Rozdział 44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Peter

Miałem plan. Opierał się głównie na nadziei, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale to było najlepsze, co byłem teraz w stanie wymyślić.

Kątem oka zerknąłem na milionera. Cały we krwi, siniakach i rozcięciach. Jego twarz wyrażała czysty ból i przerażenie, czyli coś, na co absolutnie nie zasługiwał. Gotowało się we mnie i miałem ochotę zatłuc wszystkich, którzy ośmielili się położyć na nim swoje brudne łapska, ale tego nie pokazywałem. Nie pokazywałem też tego, jak cholernie się bałem. Bo naprawdę się bałem. Serce waliło mi jak pieprzony młot pneumatyczny, a wnętrzności podchodziły do gardła. Gdyby ktoś chwycił mnie za rękę, na pewno poczułby, jak cały drżę, ale na moje szczęście z daleka nie było to widoczne. Przybrałem ten znienawidzony przez pana Starka, cwaniacki uśmieszek, a moje spojrzenie w całości wypełniła kpina i pogarda. Byłem na celowniku około dwudziestu ludzi, więc musiałem być opanowany. Jeden niewłaściwy ruch i po mnie.

-Proszę bardzo, jestem. A teraz, wypuść pana Starka- zażądałem twardo, w ogóle nie zerkając na czarnowłosego. Nie chciałem na niego patrzeć, żeby na mojej twarzy nie wymalowały się jakieś niepożądane emocje.

-Nie! Uciekaj, dzieciaku!- zawołał rozpaczliwie milioner, ale szybko został uciszony przez jednego z pracowników. Resztką woli nie zerwałem się do ataku, gdy brutalnie wepchnęli mu do ust brudną szmatkę, pomimo gorączkowej szarpaniny Iron mana. Kingpin uniósł jedną brew i uśmiechnął się z politowaniem.

-Niestety, za dużo widział. Przykro mi, Peter, ale muszę go zabić- oznajmił zupełnie spokojnie, choć dałbym sobie rękę uciąć, że też blefował, bo w rzeczywistości targało nim mnóstwo emocji. Zmarszczyłem brwi. Nie podobała mi się ta jego pewność siebie. Bardzo mi się nie podobała.

-To sprawa pomiędzy nami. Nie mieszaj go w to- powiedziałem stanowczo. Patrzyłem Fiskowi prosto w oczy z nienawiścią i pewnością w spojrzeniu.

-Wręcz przeciwnie, Peter. Niepotrzebnie go w to wciągnąłeś. Gdyby nie ty, Stark nie miałby żadnych problemów- wiem co chce zrobić. Chce wytrącić mnie z równowagi. Wpędzić w mantrę obwiniania siebie i zmusić do prób jałowych tłumaczeń przed panem Starkiem. Chce, żebym stracił czujność, zatracając się w swoich własnych myślach. Nie pozwolę na to.

-Po prostu mnie zabij, a jego wypuść. Chodzi ci tylko o moją śmierć, nie jego. Jego to w ogóle nie dotyczy- mój głos był wypruty z emocji, a ja sprawiłem wrażenie nie poruszonego sytuacją, choć w głębi duszy już dawno upadłem na kolana i błagałem, żeby pozwolił mu odejść. Bo byłem gotowy to zrobić. Wszystko, żeby tylko go uratować. Widziałem, że pan Stark gorączkowo próbuje coś powiedzieć, ale uniemożliwiła mu to szmatka w ustach. Nie musiał nic mówić. Jego spojrzenie robiło to za niego. Rozpaczliwe, błagalne spojrzenie załzawionych oczu krzyczące wręcz "uciekaj stąd".

-Dotyczy, bardziej niż myślisz, Peter- westchnął ciężko, udając rozczarowanie i skruchę- nie rozumiem cię. Mogłeś mieć wszystko. Szacunek, władzę, pieniądze... czemu to odrzuciłeś?- pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem i zawodem- ale to teraz nie jest ważne. Skończcie z nim- rzucił beznamiętnie, a ja nawet nie drgnąłem. Milioner zaczął się rozpaczliwie wyrywać i głośno krzyczeć przez materiał. Jakby wpadł w histerię. Natychmiast został uciszony pistoletem przystawionym do jego skroni, jednak wciąż pokazywał mi całym sobą, że mam stąd uciekać, póki jeszcze mogę. Kilka łez spłynęło po jego policzkach, a w oczach zagościło przerażenie i desperacja. Nawet stąd widziałem, że każdy, najmniejszy mięsień jego ciała jest napięty do granic możliwości. Posłałem mu krótki, cwaniacki uśmiech, który oznaczał, że doskonale wiem, co robię. Trochę go to uspokoiło. I bardzo dobrze. Bo wiedziałem dokładnie, co chcę zrobić. Przeanalizowałem po drodze te wszystkie dziwne sytuacje. Kiedy ludzie Fiska mnie kryli. Ten głos. "Przepraszam, dzieciaku". Mogli tyle razy mnie wydać i zyskać szacunek, pieniądze lub przywileje. Ale tego nie zrobili. I dziś też tego nie zrobią. Nie zabiją mnie. Nie wiedziałem dlaczego. Dlaczego są w stanie sprzeciwić się Fiskowi, żeby ratować skórę jakiemuś dzieciakowi, ale wiedziałem, że nikt nie ośmieli się mnie skrzywdzić. I miałem rację. Nikt nawet nie drgnął. Wciąż mierzyli we mnie z broni, ale nikt nie wystrzelił. Jakby czekali na pierwszy strzał. Żeby z czystym sumieniem mogli mnie dobić, ale nikt nie chciał strzelić pierwszy. Kingpin posłał im zdezorientowane spojrzenie, a następnie skierował je na mnie- powiedziałem, żebyście z nim skończyli, idioci!- powtórzył stanowczo.

-Wiesz...- zacząłem, zupełnie spokojnym głosem, ruszając powolnie w głąb pomieszczenia. Zabawne było to, jak lufy karabinów i pistoletów przemieszczały się razem ze mną, bo nikt tak na prawdę nie wiedział, co ma zrobić- pan Stark nauczył mnie...- posłałem milionerowi złośliwy uśmiech, nie potrafiąc zrezygnować z wbicia mu szpili nawet w takim momencie- nie, żartowałem. Był chujowym mentorem i w zasadzie niczego mnie nie nauczył. Sam się tego nauczyłem. Pamiętasz, jak mówiłeś, że szacunek i strach to jedno i to samo? Bzdura- swobodnym krokiem zacząłem zbliżać się do pana Starka- otóż to- pstryknąłem palcami- jest szacunek- ludzie Kingpina wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a następnie, po chwili wahania, powoli opuścili broń.

-Co wy do cholery...- zaczął wściekły Fisk.

-A teraz...- przerwałem mu- nauczę cię, czym jest strach- w tym momencie rzuciłem się na niego. Zrobiłem salto nad mężczyzną, w międzyczasie chwytając go za barki. Przerzuciłem go nad sobą, wkładając w to całą swoją siłę, dzięki czemu przeleciał przez całe pomieszczenie i uderzył w ścianę. Miałem wrażenie, że cały dom się zatrząsł. Nie tracąc czasu, podbiegłem do pana Starka i wyciągnąłem mu materiał z ust.

-Peter, błagam, uciekaj stąd- zaczął od razu. Szybko rozwiązałem mu ręce. Natychmiast chwycił mnie za ramiona i przyciągnął do siebie. Oddałem krótki uścisk, po czym odsunąłem się i załapałem starszego za przedramiona.

-Niech pan stąd zniknie- rozkazałem twardo. Pokręcił gorączkowo głową, gładząc mnie po policzku, jakby miał mnie zobaczyć ostatni raz w życiu.

-Nie ma opcji, żebym cię tu zostawił...

-Spike!- jeden z pracowników chwycił mnie za ramię i odwrócił w stronę Kingpina, który właśnie się podniósł. Uśmiechnąłem się od razu. Automatycznie. Miałem już na stałe zakodowane, że nie wolno pokazywać strachu.

-Co ty im zrobiłeś, smarkaczu?!- warknął. Zaśmiałem się cicho.

-Nic takiego- wzruszyłem ramionami- chyba po prostu cię nie lubią- zachichotałem złośliwie, widząc jak mężczyzna czerwienieje ze złości.

-Dobrze, w takim razie, ja to zrobię- mówiąc to, uniósł zaciśniętą na pistolecie dłoń. Uśmiechnąłem się z politowaniem.

-Naprawdę sądzisz, że tego nie uniknę?- zapytałem.

-Oczywiście, że ty z łatwością byś tego uniknął- uśmiech zszedł mi z twarzy, gdy zorientowałem się, do kogo on celuje.

-Zabierzcie go stąd!- krzyknąłem do dwóch pracowników stojących najbliżej.

-Nie, nie zgadzam się Peter! Nie zostawię cię tu!- sprzeciwił się pan Stark.

-Wcale cię nie pytałem- zauważyłem- no już!- warknąłem. Dwóch mężczyzn chwyciło milionera za ramiona i nie zważając na jego opór, zaczęli ciągnąć go do wyjścia, w czasie kiedy ja odbijałem nożami pociski Kingpina. Kilku pracowników postanowiło mi pomóc, w czasie gdy reszta po prostu uciekła. Nagle poczułem znajome mrowienie na karku. Jakaś siła zmusiła mnie, bym spojrzał w stronę szarpiącego się pana Starka. Zamarłem. W zwolnionym tempie obserwowałem, jak pocisk leci w kierunku jego głowy i nie byłem w stanie nic z tym zrobić. Nie mogłem się ruszyć. Po prostu mnie zamurowało. Otworzyłem szeroko oczy, gdy w ostatniej chwili odbił się on od tarczy z gwiazdą na środku. Posłałem krótki, wdzięczny uśmiech Kapitanowi, po czym złapałem tarczę w locie i rzuciłem nią w Kingpina. Trafiłem. Wykorzystując zdezorientowanie mężczyzny, podbiegłem do niego i wymierzyłem mu najsilniejszy cios, na jaki tylko było mnie stać. To był błąd. Cholerny błąd. Bo moja siła nie robiła na nim wrażenia. Nie zdążyłem nawet drgnąć, gdy złapał mnie za szyję i przygwoździł do ściany. Zacząłem odruchowo wierzgać nogami. Ściągnąłem jego dłoń, jednak nic to nie dało. Wziąłem głęboki wdech. A raczej spróbowałem, bo zaciśnięta na moim gardle silna ręka mi to uniemożliwiła.

-Ty przeklęty smarkaczu, pożałujesz, że ośmieliłeś się zwrócić moich ludzi przeciwko mnie- wycedził przez zęby, w czasie w którym ja toczyłem rozpaczliwą walkę o odrobinę tlenu. Nagle poczułem, jak całe moje ciało odrywa się od ściany. Pajęczy zmysł oszalał, a ja sam jeszcze mocniej zacząłem się wyrywać.

-N-nie...- sapnąłem błagalnie. Starszy jedynie uśmiechnął się mrocznie, słysząc to. Wziął zamach i cholernie mocno uderzył mną o ścianę. Wydałem z siebie niemy krzyk. Przed moimi oczami zatańczyły czarne plamy. Nagle Kingpin mnie puścił. Zacisnąłem powieki i jęknąłem, gdy boleśnie zderzyłem z ziemią. Poczułem, jak silne ręce delikatnie mnie oplatają. Spojrzałem z przerażeniem na mężczyznę przede mną.

-Panie Stark, niech pan ucieka, błagam...- zacząłem szeptać.

Pov. Stark

Nic mnie już nie obchodziło. Po prostu nic. Tylko to jedno życie. Nawet moi przyjaciele, którzy w tej chwili walczyli na śmierć i życie z Fiskiem, nie byli ważni. Tylko ten dzieciak się liczył.Tylko to, czy Peter przeżyje. Musiał przeżyć. Musiał. Nie było innej możliwości.

-Przestań!- warknąłem- idziemy stąd- dodałem. Peter posłał mi rozpaczliwe, błagalne spojrzenie.

-Nie zostawię ich tutaj. Nikogo tu nie zostawię. Pan musi uciekać, rozumie pan, panie Stark? Proszę, niech pan idzie. Wszystko będzie dobrze. Poradzę sobie- zapewnił z uśmiechem. Ten uśmiech nie był szczery. On się bał. Był przerażony, a mimo to, był gotowy walczyć, żeby ocalić tych wszystkich ludzi.

-Peter, proszę cię, obiecaj mi, że stąd wyjedziesz. Masz być cały, rozumiesz dzieciaku?- chłopak kiwnął głową. Wstał chwiejnie i rozejrzał się. Wiedział, że musi walczyć. Że nie wolno mu zostawić tych ludzi. Był bohaterem. Prawdziwym bohaterem, jakim ja nigdy nie zostanę. Za to go zawsze podziwiałem. Właśnie za to. Że pomimo bólu i strachu, on wciąż walczy i ratuje ludzkie życie. Bezinteresownie.

Nagle stało się coś, czego nikt nie przewidział. Peter z całej siły rzucił Kingpinem o ścianę. Odrobina gruzu spadła mi na twarz. Rozejrzałem się odruchowo. Mój wzrok zatrzymał się na Bartonie, który właśnie naprężał cięciwę. Otworzyłem szeroko oczy, gdy zorientowałem się, co to za rodzaj strzały. Ona... eksploduje.

-Clint, nie!- krzyknąłem, ale było już za późno. Wybuch odrzucił nas wszystkich. A najgorsze w tym wszystkim było to, że dom powoli nie wytrzymywał. Wiedziałem dobrze, co za chwilę nastąpi. Wielopiętrowa willa zwali nam się na głowy. Przez zaciekłą walkę Petera i Fiska, coraz większe odłamki gruzu lądowały dookoła. Obserwowałem to lekko nieprzytomnie, aż w końcu usłyszałem krzyk. Krzyk mojego dzieciaka. Spojrzałem na niego. Leżał na ziemi, z uwięzionymi pod wielkim kawałkiem gruzu nogami. Fisk to wykorzystał. Chwycił chłopca za ramię i mocno nim szarpnął, dosłownie wyrywając Petera z pułapki, co wiązało się z kolejnym wrzaskiem. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że on wcale nie chciał mu pomóc. Chwycił palący się kawałek drewnianego stołu i z okrutnym uśmiechem przyłożył go do pleców nastolatka. Parker wygiął kręgosłup w łuk. W tej chwili, usłyszałem najbardziej przerażający wrzask w moim życiu. Widziałem jedno. Już nigdy go nie zapomnę.

-Przestań!- krzyknąłem. Ruszyłem w tamtą stronę, jednak silna, kobieca dłoń mnie powstrzymała. Po chwili do tamtej dwójki dopadł Kapitan Ameryka. Clint po raz kolejny użył eksplodującej strzały, nie zwracając uwagi na walący się budynek. Teoretycznie podziałało. Kingpin puścił Petera. Ale willa zaczęła się jeszcze bardziej sypać, a pożar tylko przybrał na sile. Steve podbiegł do dzieciaka i podniósł go. Nie zważając na protesty Natashy, podbiegłem do nich.

-Obiecaj mi coś- szepnął Peter, patrząc na Rogersa- jeśli będziecie wybierać pomiędzy moim życiem, a życiem pana Starka, uratujecie jego- wysapał. Kapitan spojrzał na mnie. Pokręciłem gorączkowo głową. Nie może się na to zgodzić. Nie może. Peter jest najważniejszy.

-Nie...- szepnąłem, patrząc na Rogersa. A on... powiedział to jedno, ale jakże bolesne w tamtej chwili słowo.

-Obiecuję- powiedział cicho- dasz radę iść?- spytał. Chłopiec pokiwał głową. Rogers delikatnie postawił go na ziemię. Peter z cichym syknięciem stanął na nogach. Steve chwycił mnie za ramię- musisz stąd uciekać. Nie masz zbroi- cofnąłem się o dwa kroki.

-Nie, dopóki Peter tu jest- nagle, wspomniany dzieciak zerwał się do biegu. Minął Clinta, wykonał zgrabne salto, kopiąc przy okazji Fiska w szczękę. Tamten zatoczył się do tyłu, jednak nie upadł. A chłopak nie przestawał. Ponowił atak, tym razem od tyłu. Był zbyt mały i słaby, żeby walczyć z Kingpinem na pięści, dlatego po prostu atakował go, co chwila doskakując do zdezorientowanego mężczyzny i wyprowadzając kolejne ciosy.

-Pomóż mu!- warknąłem do Kapitana. Ten jedynie kiwnął głową i ruszył do akcji. Rozejrzałem się dookoła. Powoli zaczynało brakować tu tlenu, a konstrukcja budynku była coraz bardziej niestabilna. Podbiegłem do Bartona- wszystko się wali. Musimy uciekać- oznajmiłem.

-Racja- rzucił. Wdowa, Kapitan i Peter byli zajęci walką. Cholera, trzeba ich stąd wyprowadzić.  Natasha odwróciła się w moją stronę.

-Tony, uciekaj stąd- rozkazała.

-Nat, wyprowadź Petera- wiem, że mogę jej zaufać. Kiwnęła głową. Wróciła do walki,w międzyczasie wołając do dzieciaka "wyprowadź ludzi". Chłopak bez zbędnych dyskusji zaczął powoli zbierać pracowników i kierować ich do wyjścia. W końcu podbiegł do mnie i szarpnął mnie za przedramię. Biernie pozwoliłem, żeby Peter, zasłaniając usta i nos rękawem, przeprowadził mnie przez płonące pomieszczenie. W końcu udało nam się wydostać. Nastolatek wziął głęboki oddech, gdy w końcu mieliśmy dostęp do czystego powietrza. Po chwili, dołączyła do nas reszta.

-Fisk zniknął- oświadczył Kapitan.

-Daliście mu uciec?!- warknął Peter.

-Po prostu przepadł. Rozpłynął się w powietrzu- zaczęła Nat, ciężko oddychając. Nagle usłyszeliśmy rozdzierający wrzask, dochodzący z płonącego domu. Peter, nie zastanawiając się, ruszył w kierunku wejścia. Chwyciłem go za ramię.

-Co ty wyprawiasz?- chłopiec uwolnił się z mojego uścisku jednym szarpnięciem.

-Idę tam- oznajmił. Pokręciłem głową.

-Nie, nie zgadzam się- oznajmiłem, głosem nieznoszącym sprzeciwu

-Wcale cię nie pytałem- zauważył.

-Peter, błagam cię, budynek ledwo stoi. Zawali się...- powiedziałem błagalnym głosem. Nastolatek uśmiechnął się smutno.

-Tam są ludzie. Nie zostawię ich- oświadczył twardo. Przez chwilę przyglądałem mu się z niedowierzaniem. Pokiwałem głową. Wtedy chłopak ruszył w kierunku wejścia.

Pov. Peter

Wbiegłem do płonącego budynku. Robiłem to już milion razy. Ratowanie ludzi z pożarów, to kiedyś była moja codzienność. A teraz? Może wyszedłem z wprawy...? Nie, musi się udać.

-Halo?! Jest tu ktoś?!- zawołałem.  Czułem jak dym drażni moje drogi oddechowe i oczy, ale to nie było teraz ważne.

-Tutaj!- wrzasnął ktoś z drugiej strony. Nie tracąc czasu, pobiegłem tam. I to był błąd. Największy błąd, jaki mogłem popełnić. Gdy tylko pojawiłem się w docelowym miejscu, moim oczom ukazał się Kingpin, trzymający za szyję rozpaczliwie wierzgającego mężczyznę.

-Puść go!- rozkazałem, a starszy roześmiał się.

-Teraz będziesz się bawił w bohatera?- w tym momencie, bezceremonialnie skręcił trzymanemu kark.

-Nie!- krzyknąłem odruchowo, patrząc, jak bezwładnie ciało opada na ziemię i uderza w nią.

-Zdradzić ci mały sekret, Peter? Nie byłeś, nie jesteś i nigdy nie będziesz bohaterem. Jesteś za słaby- mówiąc to, chwycił mnie za ramię i z całej siły rzucił mną w ścianę. Krzyknąłem, gdy boleśnie się z nią zderzyłem. Ale nie wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną. Kingpin podszedł, jak się okazało nie do mnie, a do ściany, w którą mocno uderzył. Wielki odłamek gruzu spadł na mnie, zakleszczając mi nogi. Bolało. Wrzasnąłem mimowolnie i zacisnąłem powieki. Fisk stanął nade mną i zaśmiał się okrutnie- jesteś żałosny. Przerażony, mały, słaby chłopczyk, który nie wie czego chce- kopnął mnie. Nawet nie mogłem się skulić z bólu, więc jedynie jęknąłem, nie wiedząc co z sobą zrobić. Mężczyzna jeszcze kilka razy uderzył w ścianę, po czym zniknął. Moje oczy otworzyły się z przerażenia, gdy zobaczyłem, co się dzieje dookoła mnie. Wszystko zaczęło się walić. Nagle, ze ściany wypadła metalowa rura, która wbiła mi się w bok. Wrzasnąłem, co spowodowało tylko dodatkowy ból. Miałem wrażenie, że każdy oddech jest bolesny. Nie mogłem się uspokoić, żeby trzeźwo pomyśleć. Dosłownie dusiłem się ciężkim, zanieczyszczonym od dymu powietrze.

-PETER!- krzyknął ktoś, klękając przy mnie. O nie...

Pov. Stark

W momencie, w którym usłyszałem wrzask dzieciaka, ruszyłem do środka, bez względu na wszelkie protesty ze strony przyjaciół. Wpadłem do zadymionego wnętrza. Zasłoniłem usta i nos rękawem marynarki.

-Peter?!- krzyknąłem. Cisza. Ruszyłem w głąb domu, by po chwili usłyszeć kolejny, rozpaczliwy, przepełniony bólem wrzask. Pognałem w stronę, z której dochodził i zamarłem. Nie... nie, nie, nie, nie, nie! Błagam, nie! Nie zważając na nic, podbiegłem do dzieciaka- PETER!- krzyknąłem, klękając przy chłopcu.

-P-pan... Stark?- wyszeptał.

-Tak, to ja- powiedziałem, gładząc go po głowie. Łzy zaczęły nieopanowanie spływać po mojej twarzy- nie bój się, Pete, zaraz cię stąd zabiorę- zacząłem gorączkowo szukać jakiegoś sposobu na uwolnienie chłopaka. Spróbowałem podnieść odłamek, który przykleszczył nogi dzieciaka. Jedyne co udało mi się osiągnąć, to krzyk bólu i kolejne łzy na jego zakrwawionej twarzy.

-Uciekaj- sapnął. Pokręciłem głową.

-Nie. Nie, Peter, nie zostawię cię tu, choćby nie wiem co- zapewniłem, gładząc go po głowie. Parker podniósł się lekko. Nagle zrobił coś, czego się nie spodziewałem. Z całej siły uderzył mnie w klatkę piersiową, przez co poleciałem kilka metrów do tyłu. Zrobił to dosłownie kilka sekund przed zawaleniem się sporej części budynku. Widziałem, jak jego drobna sylwetka znika za stertą gruzu.

-NIE!- wrzasnąłem. Podbiegłem do miejsca, w którym odłamki utworzyły niemalże ścianę ciągnącą się aż do sufitu. Zacząłem gorączkowo odkopywać gruz. To był błąd, bo już po chwili "ściana" zaczęła się osuwać. Usłyszałem rozpaczliwy wrzask bólu.

-Przestań!- krzyknął dzieciak. Z trudem wykonałem polecenie. Po chwili zobaczyłem, jak drobna ręka przeciska się przez wąską szczelinę. Drobna ręka, z malutkim krzyżem gotyckim, wytatuowanym na nadgarstku. Symbol bólu i gniewu. On... po prostu jest za młody. Za młody, na wszystko co go spotkało. Nie powinno tak być. On jest tylko dzieckiem. Nie myśląc wiele, chwyciłem ją- niech pan przestanie, proszę!- zawołał.

-Nie bój się, Pete, wyciągnę cię stąd!- krzyknąłem przez łzy, które nieopanowanie napływały do moich oczu i spływały po policzkach. Nawet nie starałem się ich powstrzymać.

-Nie, nie uda się panu... budynek runie. Niech pan ucieka, proszę- pokręciłem głową, ścierając rękawem łzy i pot z mojej twarzy.

-Przestań! Uda się, Peter. Nie zostawię cię tu!- zawołałem. Usłyszałem cichutki, przepełniony bólem, smutny śmiech.

-Panie Stark... umrę- to... bolało. Bolało, jak żadne inne słowo. Jak on... jak piętnastolatek może pogodzić się z myślą, że jego życie się kończy, zanim tak naprawdę zdążyło się zacząć? Że nie przeżyje pierwszej miłości. Że nie zrobi tych wszystkich rzeczy, które zaplanował na swoje dorosłe życie. Że nie wyprawi swoich osiemnastych urodzin, ani nie przeżyje tego okresu, w którym regularnie będzie wracał do domu pijany. Że nie będzie popełniał głupich błędów, na których będzie opierało się jego późniejsze doświadczenie. Że umrze. Że to wszystko się skończy. To... nie. Nie pozwolę na to. Nie mogę. Nie wolno mi. Muszę go uratować.

-Nawet tak nie mów- powiedziałem szybko, kręcąc odruchowo głową. Łzy nieopanowanie spływały po moich policzkach. Mój dzieciak... mój mały chłopiec, którego miałem chronić... nie... nie, błagam...

-Panie Stark... naprawdę. Umrę tutaj, ale pan może przeżyć. Proszę... niech mnie pan tu zostawi. Będzie dobrze...- on ma piętnaście lat. Jebane piętnaście lat. Nie może być tak dojrzały. Nie powinien. Powinien się bać. Czekać, aż go uratuję, zamiast martwić się o moje życie. Ale Peter... musi być dojrzały. Zawsze musiał. Już wtedy, kiedy zdecydował, że wykorzysta swoje moce do obrony słabszych. Albo kiedy postanowił, że będzie zbierał pieniądze na leczenie ciotki. I wtedy, kiedy... kiedy zrozumiał, że sam musi walczyć o swoje życie. Że jest sam. I że ja... wcale na niego nie zasługuję.

-N-nie... nie, nie umrzesz, Peter. Nie pozwolę na to Uratuję cię, rozumiesz?- mówiąc to, znów spróbowałem usunąć choć trochę gruzu. I wtedy zobaczyłem coś, przez co zamarłem. Wielki odłamek z samej góry stoczył się na drugą stronę. Usłyszałem wrzask, a dłoń  nastolatka zacisnęła się mocno. Moja dolna warga zadrżała. Uderzyłem pięścią w podłogę. Byłem bezsilny. Absolutnie bezsilny, w czasie gdy Peter cierpiał. Ucałowałem wewnętrzną część dłoni chłopca, nie zważając na to, że była brudna od krwi i pyłu. Wymamrotałem ciche, płaczliwe i niezrozumiałe "przepraszam", łamiącym się głosem.

-P-panie... Stark, n-niech... arg... p-pan mnie p-posłucha- wysapał młodszy. Znów chwyciłem go za rękę, żeby wiedział, że tu jestem- m-musi p-pan... agh... uciekać...- pokręciłem głową, choć tego nie widział- b-będzie... d-dobrze... p-poradzę s-so-bie- słyszałem, że wciąż tłumi płacz. To jest dziecko. Tylko dziecko, którego nie powinno tu być. On nie jest mężczyzną, który może narażać się, żeby pomagać innym. Jest dzieckiem. Dzieckiem, którym dorośli powinni się opiekować. Ale Peterem nikt się nie opiekował. Jego wszyscy gnębili, potępiali i spisali na straty.

-N-nie... Peter, proszę cię, nie! Zaufaj mi, wyciągnę cię stąd. Ufasz mi, prawda?! Błagam, powiedz! Ufasz mi?!- oparłem się czołem o "ścianę", jakbym dzięki temu mógł być bliżej niego.

-Ufam... j-jak nikomu... arg... innemu- wysapał. W tym momencie, po prostu się rozpłakałem. Jak małe dziecko. Rozpłakałem się, ściskając jego rękę. Byłem za słaby. Nie mogłem nic zrobić, a ten chłopiec umierał. Słyszałem, że był na skraju. Był wykończony i słaby. Na pewno wszystko go tak bardzo bolało, ale on by się nie poskarżył. Nigdy się nie skarżył. Muszę mu pomóc. To się nie może tak skończyć. On musi żyć. Musi...- p-panie Stark... będzie dobrze- szepnął. Otworzyłem szeroko oczy. To ja jestem dorosły. A on... to tylko dziecko. To ja go powinienem uspokajać i pocieszać, a nie on mnie.

-Wiem, Pete. Wyciągnę cię stąd, obiecuję. Wyjdziemy stąd razem, tak?- powoli zaczynałem tracić przytomność. Do ogólnego wycieńczenia dołożył się brak tlenu i temperatura panująca dookoła. Nagle zobaczyłem, jak ręka dzieciaka opada. Miałem wrażenie, że moje serce właśnie się złamało. Otworzyłem szeroko oczy, a po moich policzkach spłynęła fala łez. Chwyciłem jego dłoń i potrząsnąłem delikatnie- P-Peter? Peter!- cisza. Cisza, która w tej chwili była spełnieniem wszystkich moich koszmarów- nie, nie, nie, nie, nie, nie! Peter, błagam, odezwij się!- nawet nie zacisnął palców. Zero reakcji. To było... bolesne. Ale nie tak, jak wtedy, kiedy Peter mówił, że mnie nienawidzi. Albo jak wtedy, kiedy mówił, że to wszystko moja wina. Tamten ból nie mógł się równać z tym. A ja... zrobiłem jedyną rzecz, która byłem teraz w stanie zrobić. Oparłem się o stertę gruzu, przyciągnąłem nogi do klatki piersiowej i przytuliłem dłoń dzieciaka, zanosząc się głośnym płaczem- b-bła-agam... p-pow-wiedz.... c-coś- krzusiłem się własnymi łzami, nie mogąc wypowiedzieć czegoś sensownego. Nie mogłem nawet krzyknąć, choć tak bardzo chciałem to zrobić- b-bła-gam... n-nie...- nagle poczułem, jak jego palce delikatnie zaciskają się na mojej dłoni. Momentalnie otworzyłem oczy i z nadzieją spojrzałem na jego rękę.

-U-ucie-ekaj- wysapał, drżącym, słabym głosem. Pokręciłem głową i wybuchnąłem kolejną falą płaczu. On się dalej o mnie martwił. Teraz, kiedy sam był w potrzasku, w dodatku tak ciężko ranny. Przecież to nie powinno tak wyglądać. Nie powinno. Ja... gdybym tylko mógł... bez wahania zamieniłbym się z nim miejscami.

-Nigdy- powiedziałem stanowczo, jednak mój głos łamał się od płaczu.

-Stark! Gdzie jesteś?!- usłyszałem głos Kapitana. Momentalnie odwróciłem się w jego stronę. Chciałem go zawołać. Chciałem krzyknąć. Powiedzieć cokolwiek. Ale... ja po prostu nie mogłem. Nie byłem w stanie. I to nie przez emocje. Nie przez ból i rozpacz. Ja... po prostu nie mogłem. Byłem... za słaby. Fizycznie za słaby. Jednak Steve sam mnie znalazł. Posłałem mu rozpaczliwe, ale pełne nadziei spojrzenie.

-Błagam, ratuj go...- szepnąłem.

Byłem pewien jednego. Jeśli ktoś może uratować mojego chłopca, to tym kimś jest właśnie Kapitan Ameryka. On nie jest tak słaby jak ja.

#wojnapolsatowa

*****

3722 słów

Hejka!

I tym jakże dramatycznym zwrotem akcji... kończymy!

Tak, otóż to, jestem pieprzonym okrutnikiem i zostawiam Was z tym do piątku, moi Kochani.

Tylko proszę, nie po twarzy...

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro