Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


*Dwa tygodnie później

Wolnym krokiem szedłem przed siebie. Jakoś nie śpieszyło mi się bardzo, żeby tam wracać. Chociaż teraz... teraz to już wszystko jedno. Szedłem, a strugi deszczu wciąż spływały po mojej twarzy. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Świat mnie nie chce i pokazuje mi to na każdym kroku. Nigdzie nie ma dla mnie miejsca. Nie, dość tego. Przestań się nad sobą użalać.

Sprzedałem sobie mentalnego liścia i ruszyłem dalej. W końcu stanąłem przed budynkiem, który w ciągu tych szesnastu dni zdążyłem już znienawidzić. Pognałem na tył sierocińca, żeby nikt mnie nie zauważył i wdrapałem się po barierce na najwyższe piętro, na którym to mieścił się mój pokój. Jednak nie mogłem wejść prosto do niego, ponieważ znajdował się na końcu korytarza. Stanąłem na parapecie i najciszej jak tylko umiałem, zszedłem na brudną, drewnianą podłogę. Wszędzie tu dosłownie czuć było brud, grzyb i wilgoć. Powoli, ostrożnie szedłem przed siebie. Byłem już kilka kroków przed drzwiami prowadzącymi do mojego pokoju, ale niestety usłyszałem głos, na dźwięk którego wzdrygnąłem się.

-Stój, ty mały szczurze!- warknęła jedna z opiekunek z drugiego końca korytarza. Była wysoka i lekko przy sobie. Nie miała kobiecej sylwetki. Ciemne, długie włosy spięte w kucyk i bardzo znudzony wyraz twarzy. Odwróciłem się powoli ze sztucznym uśmiechem na twarzy.

-Tak?- zapytałem niewinnie.

-Wiesz już, że nie wolno wychodzić z pokoju o tej godzinie. Gdzie byłeś?- zapytała i założyła ręce na klatce piersiowej.

-W... toalecie?- proszę kup to, kup to, kup to, kup to.

-Nie kłam. Wiem, że wyszedłeś kilka godzin temu- syknęła z jadem, jednak na mojej twarzy wciąż widniał uśmiech.

-Naprawdę? To po co pani pyta?- no dobra, przesadziłem. Może by mnie puściła, ale teraz już na to nie liczę.

-Dość tego. Jesteś tu ponad dwa tygodnie, więc powinieneś się nauczyć trzymać język za zębami. Za mną, smarkaczu- warknęła, a potem skierowała się na schody prowadzące do piwnicy. Westchnąłem, ale posłusznie ruszyłem za nią. Widziałem i czułem na sobie współczujące spojrzenia dzieciaków, które mijaliśmy, ale nie obchodziło mnie to. Nie chcę współczucia, ani litości. Weszliśmy do ciemnego, obskurnego pomieszczenia- złap się- warknęła, wskazując na metalową barierkę przy ścianie. Jestem tu dopiero szesnaście dni, a to jest już moja druga kara. No cóż, jeszcze tylko dwa lata, a potem będę mógł się wynieść. Podniosła z ziemi kabel, podeszła do mnie i z całej siły uderzyła mnie nim w plecy. Syknąłem przeciągle, na okropne uczucie niemiłosiernego pieczenia. Przymknąłem oczy, jakbym w swojej naiwności miał nadzieję, że to chociaż odrobinę pomoże. Nie pomogło. Ani trochę. Po moich policzkach spłynęło kilka łez, przy czwartym uderzeniu. W pewnym momencie krzyknąłem cicho, gdy poczułem, jak kabel rozcina mi skórę. No dobra, mogłem się nie odzywać. Ale oczywiście, jak zawsze, nie umiem się w porę zamknąć i teraz mam konsekwencje. Cholera, czemu ona ma tyle siły? Zacząłem bezgłośnie łkać, a wtedy na jej twarzy pojawiło się coś na wzór cienia satysfakcji. Natychmiast sprzedałem sobie mentalnego liścia. Nie rób tego. Nie pokazuj, że cię to boli. Niech nie widzi, jak cierpisz. Opanowałem łzy i skupiłem się na mordowaniu wzrokiem ściany przed sobą. Ale to było trudniejsze niż myślałem. Nie mogłem złapać tchu, przez silne uderzenia. W pewnym momencie kolana się pode mną ugięły. Już nie mogę...

-Posiedzisz tu trochę, to może zmądrzejesz- powiedziała widząc, że opadam z sił. Rzuciła kabel na ziemię i wyszła, zasuwając za sobą ciężki, stary rygiel. Z trudem wstałem, doczłapałem się do najciemniejszego zakamarka pokoju i tam usiadłem na brudnej podłodze. Skuliłem się i zacząłem bezgłośnie łkać. Pierwszy raz też oberwałem za ucieczkę. Ale wtedy nie tak mocno. No cóż, chyba zależy kto bije. Pobiegłem wtedy do wieży. Chciałem powiedzieć panu Starkowi, co się stało i poprosić, żeby mi jakoś pomógł. Ma przecież znajomości. Mógłby mi załatwić inny sierociniec, albo może nawet rodzinę zastępczą. Ale on nakrzyczał na mnie, że zawracam mu głowę, gdy nie ma czasu, zanim zdążyłem się odezwać. Jedynie Clint zapytał mnie w windzie, czy wszystko w porządku, ale ja oczywiście skłamałem. Skoro nie chcieli mi pomóc, to ja nie zamierzam się prosić. W zasadzie, to było tydzień temu. Pierwsze kilka dni przepłakałem. Syknąłem, gdy zobaczyłem krew na podłodze. Pewnie później każą mi to sprzątnąć.

Zacząłem znowu rozmyślać o ciotce. Byłem zły, kiedy na pogrzebie wszyscy głaskali mnie po ramieniu, albo posyłali te współczujące spojrzenia. Czy ja prosiłem kogokolwiek o litość? Albo o współczucie? Nie! Więc dlaczego do cholery nie mogą się zająć swoimi sprawami, tylko pytają ciągle, jak się czuje, albo czy się jakoś trzymam? Chyba widać, że daję sobie radę. Jest ciężko, nie powiem. Ale... teraz muszę sobie radzić bez niej. 

Nagle usłyszałem drażniący uszy zgrzyt otwierania ciężkich drzwi. Stało w nich moich pięciu współlokatorów. Jack jest najstarszy. Jeszcze siedem miesięcy i będzie mógł stąd wyjść. A tu, właśnie tak podawało się wiek. Liczba lat do końca "odsiadki". Każdy odliczał. Był jeszcze Billy, zostały mu dwa lata, tak jak mi. James, rok i dwa miesiące. Timy, pięć lat. No i Max. Biedak spędzi jeszcze sześć lat w tym syfie.

-Ty się nie nauczysz trzymać języka za zębami, co Peter?- powiedział Jack.

-Lepiej się zamknij i pomóż mi wstać- warknąłem, jednak posłałem im słaby uśmiech wdzięczności. Bądź co bądź, narażają się, żebym nie musiał tu siedzieć do jutra. Chłopak podszedł i złapał mnie pod ramię. Stanąłem, po czym lekko go odepchnąłem. On upewnił się, że dam radę iść, a potem odszedł kawałek. W końcu jestem Spider manem, do cholery! 

-Czysto?- zawołał cicho Billy.

-Czysto!- odkrzyknął Timy.

-Dobra, idziemy zanim ta jędza nas zobaczy- zdecydował najstarszy i wszyscy po cichu ruszyliśmy do naszego pokoju.

-Dzięki chłopaki- powiedziałem, gdy byliśmy już w naszej sypialni. Było tu dość czysto, w porównaniu do reszty budynku. Trzy piętrowe łóżka, jedna szafa na nas sześciu, biurko i okno, przez które niestety nie mogę wyjść, ponieważ nie da się go otworzyć.

Zdążyłem się już zorientować, że panuje tu swego rodzaju hierarchia. Max i Timy, są najmłodsi i mają najmniej do powiedzenia, jednak reszta dba o nich najbardziej. Billy i James też byli raczej równorzędni. Jack, jako najstarszy, ale też jako chłopak, który spędził tu najwięcej czasu, ma decydujący głos. Ja natomiast, jako "nowy" byłem razem z najmłodszymi, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji. Jedyną różnicą było to, że nie traktowali mnie tak jak ich. Ale mi to nie przeszkadzało. Nie do końca wiem dlaczego, ale pomimo faktu, iż każdy dba tutaj przede wszystkim o własny interes, opiekują się sobą nawzajem, na swój sposób.

-Spoko. Ale nie będziemy ci ratować tyłka zawsze, jak się tak będziesz ciągle narażać- odpowiedział Jack, z nutą rozbawienia w głosie- musisz się w końcu nauczyć, że nie możesz mówić tego co myślisz. Dbajże o siebie, bo tutaj nikogo nie obchodzisz, więc...

-Jasne, załapałem - powiedziałem sucho.

-Mocno cię boli?- spytał Max, widząc moją rozciętą skórę. Zdałem koszulkę i przed lustrem spróbowałem zetrzeć sobie krew z pleców. Nie było to szczególnie trudne, ze względu na moje wyjątkowe ciało.

-Nie, chyba będę żyć- uśmiechnąłem się do dwunastolatka. On tylko westchnął i zabrał się za czytanie książki.

-Pewnie i tak będziesz uciekać?- spytał James, a na jedynie posłałem mu wymowne spojrzenie. Ten przewrócił oczami- buntowanie się nie zwróci ci jej.

-Co?- zapytałem zdezorientowany.

-No wiesz, możesz uciekać i pyskować, ale po prostu będziesz cierpiał. W żaden sposób nie złagodzi to bólu. To normalne, że jest ci źle, po śmierci ciotki, ale nie dość, że będziesz obrywał, to nas też wpakujesz w kłopoty. A jeśli będziesz się miotać, w końcu zainteresuje się tobą dyrektor. Wtedy to już ci nawet my nie pomożemy. Uwierz mi, że to, co robią te wszystkie szmaty, to łaskotki w porównaniu z tym, jak on tłucze- powiedział, a ja widziałem strach, jaki zagościł w oczach wszystkich chłopaków na wspomnienie o karach dyrektora. Jednak zirytowałem się, gdy powiedział, że buntuję się z żalu. Gdyby tylko znali prawdę...

-Może i nie zwróci mi ciotki, ale to nie ma z tym nic wspólnego- warknąłem, a w moich oczach zebrały się łzy- po prostu... jak wy możecie tu wytrzymać?!

-Słuchaj, akurat nas nie okłamiesz. Wszyscy przez to przeszliśmy i wiemy, jak to boli, więc możesz powiedzieć- stwierdził łagodnie Jack. Westchnąłem ciężko i założyłem czystą bluzę. Usiadłem na jednym łóżek.

-Ja... po prostu... tak za nią tęsknie- szepnąłem. James, Billy i Jack usiedli obok mnie, a Timy i Max zawisnęli na górnym łóżku. Nie wiem dlaczego, ale czułem, że mogę im zaufać. Bardziej niż swojemu mentorowi- wiecie, ja... nie wiem, co mam teraz zrobić- zakląłem w myślach, czując łzy na swoich policzkach- ona była dla mnie... najważniejsza. 

Chłopacy milczeli. Wiedzieli, że żadne słowa mi nie pomogą, więc po prostu tu byli. Ale dość płaczu. Ciocia by tego nie chciała. Na pewno by nie chciała, żebym był żałosnym, użalającym się nad sobą dzieciakiem. Muszę się wziąć w garść. 

-Dzięki chłopaki- ponownie się do nich uśmiechnąłem. Sztucznie, ale jednak. Moi współlokatorzy wstali i zajęli się swoimi sprawami, a ja dostałem jakąś wiadomość. Na wyświetlaczu pojawiło się dobrze znane mi nazwisko.

Za pół godziny w wieży. Nie spóźnij się!

No pewnie. Nawet go nie interesuje, czy mam czas. A może na przykład jestem zajęty? Ale, co za różnica? Pan Stark wzywa, więc trzeba biec, żeby się przypadkiem nie zdenerwował.

-Dobra, muszę wyjść na kilka godzin- oznajmiłem i czekałem na ich reakcję.

-O nie! Znowu masz zamiar zwiać? Nie wystarczy ci, że już raz dzisiaj oberwałeś?- westchnął Billy.

-Spokojnie, nie dam się złapać. Wrócę rano, żeby nie zauważyli- zapewniłem.

-Co tym razem?- zapytał obojętnie Jack.

-Em... muszę załatwić pewną sprawę- powiedziałem. Na szczęście uszanowali to i nie wnikali.

-I co, pewnie mamy cię kryć?- spytał James. Ja uśmiechnąłem się wymownie.

-Ale stawiasz nam wszystkim piwo i jakieś porządne fajki- oznajmił Billy.

-Ehh, dobra, tylko się nie wygadajcie- westchnąłem. Byli mili, ale to wciąż sierociniec, w którym każdy troszczy się przede wszystkim o siebie. Nie ma nic za darmo. Ciekawe tylko, skąd wezmę na to kasę?

-Będziemy mieli przez ciebie kłopoty- powiedział Jack, ale ja go zignorowałem i wyszedłem po cichu z pokoju. Podbiegłem do okna i wyskoczyłem. Tak, nareszcie wolność! Szybko zszedłem po barierce i przebrałem się w pierwszej lepszej uliczce. Schowałem ciuchy do plecaka i ruszyłem przed siebie. Kochałem to uczucie nieograniczonej wolności. Kiedy zimny wiatr otula moją twarz. Kiedy mogę pędzić przed siebie i nic nie staje mi na drodze.

W końcu dotarłem do wieży. Wszedłem do środka, przywitałem krótko z pracownikami, których minąłem i ruszyłem do windy. Wjechałem na najwyższe piętro, w którym bohaterowie najczęściej przebywali.

-Dłużej się nie dało?- zapytał, a raczej stwierdził znudzony pan Stark, gdy tylko znalazłem się w salonie. Widziałem jak Natasha miażdży go wzrokiem.

-Przepraszam- wymamrotałem i spojrzałem na niego wyczekująco.

-Zabieramy cię na akcję, dzieciaku- powiedział od niechcenia, a ja potaknąłem. Kiedyś pewnie zacząłbym wykrzykiwać różne podziękowania, ale to było kiedyś. Teraz nie miałem na to ani siły, ani ochoty.

-Dziękuję- mruknąłem, a milioner skrzywił się.

-Dobra, nie dziękuj, tylko mnie posłuchaj- rzucił, a ja spuściłem wzrok- kojarzysz Kingpina?- pokręciłem przecząco głową- trzyma w garści całą mafię Nowego Jorku. Dostaliśmy cynk, że dzisiaj, w magazynie na obrzeżach ma odbyć się nielegalna transakcja, a on tam będzie. To jest nasza szansa. No i twoja. Ale od razu uprzedzam, że to bardzo ważne, żeby go w końcu złapać, więc nie schrzań tego- powiedział, a ja resztką woli powstrzymałem się od przewrócenia oczami. Wdowa posłała czarnowłosemu kolejne mordercze spojrzenie, jednak on nie powstrzymywał się tak jak ja, co wiązało się z westchnięciem kobiety- wszystko jasne?- zapytał mnie.

-Tak- mruknąłem.

-Doskonale- klasnął w dłonie- no to ruszamy. Resztę wyjaśnię ci po drodze.

Tak w zasadzie, dowiedziałem się jedynie, że mam nie dać się zabić i nie przeszkadzać za bardzo, jednak jakimś cudem mojemu mentorowi udało się rozłożyć tę jakże fascynującą pogadankę na całą drogę do magazynu. Gdy znaleźliśmy się na dachu, pan Stark jeszcze raz wyłożył mi dokładnie co mam zrobić. Wejść tam i niezauważenie wykraść tabliczkę, którą Kingpin ma zamiar kupić. Jest to podobno bardzo cenny przedmiot, który w jakiś sposób mu pomoże, ale nie wprowadzono mnie w szczegóły. Powinno to być proste, przy mojej zręczności. Na dodatek Avengers odwrócą uwagę. Nie da się tego zepsuć. No chyba, że jest się wybitnie uzdolnionym Peterem Parkerem oczywiście!

Bohaterowie wparowali do magazynu, a do mnie dobiegły drażniące uszy odgłosy walki i strzałów. Po cichu wślizgnąłem się do środka. Moją uwagę przykuł ogromny mężczyzna, w białym garniturze. Ogromny... to słowo chyba nie do końca oddaje jego rozmiar. Gdyby wziąć trzech umięśnionych, wysokich, potężnych ludzi, to powstał by właśnie on. Kingpin. W końcu ją zauważyłem. W zasadzie, ta tabliczka nie wyglądała jakoś szczególnie. Po cichu przemknąłem obok walczących gangsterów i bohaterów. Chwyciłem tabliczkę, która najzwyczajniej w świecie stała na jakimś podeście. Już miałem wzbić się w górę, gdy ktoś złapał mnie za rękę. Boże... jego dłoń pokrywała prawie całe moje przedramię. Spróbowałem się wyszarpnąć, ale wtedy odezwały się moje rany z sierocińca.

-Oddaj mi to, chłopczyku- powiedział grubym, jednak zadziwiająco łagodnym głosem.

-Dzieciaku! Miałeś tego nie schrzanić, do cholery!- zimny głos pana Starka w mojej słuchawce był tak głośny, że nawet Kingpin go usłyszał.

-Oj, to nie było zbyt miłe- powiedział, po czym wyszarpnął mi z ręki tabliczkę. O nie, chyba nie sądzi, że oddam mu ją tak łatwo. Szybko wskoczyłem mu na barki i skorzystałem z mojej przyczepności, żeby nie spaść, gdy zaczął się miotać na prawo i lewo, próbując mnie z siebie zrzucić. Zakleiłem mu oczy siecią, na co zaklął, po czym spróbowałem odebrać mu przedmiot, jednak on był silniejszy. Złapał mnie za nadgarstek, po czym rzucił mną na oślep. Z impetem uderzyłem o ścianę, a niektóre rany, których dorobiłem się w sierocińcu pootwierały się. Jęknąłem cicho. W tym czasie mężczyzna zerwał sobie pajęczynę z twarzy. Ruszył w moją stronę, na co ja pisnąłem i wskoczyłem na ścianę, unikając przy tym potężnego ciosu, który zostawił lekkie wgniecenie w ścianie- nieźle skaczesz, mały- skomentował, jednak w jego głosie nie było słychać pogardy. Jak to jest, że wróg okazuje mi większy szacunek niż mentor? Ale później będę się nad tym zastanawiać. Teraz muszę się skupić, żeby nie zginąć. Wykonałem kolejny skok, jednak byłem wolny, przez palący ból na plecach, który wciąż się utrzymywał. Zdążył chwycić mnie za przedramię, jednak nie rzucił mną, tak jak się spodziewałem. Objął moje nadgarstki jedną dłonią, a drugą zaczął zbliżać się do mojej twarzy. Myślałem, że poczuję silny cios, jednak zamiast tego, dwoma palcami podniósł mój podbródek i skierował moją głowę tak, bym na niego patrzył. Nie ukrywam, przestraszyłem się i kątem oka szukałem pana Starka, licząc na jakiś ratunek, jednak on nawet na mnie nie spojrzał. Był zbyt zajęty walką.

-Boisz się, chłopcze?- spytał Kingpin, a ja nie wiedziałem, co zrobić. Pokręciłem głową. Przecież nie mogłem się przyznać, prawda?- kłamiesz. Widzę, jak twoje kolana drżą- stwierdził łagodnym głosem- nie lubię zabijać dzieci, więc umówimy się, że ty przestaniesz mnie atakować i oddasz mi tabliczkę, jak grzeczny chłopczyk, a ja daruję ci życie, co ty na to, mały?- spytał unosząc brew, a ja w panice kiwnąłem głową- jakie mądre dziecko- pochwalił mnie i pogłaskał delikatnie po głowie. Po chwili jednak zrobił coś, przez co miałem ochotę położyć się na ziemi i płakać. Złapał w dwa palce koniuszek mojej maski, a ja zacząłem się szarpać, jednak nie mogłem się z nim równać. Zsunął materiał z mojej twarzy. Kciukiem starł łzę, która spłynęła po moim policzku, a potem ujął delikatnie mój podbródek i dokładnie przyjrzał mi się z każdej strony- cześć chłopaczku- powiedział, a ja przełknąłem nerwowo ślinę. Kompletnie spanikowałem. Nie wiedziałem, co mam teraz zrobić, więc jedynie wpatrywałem się z przerażeniem w twarz ogromnego mężczyzny- twoja maska zasłania oczy- stwierdził- bardzo rozsądnie. One cie zdradzają. Musisz nad tym popracować. Na przykład teraz, nie muszę się za bardzo przyglądać, żeby dostrzec w nich strach, a to źle. Wrogowie nie powinni widzieć, że się ich boisz. To oni powinni bać się ciebie- powiedział, a ja przechyliłem lekko głowę. Nagle w Kingpina trafiła wiązka laserowa, a on z impetem uderzył o ścianę. Milioner wylądował obok mnie.

-CO TO MIAŁO BYĆ DO CHOLERY?!- wrzasnął- MOŻE OD RAZU DASZ MU SWÓJ ADRES, CO SMARKACZU?!- krzyczał, a jedyna rzecz, o której byłem w stanie myśleć to to, że Kingpin słyszy to wszystko. Było mi zwyczajnie głupio. Czy on serio nie może darować sobie upokarzania mnie?

-Przepraszam- mruknąłem, wymijając go. Podniosłem swoją maskę i naciągnąłem ją na twarz. Niech nie widzą moich łez. W milczeniu minęła nam droga do wieży. Nikt nie śmiał się odezwać, widząc, jak wściekły jest milioner, ponieważ Kingpin uciekł razem z tabliczką. Zrobił to, w czasie, który mój mentor zagospodarował na darcie się na mnie.

-Peter, za mną- warknął, gdy byliśmy na miejscu. Posłusznie ruszyłem za nim do pracowni. Jakoś automatycznie pomyślałem o pokoju kar w sierocińcu i zadrżałem. Pan Stark usiadł na krześle przy biurku i w milczeniu wskazał na stołek naprzeciwko. Przełknąłem nerwowo ślinę, jednak usiadłem.

*****

2770 słów

Hejka!

Ale długi wyszedł xD

Od razu mówię, że rozdziały będą się pojawiały tak jak w mojej poprzedniej książce, czyli raczej nieregularnie, ale nie obiecuję, że tak często :)

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro