się nie ukłoni...

Bo zamiast Dedalusa Diggle'a na schodach pojawiła się Altheda, podtrzymując się ściany. Nie podeszła jednak do nich i nie zapewniła, że już po wszystkim, a to był jedynie fałszywy alarm. Nie zrobiła nawet jednego kroku. Opadła bez sił na stopnie i pozwoliła sobie na to, czego nikt się po niej nie spodziewał. Wybuchła płaczem tak przejmującym, że nie potrzeba było żadnych słów. Jej szloch był tak przejmujący, że dla każdego było jasne. Altheda Farewell mimo wszelkich starań nie uratowała kolejnego pacjenta, a jednocześnie musiała pożegnać przyjaciela, który oddał ostatnie tchnienie i na jej ramionach pożegnał ten okrutny świat.

***

Dora drżącymi dłońmi złapała za kosz pełen brudnych, zużytych opatrunków. Musiała coś zrobić, musiała jakoś wypełnić pustkę, która ich wszystkich ogarnęła. Chciała iść do Remusa i Syriusza, poinformować ich o tym, co się stało. Nie miała jednak serca przerywać im przygotowywań do pochówku Savage'a, przynosząc informacje o śmierci Dedalusa, którego oni przecież uratowali z ruin Pokątnej. Nie chciała dokładać im zmartwień, z którymi i tak będą musieli się wkrótce zmierzyć

­— Pomożemy — odezwali się jednocześnie bliźniacy, którzy do tej pory siedzieli pod oknem, nieprzytomnie wpatrując się w brudny od popiołu dywan.

­— Usiądźcie, chłopcy, to nie jest ciężkie — zapewniła ich spokojnie Tonks, opierając sobie kosz o biodro i spojrzała na nich z wręcz matczyną czułością — wy już wystarczająco dzisiaj przeszliście.

Uśmiechnęli się ponuro, kiwając równo głowami. Wyglądali jak siedem nieszczęść, chociaż ich stan i tak był o niebo lepszy od tego, w którym pojawili się tu ostatnim razem. Wtedy wpadli do salonu razem ze stertą gruzu, która okazała się pozostałościami po ich sklepie. Całe szczęście nie byli ranni na tyle, żeby potrzebowali pomocy doświadczonego uzdrowiciela. Tonks razem z Fleur połatały ich tak, jak umiały najlepiej, kiedy Hestia opiekowała się starym Elfiasem. Altheda spojrzała na chłopców co prawda jedynie przelotnie, gdy pojawiła się na sekundę przynosząc wieści o Dedalusie, które na dłuższą metę wcale nie okazały się prawdziwe. Miały urwanie głowy przy tylu ludziach i całe szczęście Sara zdołała odprowadziła małą Betty do matki Dory, żeby dziewczynka nigdzie się tu nie plątała. Małe dziecko z pewnością nie byłoby w tych okolicznościach pomocne. I tak była już świadkiem śmierci swojego własnego ojca, nie musiała oglądać więcej krwi i strat.

­— Oui, Altheda powiedziała, że zaraz będziecie mogli wracać... — potwierdziła Fleur, podchodząc do nich i wycierając dłonie z maści, którą musiała przed chwilą kogoś smarować. Krzywiła się od jej zapachu, czemu Tonks zupełnie się nie dziwiła, bo sama z trudem znosiła ten smród. — Jeśli chcecie, w Muszelce czeka ciepła pościel, a jak wrócę to podam wam kolację — zaoferowała swoim szwagrom, a Dora uśmiechnęła się pod nosem. Fleur nie była już tą samą, delikatną i pyszną Francuzką, która odbiła jej Billa na początku działania Zakonu. Obie były w zupełnie innym momencie swojego życia i Dora nie uwierzyłaby w to, co razem przeszły, gdyby nie doświadczyła tego na własnej skórze. Zastanawiała się nawet, jakim cudem Molly tak długo nie mogła znieść obecności swojej synowej, bo teraz dostrzegała między nimi mnóstwo podobieństw. — Co tylko chcecie.

­— Dzięki, Fleur — odpowiedział George, posyłając jej pełen wdzięczności uśmiech. Dora również doceniała to, że żona Billa była gotowa ugościć w swoim domu nie tylko rodzinę męża, ale również zupełnie obcą dziewczynkę, która czekała na nich razem z Andromedą. George z pewnością też to doceniał, jednak zarówno on i jego brat nie wykazywali radości z tej propozycji. Nie można się było temu dziwić, bo przecież przed chwilą stracili wszystko, na co ciężko pracowali od kilku lat. — Chętnie skorzystamy, ale później...

­— Musimy sprawdzić, jak udało się wszystko opanować w Potterwarcie...

­— Rozgłośnia... — szepnęła ze zrozumieniem Tonks, pojmując, co miał na myśli Fred. Ratując przypadkowe ofiary ataku na Pokątną, zdradzili położenie Potterwarty. Ich kolejny sukces, któremu oddali się bez końca, był zagrożony. Dora też czuła się z tym paskudnie, bo oddała spory kawałek serca rozgłośni radiowej, która pozwalała jej działać na rzecz Zakonu mimo jej błogosławionego stanu. Po tym dniu wszystko znów stało pod znakiem zapytania... — Będzie trzeba ją przenieść.

­— Tak, nasza miejscówka jest spalona, ale damy z tym radę — stwierdził Fred, wzruszając ramionami. Po jego oczach było jednak widać, że te pokrzepiające słowa nie przeszły mu przez usta z taką pewnością, jakby chciał. Zamrugał kilka razy, Dora nie wiedziała czy ze zmęczenia, czy żalu, który musiał przecież czuć całym sobą tak samo jak jego bliźniak i rozejrzał się po salonie. — A co z tymi ludźmi?

­­— Nie wiedzą, gdzie są... — stwierdziła Tonks, również spoglądając na zebranych w salonie rannych. Niektórzy spali z wymęczenia lub dzięki eliksirom, które im podały, inni płakali cicho na swoich łóżkach, a co niektórzy wpatrywali się bez życia przed siebie, nie pojmując, czego właśnie doświadczyli. Nimfadora nie wiedziała, co odpowiedzieć Fredowi. Sama nie miała pojęcia, co powinni zrobić. Udzielili niezbędnej pomocy, ale musieli też pamiętać o własnym bezpieczeństwie. — Ich stan jest już opanowany, nie widzę powodu, żeby zostawali tu dłużej niż to konieczne. Podejrzewam, że będziemy ich stąd powoli eksmitować...

­— Jak Bill i reszta wrócą, będą się z nimi przenosić okrężną drogą — stwierdziła Fleur, chociaż gołym okiem było widać, że nie uśmiecha jej się posyłanie męża do dalszych zadań. — Samych ich nie puścimy...

­— Ale jest parę osób, które będą musiały zostać — odezwała się cicho Altheda, która pojawiła się znikąd. Tonks zacisnęła usta, widząc w jakim stanie jest Farewell po śmierci Dedalusa. Podziwiała jednak to, że mimo wszystko nie poddawała się i poza krótkim momentem załamania tuż po zgonie czarodzieja i gdy sama zdecydowała się posprzątać łóżko po zmarłym Diggle'u, wciąż stała na straży, żeby pomagać tym, którzy tego potrzebowali, chociaż sama zasłużyła na wsparcie i długi odpoczynek. Farewell wciąż myślała trzeźwo, stawiając dobro swoich pacjentów na najwyższym miejscu. — Może znieśliby podróż z proszkiem Fiuu, ale teleportacja nie wchodzi w grę.

­— Jest aż tak źle? — spytał George, zwieszając smętnie głowę, jakby już otrzymał odpowiedź.

­— Niektórych musiałam uśpić, inni sami stracili przytomność, Franczesco pewnie całą noc będzie odzyskiwał kość, a może nawet i dłużej, bo musiałam również usunąć roztrzaskany staw kolanowy... — wyjaśniła zmęczonym głosem, a wszyscy pokiwali głowami, chociaż nie każdy chyba zrozumiał jej słowa. Tonks skrzywiła się, słysząc tą krótką relację, która była zdana rzeczowym tonem. Dla niej było to trudne do zniesienia, chociaż przecież cały dzień bandażowała, oczyszczała i zasklepiała rany. — Obawiam się, że ta prowizoryczna przychodnia zostanie na trochę — westchnęła Altheda, posyłając Tonks długie spojrzenie, która ta odebrała jako nieme pytanie. Zapewne chodziło jej o to, że dom, w którym teraz byli, a w którym Farewell i Syriusz na co dzień mieszkali, formalnie należał do Nimfadory. Tonks kiwnęła głową na znak zgody, pozwalając na to, żeby potrzebujące osoby zostały w tej, jak to Altheda nazwała, prowizorycznej przychodni tak długo, jak będzie trzeba. Farewell odetchnęła z ulgą i skupiła swoją uwagę na bliźniakach. — Ale wy, chłopcy, jesteście cali i zdrowi. Chciałabym was zatrzymać, chociażby na krótką obserwację, ale wiem, że musicie załatwić kilka ważnych spraw — stwierdziła i wyciągnęła w ich stronę dwie fiolki wypełnione eliksirem. — Weźcie, po łyku wieczorem na wzmocnienie, więcej nie mogę dać, bo nie wiem, ile przyda się tutaj. A gdyby coś się działo, nawet jeśli to będzie zwykła migrena, przyjdźcie.

Chłopcy pokiwali głowami ze zrozumieniem, nie sprzeciwiając się zaleceniom uzdrowicielki. Tonks miała w tej chwili ochotę ich przytulić, albo najlepiej odesłać wprost do Molly, nawet jeśli narażała ich na spotkanie z ich ciotka Muriel, żeby zostali otoczeni matczyną miłością i mogli bezpiecznie odpocząć. Czuła jednak, że Fred i George prosto z domu Szalonookiego popędzą do rozgłośni, próbując ratować wszystko, co tam stworzyli i przenieść w inne, bezpieczne miejsce. Już chciała wspomnieć im, że może powinni zlecić to zadanie komuś innemu, kiedy nagle ich mizerny spokój został brutalnie zburzony przez głośne walenie w drzwi, które rozbrzmiewało naprzemiennie z przerażonym krzykiem.

— TONKS! OTWÓRZ TE CHOLERNE DRZWI!

— To King... — mruknęła z przejęciem Nimfadora, odwracając się natychmiast w stronę wejścia, żeby otworzyć, ale wtedy Fred złapał ją za rękę i patrząc znacząco w oczy spytał:

— Poczekaj, jesteś pewna?

Oczywiście, że była pewna. Rozpoznała Shacklebolta od razu, a ton jego głosu i ten krzyk kazał jej działać od razu. Obudził się w niej sprzeciw, bo nie chciała czekać, nie chciała zostawiać Kinga na progu, zwłaszcza, że coś musiało się stać. I to coś bardzo niepokojącego. Ale spojrzenie Freda, a także wszystkich zebranych zmusiło ją do racjonalnego myślenia. Kingsley nie pojawił się z resztą, podobno przeniósł się do Gottesmanów, o których nie mieli żadnych informacji od początku bitwy. Mogło się wydarzyć wszystko, tym bardziej, że Shacklebolt przez wiele tygodni ukrywał się przed śmierciożercami... A to oznaczało, że był na celowniku i gdyby coś poszło nie po jego myśli, to pod drzwiami mógł stać każdy...

Tonks zmrużyła oczy, walcząc ze sobą, żeby od razu nie otworzyć drzwi. Podeszła jednak do nich i z ciężkim sercem, głosem pełnym wyrzutów sumienia poprosiła:

— Udowodnij, że to ty...

— CHOLERA! — wrzasnął King, a Dora podskoczyła, oczekując, że zaraz po krzyku nastąpi kolejne uderzenie w drzwi, ale tak się nie stało. Pomyślała nawet, że może zamieszanie, które powodował Kingsley, zaalarmowało Remusa albo Syriusza i to oni zainterweniowali. Jednak nie trwało to dłużej niż kilka sekund, kiedy Shacklebolt z nerwową paniką zaczął znów krzyczeć: — TO JA WKOPAŁEM CIĘ W DOWODZENIE W HOGSMEADE... — Gorączkowym głosem próbował przekonać ją do tego, że jest za sobą. Ten fakt, który podał był prawdziwy, ale mógł też być powszechnie znany w Ministerstwie Magii i Dora z ciężkim sercem przyznawała, że to wcale jej nie skłoniło do otworzenia drzwi. — TO JA... A NIECH TO WSZYSTKO... — warknął po raz kolejny, ale tym razem jeszcze bardziej panicznie niż wcześniej. — ODESŁAŁEM DO CIEBIE I ALTHEDY STURGISA, BILLA, CARLA I BLIŹNIAKÓW... ELFIAS BYŁ RANNY, A DEDALUS LEDWO ŻYWY... SAM POGNAŁEM DO GOTTESMANÓW... — mówił, rzucając faktami, które były najświeższe i pełne szczegółów, które mogli znać tylko zainteresowani. To już ją przekonało, ale kolejne słowa, wypowiedziane już zrozpaczonym głosem, zupełnie ją zmroziły. — Dopadli ich, Tonks... Dopadli i spalili dom... Lucasa nigdzie nie było, a Emily... — urwał, nie mogąc wypowiedzieć więcej i spróbował błagać po raz ostatni: — Otwórz, Altheda musi się nią zająć!

— Jak to ich dopadli? — zapytała z przerażeniem Hestia, która w pewnym momencie dołączyła do nich, a Dora nie miała zamiaru dłużej czekać. Chwyciła za klamkę i z impetem otworzyła drzwi, żeby przed sobą dostrzec przerażonego Kingsleya, który wbrew temu, że wydawał się być cały, bez żadnej rany czy chociażby oznak złego samopoczucia, wyglądał na kompletnie załamanego. Powodem tego stanu z pewnością była młoda kobieta, którą trzymał w ramionach. To była Emily, która nieprzytomna niemal przelewała się przez ręce Kinga, a jej ciało było pokryte zimnym potem i licznymi siniakami, które odznaczały się na bladej skórze. — Co jej się stało?

— Nie wiem... Nie mam pojęcia... — wyszeptał w panice Shacklebolt, przechodząc przez próg na miękkich nogach i wymijając przerażoną Tonks, która nie mogła oderwać wzroku od Em. Już raz przecież widziała ją w podobnym stanie, gdy padła ofiarą tego psychopaty Gatissa. Teraz wszystkie tamte wydarzenia znów stanęły przed oczami, a maleństwo w jej brzuchu również zareagowało poruszając się niespokojnie. Tylko nie to, pomyślała w panice, która teraz niemal dorównywała tej, która dręczyła Kinga, gdy rozglądał się po całym pomieszczeniu. — Gdzie mogę...

— Zanieś ją na górę, Kingsley — poleciła Altheda, która z trudem próbowała wykrzesać w sobie kolejne pokłady sił niezbędne do ratowania życia następnej osoby. Było to chyba niemożliwe, bo usta zadrżały jej, gdy wyszeptała cicho: — Łóżko po Dedalusie jest już gotowe...

— Farewell... — powiedziała Tonks, przełykając ślinę i próbując powstrzymać łzy, które cisnęły jej się do oczu. Altheda spojrzała na nią bez sił, nawet nie starając się sprawiać wrażenia, że wciąż wie, co robić. — Pomożemy ci.

***

Zamknęła drzwi, próbując zrobić to jak najciszej, chociaż i tak skrzypnęły nieznośnie głośno. Tonks westchnęła ciężko, opierając głowę o framugę i próbując poskładać myśli. Ostatnie kilka godzin spędziła, próbując ratować ludzkie życie i chociaż adrenalina nie opuszczała jej krwioobiegu, to była świadoma tego, ile ona, Farewell, Fleur i Hestia dokonały... Naprawdę... A jednak jedna śmierć potrafiła sprawić, że w ciągu sekundy zapomniała o tych wszystkich osobach, którymi się zaopiekowały. Próbowała sobie wciąż przypominać, że Franczesco dochodzi dojdzie do siebie, gdy w końcu odrośnie mu kość, że mała Betty Savage jest bezpieczna w Muszelce, a Billowi udało się odnaleźć jej matkę w św. Mungu, gdzie uzdrowiciele dobrze się nią zaopiekowali, że Remus jest żywy, chociaż nie nazwała by go całym i zdrowym, a dom Szalonookiego przed godziną opuścili ostatni, zdolni do tego cywile, którym pomogły. To było naprawdę wiele i ten ogrom dobroci, a także ostatecznie dobrych wieści był w stanie zepchnąć na dalszy plan wszelkie niepowodzenia takie jak sama bitwa, mnóstwo pytań odnośnie Ollivandera, rany członków Zakonu czy nawet trudna do zniesienia wieść, że już kolejny z byłych podwładnych Tonks oddał życie w tej przeklętej wojnie. To wszystko były ciosy, po których z determinacją się podnosiła, a kolejne sukcesy dodawały jej skrzydeł.

Naprawdę wierzyła, że tego dnia, chociaż może dopiero następnego, położy się spać z poczuciem dobrze wykonanej roboty. I chociaż tej roboty wcale nie brakowało i zdawała się nie mieć końca, to musiał nadejść ten moment, gdy wszystko runęło... I jak na złość był to moment, w którym wydawało się wszystkim, że opanowali sytuację i mimo strasznych wydarzeń, będzie już tylko lepiej. Właśnie wtedy Sara zbiegła po schodach z pokoju gościnnego, w którym przebywali Franczesco i Dedalus. Miał być jednym z najspokojniejszych pomieszczeń, podczas gdy wszystkie inne były obstawione wyczarowanymi naprędce łóżkami polowymi, a jednak to tam właśnie wydarzyła się tragedia.

Śmierć Dedalusa nie była ostatnią, choć z pewnością najbardziej bolesną stratą, jakiej doświadczyli tego dnia. Po tym, jak Farewell zaopiekowała się Digglem, wierzyli, że chociaż było z nim ciężko, to będzie tylko lepiej. To były prawie ostatnie wieści, jakie przekazała Altheda, a później wszyscy z bólem przekonali się, że tym razem nie miała racji i Tonks musiała przyznać, że to właśnie uzdrowicielka najgorzej zniosła śmierć Dedalusa. Nimfadora również to przeżywała, bo poza oczywistym żalem i poczuciem niesprawiedliwości, zapragnęła poinformować najbliższe Dedalusowi osoby o jego poświęceniu. Tylko że wtedy na myśl od razu przyszła jej Laura, która to właśnie razem z Althedą spędzała najwięcej czasu w dawnym domu Diggle'a, który był także Kwaterą Główną i to właśnie one mogły nazwać się jego przyjaciółkami. Dorę bolało serce na myśl o tym, że któregoś dnia będzie musiała opowiedzieć kuzynce o wszystkich okropnościach, których doświadczyli. Inne myśli wolała od siebie odsunąć jak najdalej...

Ledwo udało im się przyjąć fakt, że Dadalusa nie ma już z nimi, do świadomości i wystarczyło mrugnięcie okiem, by pojawił się Kingsley niosący na rękach nieprzytomną Emily. Ta szybko zajęła dopiero co uprzątnięte łóżko po zmarłym Dedalusie i w przeciwieństwie do niego, wszyscy martwili się o chwilę, w której dziewczyna odzyska przytomność. Bo wtedy będą zmuszeni powiedzieć jej, że jej dom został zniszczony i nie mają pojęcia, gdzie jest jej mąż. Dora dobrowolnie zgłosiła się do tego, by czuwać przy Em. Było jej łatwiej, bo obok była wciąż Sara, a przynajmniej tak było do chwili, gdy Fran przez sen niemal krzyczał z bólu spowodowanego odrastającą kością. Wtedy to Sara zdecydowała się rzucić na swojego ukochanego zaklęcie wyciszające, ale nikomu to nie ułatwiło sprawy.

O tyle dobrego, że Emily wciąż spała... A Tonks była już wykończona, chociaż nie miała zamiaru wracać do domu aż do powrotu Remusa. Nie miała jednak sił, by dalej czuwać, dlatego wymknęła się najciszej jak umiała z pokoju, licząc na chwilę prawdziwej ciszy, a nie tej wyczarowanej... Zeszła po schodach, mijając na korytarzu polowe łóżka, na kilku wciąż spali ranni. W salonie też był istny tor przeszkód, a na kanapie dostrzegła śpiącą z wycieńczenia Farewell. Nie było wcale tak późno, ale Altheda też nie miała sił i tym razem Dora jej się nie dziwiła. Poczuła względem tej kobiety odrobinę, i to całkiem sporą, szacunku po tym wspólnym dniu. Farewell zasłużyła na odpoczynek...

Dlatego też Dora znów wspięła się na wyżyny swoich możliwości i starając się nie narobić hałasu, podeszła do młodej czarownicy z poważnymi oparzeniami, której wcześniej podała sporą dawkę eliksiru nasennego. Pamiętała, że Altheda mówiła o tym, żeby zmienić jej opatrunek po kilku godzinach, które już z pewnością minęły. Tonks co prawda marzyła o kawie, albo chociażby o herbacie, bo prawdopodobnie przekroczyła już dozwoloną dzienną dawkę kofeiny dla kobiet w ciąży, ale jednak zdecydowała się wykonać polecenie uzdrowicielki. Sięgnęła do ręki dziewczyny, którą zabandażowaną ułożyła na pościeli i zaczęła ściągać opatrunek. Był już całkowicie przesiąknięty i wyjątkowo lepił się do poparzonego ciała. Tonks skrzywiła się strasznie, spoglądając na stojący obok stolik, a właściwie to na ułożone na nim nowe opatrunki i słoiczek z maścią, którą czuła mimo zamkniętego wieczka. Czuła, że jak tylko otworzy maść to mdłości, które przecież nie tak dawno pożegnała, niechybnie wrócą, ale wstrzymała oddech i robiła to, co wcześniej pokazała jej Altheda.

­­— Jak ty to robisz?

Dora podskoczyła, słysząc to pytanie, chociaż było wypowiedziane szeptem. Nim się obróciła, upewniła się, że poparzona dziewczyna wciąż śpi po końskiej dawce eliksirów, które jej podano. Dopiero po tym, jak uwolniła jej ramię od bandażu, który rzuciła niedbale na ziemię, odwróciła się przez ramię i uśmiechnęła się szeroko, próbując by ten uśmiech nie wydawał się ani trochę zmęczony. Spoglądała kątem oka na umęczoną Hestię, która przecież też w pocie czoła pomagała jej i Althedzie. Wzruszyła ramionami, odkręcając śmierdzącą maść i po prostu powiedziała:

­— Nakładam grubą warstwę tego świństwa, na to opatrunek i zawijam bandaż, próbując przy tym nie oddychać.

­— Nie o tym mówię, Tonks... ­— stwierdziła Jones i wbrew jej wrodzonemu optymizmowi, zdawała się być kompletnie załamana i zagubiona. Dora sięgnęła po różdżkę i jednym machnięciem sprawiła, że bandaż zaczął otulać posmarowane ciało rannej. Być może ostatecznie nie było to wykonane równo i starannie, ale musiało wystarczyć na następne kilka godzin. Obróciła się w stronę Hestii, która wyglądała na prawdziwie zatroskaną. Wytarła dłonie z resztek maści w spodnie i wskazała podbródkiem na przejście do kuchni, gdzie obie przeszły. I chociaż to było tylko parę kroków, z każdym czuła, że Hestia zaraz wybuchnie, jeśli nie wyrzuci z siebie swoich zmartwień. ­— Jak to robisz? Jesteś tutaj od tylu godzin... Kiedy ja dotarłam, też tu byłaś, chociaż bitwa trwała w najlepsze. Żadna z nas nie zna się na uzdrowicielstwie, umiemy co najwyżej zasklepić złamaną kość! Nie jestem w stanie tu wysiedzieć, a jak próbuję coś zrobić, to od razu zbiera mi się na mdłości... ­— wyrzuciła z siebie z ogromną goryczą, którą Tonks rozumiała aż zbyt dobrze. ­— Przecież my nie jesteśmy stworzone do drugiego planu, Tonks. Naszą powinnością jest walczyć.

Dora uśmiechnęła się blado i nieco kwaśno. Hestia wypowiedziała wszystkie jej wątpliwości i żale, które nie tak dawno sama w sobie nosiła. Nawet teraz odzywały się niekiedy, chociaż tego dnia czuła, że dała z siebie więcej niż sto procent. Gdyby nie wszystko to, co zniszczyło ich ciężką pracę, byłaby w pełni usatysfakcjonowana. Rozumiała jednak, że dla Hestii, która w ciąży była od niedawna, pogodzenie się z takim stanem rzeczy chwilę zajmie.

­— Dobra ­— westchnęła Tonks, patrząc przyjaciółce prosto w oczy ­— teraz powinnam wyrecytować ci wszystkie argumenty, którymi karmili mnie ludzie przez ostatnie pół roku, próbując zabrzmieć racjonalnie, a już z pewnością przekonywująco, ale oszczędzę ci tych farmazonów...

— Dziękuję ­— wyrzuciła z wdzięcznością Hestia, wznosząc oczy ku górze ­— czasami mam ochotę rzucić jakąś paskudną klątwę na Carla, gdy po raz tysięczny każe mi na siebie uważać... ­— wyznała niby żartem, chociaż za jej słowami kryła się poważna groźba, która zdaniem Tonks miała szansę się spełnić, jeśli Tomson będzie przesadnie opiekuńczy. ­— Tylko, że ja siedzę w domu, a on w tym czasie wychodzi na misję!

­— Zgadzam się, to jest najbardziej frustrujące... ­— przyznała Tonks, opierając się o kuchenny blat i krzyżując ręce tuż nad brzuchem. Powoli zaczynała doceniać wygodę takiej pozycji, a z kolei przestawała pomstować na swoją aktualną figurę. ­— Remus ma kategoryczny zakaz, rzucania takimi frazesami, gdy wychodzi.

­— Kiedy to się u ciebie zaczęło? ­Kiedy doszłaś do wniosku, że umiesz odpuścić i myśleć tylko o sobie? — zapytała z cichą zazdrością Hestia, przyglądając się Nimfadorze. ­— Mną ciągle miota, odruchowo chcę wyrwać się do walki i nawet teraz aż ściska mnie w żołądku na samą myśl, że wszyscy szukają Lucasa, a ja nie jestem w stanie kiwnąć nawet palcem...

­Dora pokiwała głową ze zrozumieniem. Gdyby nie fakt, że miała ręce pełne roboty, pewnie czułaby się dokładnie tak samo jak Hestia. Mogła zapewniać Jones, że rozumie, że doskonale wie, jak to jest, ale nie tego oczekiwała. Tonks sama chciała parę miesięcy i w sumie teraz również, żeby ktoś dokładnie jej powiedział co i jak, bo czuła się potwornie zagubiona i niepewna, a to rodziło olbrzymią frustrację.

— Nie wiem kiedy dokładnie to się stało... ­— przyznała zupełnie szczerze, uśmiechając się łagodnie. Nie miała zamiaru okłamywać Jones, co więcej wiele dla niej znaczył fakt, że to do niej przyszła, gdy dowiedziała się o ciąży i miała wątpliwości. Chciała jej przekazać prawdę, tę której sama doświadczyła i być może trochę odczarować te wszystkie trudności. ­— Ale to nie jest tak, że odpuszczasz i myślisz tylko o sobie, chociaż na pozór tak to właśnie wygląda. Działasz inaczej, angażujesz się w coś innego, a już z pewnością nie przestajesz myśleć o innych. To się po prostu stanie... ­— stwierdziła zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami, co wywołało u Hestii jęk rozgoryczenia, a to z kolei bardzo rozbawiło Tonks. ­— W pewnym momencie instynkt podpowie ci, że nie możesz, że musisz inaczej... ­— zapewniła ją z pełnym przekonaniem, nie mogąc lepiej sformułować procesu, który zachodzi w głowie ciężarnej kobiety, a potem nachyliła się w stronę i konspiracyjnym szeptem dodała: ­— Mój instynkt ma na imię Remus, a ja w końcu mogę przyznać, że się z nim zgadzam.

­— Tak po prostu? ­— spytała Hestia, której udzieliło się nieco rozbawienie Nimfadory. Wymieniły spojrzenia pełne zrozumienia i niemal równocześnie westchnęły.

­— To nie jest proste. Absolutnie nie, ale... ­— odpowiedziała Tonks, kręcąc głową. Wiele można było powiedzieć o tym, z czego musiała zrezygnować, ale z pewnością nie to, że było łatwo. Część jej samej wciąż chciałaby być tam na Pokątnej i działać, ale Dora była świadoma kilku bardzo ważnych spraw, które miała właśnie zamiar powiedzieć: ­— Ja bym tam przeszkadzała, Hestio. Tam na Pokątnej. Sama bałabym się o moje maleństwo, a wszyscy dookoła bali by się o mnie. Byłabym tylko rozpraszaczem dla wszystkich. Tutaj przydałam się bardziej, chociaż pojęcia nie mam, co robię... ­— wyznała w końcu, wyrzucając z siebie prawdę, która pozwalała jej zostać na miejscu, kiedy tylko dowiedziała się o trwającej bitwie. Uśmiechnęła się dla pokrzepienia nie tyle Hestii, co samej siebie i kontynuowała: ­— W Potterwarcie też się sprawdzam. Nie jestem bierna, nie wypadłam z obiegu i nie odpuściłam.

— Kiedy ja na to spojrzę w ten sposób?

­— Patrząc na mnie to... ­— mruknęła i policzyła szybko w głowie wszystkie wydarzenia z ostatniego półrocza i z przekornym uśmiechem stwierdziła: ­— za jakieś trzy, może cztery miesiące...

­— A mdłości kiedy ustąpią? ­— jęknęła niepocieszona Jones, a Tonks parsknęła śmiechem.

­— One nigdy nie ustępują... 

_________________________________

Wybaczcie kolejne opóźnienie, ale dużo się działo, a ja ciągle nadrabiałam ten przeklęty rozdział 150... Sama nie wiem jak, ale zrobiły się cztery części w tym rozdziale, a z 44 stron zrobiło się nagle 70 (nie pytajcie, sama tego nie rozumiem). No i skończyłam dopiero dzisiaj...

Ale to nic, bo dzisiejsza data chyba nie jest przypadkowa. Dzisiaj jest już 31 grudnia, a ja mam okazję złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia noworoczne. Dbajcie o siebie, Kochani, spełniajcie marzenia i spędzajcie każdy dzień tak, by w Waszych życiach zagościło na stałe dobro! ♥ Bawcie się dzisiaj dobrze, bezpiecznie i niech ten Sylwester będzie dla Was niezapomniany ♥

A od jutra wkraczamy w nowy, 2024 rok! To będzie już ostatni rok z moją Nimfadorą, ale mam nadzieję, że nie ze mną, bo przed nami kolejne Wilcze Kryształy i miejmy nadzieję, że także inne opowiadania, a ja chciałabym mieć z Wami bliższy kontakt, bo serce rośnie na samą myśl, że ktoś tutaj jest i przeżywa pisane przeze mnie historie razem ze mną. Stąd na pożegnanie chciałabym spytać czy interesowałby Was alomohorkowy discord? Jeśli byłoby zainteresowanie, to z chęcią taką społeczność założę i być może już wkrótce będziemy mogli się tam wspólnie komunikować. Co Wy na to?

Buziaki, Mora! ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro