Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nawet nie wiem dlaczego i kiedy znalazłem się w tym samym magazynie, w którym wczoraj spieprzyłem akcję. Nie miałem już siły. Po prostu już nie chcę tego wszystkiego ciągnąć. Ale nie mogę się poddać. Co by powiedziała ciocia? Chociaż teraz i tak jest mną pewnie zawiedziona. Oparłem się o ścianę, by po chwili osunąć się po niej i skulić na podłodze. W magazynie rozbrzmiał mój cichy szloch.

Nagle uderzyła mnie pewna myśl. A mianowicie to, że jest już dość późno i pewnie znowu pobiją mnie w sierocińcu. Poczułem przypływ złości. Dlaczego to spotyka właśnie mnie? Czym do cholery sobie na to wszystko zasłużyłem? Przecież się starałem! Próbowałem być bohaterem! Wiem, że mi nie wyszło. Że jestem do niczego. Ale czy naprawdę zasługuję na takie piekło?

-NIENAWIDZĘ WAS!- wrzasnąłem, uderzając pięściami w podłogę. A już po chwili ponownie zacząłem szlochać.

-Nie płacz, chłopcze. Nie warto. A już na pewno nie z jego powodu- odezwał się nagle gruby, łagodny głos z końca pomieszczenia. Spojrzałem w tamtą stronę z przerażeniem. Potężny mężczyzna zaczął się do mnie zbliżać, a ja, mimo iż powinienem uciekać, zupełnie nie byłem w stanie się ruszyć- ale, nie powiem, rozumiem cię Peter- powiedział, a ja wzdrygnąłem się, słysząc swoje imię. No tak. Widział mnie bez maski. Reszta nie była trudna- to boli, kiedy osoba, którą podziwiasz, uważa, że jesteś nic nie wartym śmieciem- wiedziałem, że nie ma sensu przeczyć i oburzać się. Ma rację- wstań chłopcze- jego głos był taki łagodny, że naprawdę ciężko było się go bać- Spider man'owi nie przystoi płakać na ziemi- powiedział. Podszedł do mnie i otarł kciukami moje mokre od łez policzki. Zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie uciekłem. Pewnie wszędzie ukryci są agenci- uderz- rozkazał, wystawiając przed siebie otwartą dłoń. Spojrzałem na niego niepewnie. Zdawał sobie sprawę, że jestem nadludzko silny?- no dalej, nie bój się, mały- ponaglił, a ja nabrałem powietrza i uderzyłem w jego dłoń. To był raczej lekkie uderzenie- chyba sobie żartujesz. To wszystko na co cię stać?- uderzyłem jeszcze raz, zdecydowanie mocniej, jednak on nawet nie drgnął- jeszcze raz- powiedział, a ja to zrobiłem- mocniej- warknął, a ja zamachnąłem się i z całej siły wymierzyłem celny cios w jego otwartą dłoń. Nawet nie zgiął łokcia- no dalej, ulżyj sobie- uśmiechnął się do mnie i wskazał na jedną z betonowych kolumn, a ja zacząłem zasypywać ją serią uderzeń- powiedz to- warknął.

-Nienawidzę was- sapnąłem, nie przestając uderzać.

-Głośniej.

-NIENAWIDZĘ WAS!- wrzasnąłem i zadałem ostatni cios, po którym kolumna runęła. Jakimś cudem, naprawdę poczułem się lepiej. Stanąłem, głośno oddychając. Łzy znów spływały po mojej twarzy, a on ponownie je starł i spojrzał na mnie z uśmiechem.

-Dzielny chłopak- pochwalił mnie, a ja spuściłem wzrok- mogę ci pomóc, wiesz?- spojrzałem na niego zdezorientowany- nie zwrócę ci ciotki, ale mogę uczynić twoje życie bardziej znośnym, a przede wszystkim, dam ci to, czego najbardziej pragniesz.

-Niby co takiego?- prychnąłem. Skąd on może wiedzieć, czego pragnę?

-Szacunek Starka- zatkało mnie- co ty na to?

-Mam dla pana pracować, tak?- spytałem, przypominając sobie, że przecież on jest przestępcą.

-Mądry z ciebie dzieciak- stwierdził- potrzebuję ludzi takich, jak ty. Masz wyjątkowe zdolności...

-Chodzi tylko o moje moce?- przerwałem mu.

-Nie. Chodzi mi o ciebie, Peter- spojrzałem na niego z niedowierzaniem- szanuję ludzi takich jak ty. Jesteś silny i odważny. Większość osób na twoim miejscu dawno by się załamała- westchnąłem i spojrzałem na miejsce, w którym niedawno płakałem- każdemu się zdarza chwila słabości. Bądź co bądź, jesteś jeszcze dzieckiem- powiedział i dwoma palcami nakierował mój podbródek tak, bym na niego patrzył- pamiętasz, co ci mówiłem ostatnio? Mogę cię nauczyć ukrywać i kontrolować emocje. Pomogę ci sprawić, żeby to wrogowie bali się ciebie, a nie ty ich. Nie będziesz musiał nikogo zabijać. Wiem, że jesteś dobry i nie zrobił byś tego. Obiecuję ci, że nigdy nie będziesz musiał zaatakować niewinnego człowieka- wciąż patrzyłem na niego z lekką niepewnością- to jak? Pozwolisz sobie pomóc?- spytał.

-Ale... ja... nie mogę- wydukałem i zacząłem się powoli cofać. Ten w odpowiedzi jedynie się uśmiechnął.

-Dlaczego nie?- spytał. Nie chodzi o to, że jest zły. W zasadzie...

-Nie wiem- dokończyłem myśl na głos, spuszczając wzrok.

-Boisz się. To normalne. Wydaje ci się, że jestem przestępcą, więc nie możesz ze mną współpracować, ale zapewniam cię, że się mylisz. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak cienka jest granica pomiędzy dobrem a złem, które w gruncie rzeczy są jedynie złudzeniem- spojrzałem na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli- wydaje ci się, że ludzie są albo dobrzy, albo źli. Bzdura. Nie ma dobrych i złych ludzi. Są po prostu ludzie. Weźmy takiego Starka. Czy on jest dobry?- niepewnie skinąłem głową- a czy ktoś dobry, sprzedawałby broń? Wiesz ile osób zabił ten jego strój? Ilu ludzi skrzywdziły jego bomby? Nawet sobie nie wyobrażasz. Albo, czy ktoś dobry, potraktowałby w ten sposób wpatrzonego w siebie nastolatka?- zmarszczyłem lekko brwi. Zasługiwałem na to- pewnie ci się wydaje, że to twoja wina. Że powinieneś się bardziej starać- albo doskonale zna się na ludziach, albo czyta w myślach- kolejny błąd. Nie chodzi o to, że za słabo ci zależy, Peter. Problem jest w tym, że zależy ci za bardzo. No bo, czemu masz się starać dla ludzi i świata, który nie troszczy się o ciebie? Który wciąż rzuca kłody pod nogi i rujnuje wszystko, na co zapracujesz? Skoro ludzie wciąż cię krzywdzą, to dlaczego masz się dla nich poświęcać? Nie lepiej byłoby zadbać o siebie, a przy okazji o tą garstkę chłopaczków, która z tobą mieszka? Pamiętaj Peter, świat jest zimny i okrutny. A ci, którzy chcą na nim przetrwać, też muszą tacy być. Naprawdę chcę ci pomóc. Nie ukrywam, też na tym skorzystam, ale ludzie nigdy nie są bezinteresowni. Nawet jeśli tak ci się wydaje. Wszystko ma swoją cenę. Wydaje mi się, że moja jest uczciwa. To jak? Pomożesz sobie, czy wolisz dalej płakać w samotności? Pokażesz Starkowi, że się mylił? Że potrafisz osiągnąć znacznie więcej, niż mu się wydaje? Że jesteś silny? Chcesz sprawić, żeby to on czuł respekt przed tobą?

Wciąż miałem w głowie to, jak powiedział, że szanuje ludzi takich jak ja. Ma rację. Dlaczego mam się starać dla ludzi, skoro nie dostaję nic w zamian? To bez sensu! Skoro świat o mnie nie dba, to sam muszę to zrobić.

-Tak- powiedziałem pewnie. Moje życie i tak jest ruiną. A ruiny chyba nie można już bardziej zepsuć... czy można?

***

Wszedłem po cichu do naszego pokoju i zbladłem. Pusto. A to mogło oznaczać jedno. Dali się złapać. No nic, muszę im pomóc. Oni mi też pomogli. A długi trzeba spłacać. Zszedłem po cichu do piwnicy. Wszyscy już spali, a ja posiadam pajęczy zmysł,więc nie musiałem się martwić o przyłapanie. Podszedłem do dobrze znanych mi drzwi i odsunąłem ciężki rygiel. Siedzieli tam w piątkę. 

-Peter!- zawołał Max i podbiegł do mnie. Poczochrałem mu włosy i uśmiechnąłem się.

-Cześć chłopaki- powiedziałem, a oni podnieśli się i pomogli wstać Jack'owi. Syknąłem, gdy zobaczyłem zakrwawioną koszulkę i podbite oko. Podszedłem do nich i złapałem najstarszego z jeden strony- a teraz szybko, żeby nas nikt nie widział- szepnąłem i po chwili szliśmy już w stronę naszej sypialni. Jakimś cudem dotarliśmy na górę i korytarzem doczłapaliśmy się z ledwo przytomnym kolegą do pokoju. Położyliśmy go na łóżku i zdjęliśmy koszulkę, co wiązało się ze stłumiony mi jękami bólu. Delikatnie obróciliśmy go na brzuch. Tego na pewno nie zrobiła żadna z opiekunek. Będzie miał pełno nowych blizn. 

-Max, Timy, przynieście miskę wody i jakąś czystą szmatkę- powiedziałem twardo. Młodsi wykonali polecenie i wdrapali się na górne łóżko, by móc się swobodnie przyglądać. Zmoczyłem materiał i zacząłem zmywać krew z pleców starszego. Ten wzdrygnął się i syknął z bólu- wybacz, zaraz skończę- powiedziałem cicho, po czym kontynuowałem.

Na koniec owinąłem mu prawie cały tułów bandażem, który miałem schowany w plecaku, a Jack zasnął z wycieńczenia. Westchnąłem ciężko i posprzątałem, po czym też położyłem się do łóżka, jednak nie mogłem zasnąć. Dobrze zrobiłem, zgadzając się na pracę dla Kingpina? Nie wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony, jeżeli on rzeczywiście jest w stanie mi pomóc, to chyba dobrze, no nie? Jest jedyną osobą, która choć trochę się mną przejęła. Pana Starka kompletnie nie obchodzi, co się ze mną dzieje. No ale z drugiej strony, czemu miało by go to obchodzić? Przecież ja nie zasługuję na niczyją uwagę. A skoro pomimo tego, otrzymałem ją od Kingpina, to powinienem skorzystać, prawda? W końcu, dlaczego mam się starać dla świata, który stara się mnie zabić jak tylko może? No właśnie, tylko idiota by to ciągnął. Czas w końcu zatroszczyć się o siebie. Teraz to oni, będą bać się mnie.

***

Obudził nas standardowy ryk wydobywający się z głośników. Skrzywiłem się na skrzeczący głos opiekunki. Było ich tu pięć. Pani Viperer, wysoka i szczupła, na dodatek bardzo surowa, ale na szczęście nie jest zbyt silna. Pani Fosher, czyli ta, która biła mnie ostatnio. Pani Harris, jej się lepiej nie narażać, ponieważ ma zdecydowanie najsilniejszy cios z nich wszystkich. Jest jeszcze pani Jones, równie wredna co poprzedniczki. No i pani Smith. Akurat ona jest nawet w porządku. No, nie żeby od razu była jakaś super miła, ale nie bije za byle bzdety, a czasami nawet odpuszcza. Z nią jako jedyną można się dogadać. Nie potrzebne są w tym miejscu żadne sprzątaczki, ponieważ to podopieczni zajmują się takimi rzeczami.

Kingpin powiedział, żebym przyszedł do tego magazynu równo o dwudziestej. W zasadzie, ciekawe czy powinienem wziąć strój. Wezmę, na wszelki wypadek.

Jakby odruchowo przewiesiłem się przez barierkę łóżka, by spojrzeć na Jack'a. Ten posłał mi wdzięczne spojrzenie.

-Dzięki za wczoraj- powiedział i uśmiechnął się lekko.

-Chyba byłem wam to winny- stwierdziłem beznamiętnie. Żaden z nich nie odpowiedział. Wstaliśmy i przygotowaliśmy pokój do sprawdzenia. Po chwili jedna z opiekunek otworzyła drzwi, cmoknęła z dezaprobatą i wyszła. 

-Robimy zrzutkę na śniadanie?- zaproponował Billy. Już po chwili każdy wydlubywał drobniaki z kieszeni. Łącznie zebraliśmy trzydzieści cztery dolary.

-Całkiem nieźle- stwierdził Jason- starczy na coś ciepłego.

-Dasz radę wstać?- spytałem Jack'a.

-Spokojnie, nie pierwszy i nie ostatni raz oberwałem- powiedział z uśmiechem i podniósł się z łóżka. Po cichu przemknęliśmy do okna i zeszliśmy po barierce. Ruszyliśmy przed siebie i weszliśmy do pierwszego baru, na jaki się natknęliśmy. Usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy sześć zup. To chyba mój pierwszy ciepły posiłek od osiemnastu dni. Nie mogłem się skupić na rozmowie. Wciąż myślałem o tym, czy podjąłem dobrą decyzję. W końcu, nie wiem, czego Kingpin ode mnie oczekuje. Co, jeśli okaże się, że będzie chciał sobie zrobić ze mnie prywatnego zabójcę? Nie potrafię tego logicznie wyjaśnić, ale on naprawdę wzbudza zaufanie. 

-Peter! Słuchajże jak się do ciebie mówi!- warknął Billy.

-Em, tak?- spytałem.

-Musimy zdobyć trochę kasy- oznajmił Jack.

-W jaki sposób?- rzuciłem, bawiąc się serwetką.

-Właśnie o to chodzi- stwierdził Billy- jakieś pomysły?

Nie odpowiedziałem, ponieważ dostaliśmy śniadanie. Stuknęliśmy się łyżkami nad stołem i zaczęliśmy jeść, poruszając przy tym głupie, nieistotne tematy, co chwila wybuchając głośnym śmiechem. Choć ten mój niekoniecznie był szczery. Ale przynajmniej był. Tak naprawdę, nie potrafiłem śmiać się szczerze, odkąd ciocia... ehh, odeszła. Zostawiła mnie. Zupełnie samego. Bez rodziny. Bez nikogo, kto przejąłby się moją śmiercią.

-Peter, coś tak zmarkotniał?- Timy szturchnął mnie w ramię.

-Em, co? Nie, nic, nieważne- poczochrałem młodszego po włosach- zamyśliłem się- wszyscy spojrzeli na mnie ze współczuciem.

-Brakuje ci jej, co?- spytał, a raczej stwierdził Jason. Posłałem mu wściekłe spojrzenie. 

-Tak, cholernie brakuje- syknąłem.

-Peter, posłuchaj...- zaczął Jack.

-Nie, to wy posłuchajcie- warknąłem- nie chcę waszego współczucia, ani tych spojrzeń. Nie musicie mnie pocieszać, ani tym bardziej nie chcę, żeby było wam mnie żal. Nie muszę wam mówić, jak to jest, bo doskonale wiecie, więc po prostu dajcie mi spokój. Tak będzie najlepiej. Sam sobie z tym poradzę. W końcu teraz ze wszystkim muszę sobie radzić sam, nie?- zaśmiałem się nerwowo, po czym wstałem i po prostu wyszedłem. Wściekły ruszyłem przed siebie szybkim krokiem. Czy im się wydaje, że to mi jakkolwiek pomoże? Nic, co nie zdoła jej zwrócić, nie jest w stanie mi pomóc. Żadne puste słowa ani tym bardziej współczujące spojrzenia. Nie chcę ich litości. Nie chcę niczyjej litości. Nie prosiłem o nią, więc niech po prostu dadzą mi spokój.

Cały dzień włóczyłem się bez celu po queens. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nigdzie mnie nie chcą. Nigdzie nie ma dla mnie miejsca. Ciekawe, czego tak naprawdę chce ode mnie Kingpin. Nie wierzę w tą bajeczkę o tym, jak to chce mi pomóc. Sam powiedział, że ludzie są samolubni. Pewnie potrzebuje mnie do czegoś. W zasadzie i tak nie mam nic do stracenia. Dosłownie nic.

***

Postanowiłem wejść do jednego z barów i dowiedzieć się czegoś o Kingpinie. W końcu on wie gdzie mieszkam, zna moje nazwisko, a ja nie wiem o nim nic. Gdy pchnąłem ciężkie drzwi, od razu uderzył mnie intensywny zapach potu i alkoholu. Między stolikami, przy których siedzieli co najmniej podejrzane persony, chodziły skąpo ubrane kelnerki z tacami wypełnionymi kuflami i kieliszkami.

-W czym mogę pomóc, maluszku?- spytał uśmiechnięty, młody barman. Spojrzałem na niego zdezorientowany.

-Jak bardzo żałosne będzie zamówienie soku?- spytałem, unosząc brew w geście rozbawienia.

-Bardzo bardzo- odparł barman, marszcząc przy tym nos i parsknął śmiechem- ale w twojej sytuacji nie widzę innego wyjścia, dzieciaku.

-To chyba zrezygnuję- oznajmiłem i oparłem się o bar- w zasadzie, szukam informacji.

-A czego chciałbyś się dowiedzieć, mały?- oparł się o ladę z drugiej strony.

-Czegoś o Kingpinie- powiedziałem, a on zmarszczył brwi.

-Ja wiem tylko tyle, że nazywa się Wilson Fisk. Jeśli to ci nie wystarczy, to idź do niego- wskazał palcem na mężczyznę siedzącego przy jednym ze stolików. Koło niego piło piwo jeszcze trzech innych, równie groźnie wyglądających ludzi. No cóż, czego się nie robi dla wiedzy?- ale wiesz, nie obraź się... nie sądzę, żeby chcieli rozmawiać z takim maluszkiem jak ty. Musisz jakoś im zaimponować.

-Na przykład?- zapytałem.

-Na przykład tak- wskazał na stolik, przy którym mężczyźni siłowali się na rękę- jesteś silny?- niepewnie kiwnąłem głową- mógłbym dobrać ci najsłabszego przeciwnika, choć i tak możesz sobie nie poradzić. To są dość duzi panowie- powiedział złośliwie z udawaną troską.

-O co tam chodzi? Jakieś zakłady, czy coś?- spytałem, widząc, że dużo obserwatorów macha gotówką.

-Właśnie tak. Jeśli wygrasz, to może przy okazji trochę zarobisz- uśmiechnął się do mnie. Doskonale wiedziałem, że barman nie daje mi żadnych szans, ale go zaskoczę.

-Mogę spróbować- stwierdziłem pewnie.

*****

2365 słów

Hejka!

No to zaczynamy maraton! Jak myślicie, Peterek zrezygnuje z pracy dla Kingpina?

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro