Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Spojrzałem ze strachem na mężczyznę przede mną. Nazywał się John Davis. Wiem to od chłopaków. Nie poznałem go osobiście, tylko kilka razy widziałem na korytarzu. Był wysoki i umięśniony. Miał czarne, nieco przydługie włosy oraz niebieskie oczy.

-Oj, Peter- westchnął i pokręcił głową- co my z tobą mamy?- zapytał wypuszczając z ust drażniący mnie dym, a ja wbiłem wzrok w ziemię- jesteś tu tak krótko, a już tyle razy podpadłeś. Wciąż uciekasz, a przecież nasze zasady są bardzo proste. Gdzie byłeś?- spytał. Milczałem. Próbowałem wymyślić na szybko jakieś miejsce, do którego udałby się normalny nastolatek, ale nic nie przychodziło mi do głowy- zadałem ci pytanie- warknął po krótkiej chwili. Nagle wstał i uderzył ręką w biurko, na co wzdrygnąłem się dość mocno i zacisnąłem powieki. On podszedł do mnie, mocno chwycił mnie za nadgarstek i zgasił na nim swojego papierosa. Krzyknąłem cicho, czując palący, okrutny ból. Zacisnąłem powieki z całej siły, gdy docisnął go do mojej skóry. Po moim policzku spłynęła łza- czy teraz zechcesz ze mną rozmawiać?- spytał, zupełnie spokojnym tonem i wrócił na swoje miejsce. Pokiwałem lekko głową, trzymając się za niemiłosiernie piekący nadgarstek i z całych sił starając się nie rozpłakać- bardzo dobrze. A zatem pytam jeszcze raz. Gdzie byłeś?

-W... parku- powiedziałem pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy, a po moim policzku spłynęła kolejna łza. Starłem ją i wyprostowałem się. Na pewno nie będzie widział jak płaczę. Nie dam mu tej satysfakcji.

-Po co?- nie wiem, czy to kupił. Wbijał we mnie podejrzliwe spojrzenie, a ja starałem się przekazać moim wzrokiem całą nienawiść do niego, co było raczej niewykonalne- nie patrz tak na mnie. Ja chciałem po dobroci, to ty postanowiłeś mnie ignorować- stwierdził beznamiętnie.

-Chciałem... em...- zacząłem. Po co miałbym iść do parku o tej porze?- pomyśleć- powiedziałem, licząc, że mi uwierzy.

-I co wymyśliłeś?- spytał ironicznie, a ja przewróciłem oczami- jeszcze raz okażesz mi brak szacunku, a pójdziemy na dół- przełknąłem nerwowo ślinę. "Na dół", czyli do piwnicy, a konkretnie, do pokoju kar.

-N-nic ciekawego- spoliczkowałem się w myślach, za to zająknięcie.

-Ach tak?- zaśmiał się pod nosem- w takim razie teraz mnie posłuchaj. Skończyły się przelewki. Teraz zwróciłeś na siebie moją uwagę. Gwarantuję ci, że jeszcze nikt nigdy na tym dobrze nie wyszedł. Jeszcze raz podpadniesz, a obiecuję ci, pożałujesz smarkaczu, że w ogóle się urodziłeś- darowałem sobie uwagę na temat tego, że i tak żałuję- jestem w stanie zmienić twoje życie w piekło i nie zawaham się, więc uważaj, szczurze- powiedział wyjątkowo beznamiętnie, a ja posłałem mu nienawistne spojrzenie- ty chyba nie jesteś zbyt kumaty, co?- zapytał, wstając. Podszedł do mnie, chwyci za przedramię i gwałtownie podniósł. Zamachnął się i uderzył mnie w twarz. Bolało. Wpadłem na ścianę za sobą i spojrzałem na niego, tym razem obojętnie- no, od razu lepiej- stwierdził z udawaną radością- a teraz, uśmiech- powiedział złośliwie. Spojrzałem na niego pytająco- no już, uśmiechnij się- westchnąłem ciężko, widząc, że nie żartuje i uśmiechnąłem się krzywo- poświęciłem dla ciebie mój czas. Co się mówi?- spytał, nie kryjąc się z satysfakcją, jaką mu to dawało.

-Dziękuję- syknąłem. On ponownie zatoczył krąg palcem dookoła swojej twarzy, dając mi tym znak, że mam się uśmiechnąć. Zrobiłem to, by jak najszybciej wydostać się z tego pomieszczenia.

-Zejdź mi z oczu- prychnął, usiadł w swoim fotelu i położył nogi na biurku. Zapalił nowego papierosa- powiedziałem, że nie chcę cię widzieć- warknął. Wyszedłem szybko z jego gabinetu i pognałem do pokoju. Wszedłem do niego, oparłem się o drzwi i nie zwracając uwagi na współlokatorów i westchnąłem ciężko.

-Teraz to nabałaganiłeś- westchnął Jack i bratersko objął mnie ramieniem. Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się smutno.

-Przepraszam za tamto- powiedziałem cicho i spuściłem wzrok jak zganiony pies.

-W porządku, nic się nie stało- Billy podszedł do mnie i szturchnął mnie w ramię.

-Wiemy jak to jest- stwierdził Jason, który wyszedł właśnie z łazienki. Podał mi mokry, zimny ręcznik- przyłóż, to nie będzie aż takiego śladu.

-Dzięki- mruknąłem i zrobiłem tak, jak mi kazał. Syknąłem, czując nieprzyjemny chłód na rozpalonym z bólu policzku.

-Peter...- zaczął Jack, a ja spojrzałem na niego pytająco- wiesz, że jak dyrektor zamknie cię na dole, to nie będziemy mogli cię wypuścić? Te szmaty mają na to wyjebane, ale on pilnuje, więc będziemy mieli spore kłopoty- mówiąc to, dyskretnie wskazał na najmłodszych.

-Jasne, przecież nie będziecie się dla mnie narażać- powiedziałem i uśmiechnąłem się do nich. Wdrapałem się na moje łóżko. W końcu było już po północy, a rano trzeba wstać do szkoły.

-Max, Timy, do łóżek- zarządził Jack, a oni bez dyskusji wykonali polecenie.

Nagle uderzyła mnie pewna myśl. A mianowicie, mam jutro iść do tego całego pana Robbinsona. Szczerze mówiąc, nie chciałbym, żeby dyrektor mnie złapał, ale przecież muszę tam pójść. Cholera... dlaczego zawsze muszę mieć pod górkę? A, no tak. Bo jestem chodzącą porażką, o imieniu Peter Parker. Tak swoją drogą, ciekawe co robi pan Stark... nie, nie myśl o nim. On o tobie nie myśli. Ma cię kompletnie gdzieś. Zobacz, odszedłeś, a jego to obeszło. Jesteś dla niego nikim. A przynajmniej na razie. Jeszcze się przekona, na co mnie stać.

***

Obudziłem się dość wcześnie. Spojrzałem na telefon. Piąta czterdzieści. Postanowiłem, że obudzę chłopaków. Taka pobudka jest zdecydowanie przyjemniejsza, niż ryk jakiejś opiekunki wydobywający się z głośników. Zeskoczyłem z łóżka i lekko szturchnąłem Jack'a, który uchylił powieki i posłał mi oburzone spojrzenie.

-Parker, ty skurwy... która godzina?- spytał nieprzytomnie.

-Za piętnaście minut pobudka- powiedziałem- wstawaj, mam czterdzieści dolarów, więc jak się pośpieszycie, to stawiam ciepłe śniadanie.

-Peter stawia śniadanie?!- Billy słysząc to momentalnie zerwał się na nogi, budząc przy tym resztę.

-Mi to pasuje- Jason uśmiechnął się. Timy i Max szybko wstali, na wspomnienie o ciepłym śniadaniu. Wszyscy przygotowaliśmy pokój do sprawdzenia, a już po chwili mogliśmy wyjść do szkoły, mimo iż była to dopiero szósta trzydzieści. Szliśmy przed siebie, głośno śmiejąc się i rozmawiając, aż dotarliśmy do upragnionej piekarni, w której o tej porze mogliśmy kupić jeszcze ciepłe bułki. Wzięliśmy kilkanaście i umówiliśmy się, że resztę wydamy po szkole na obiad. Dotarliśmy do placu, gdzie usiedliśmy na "naszej" barierce i zjedliśmy śniadanie.

-Peter, gdzie ty tak ciągle znikasz?- spytał nagle Billy. W sumie, spodziewałem się tego pytania, ale i tak nie za bardzo wiedziałem co powiedzieć.

-Em... no ten... a co za różnica?- odparłem w końcu.

-No wiesz, ciągle ładujesz się w kłopoty, a przez to nam też się obrywa, więc chyba mamy prawo wiedzieć- Jack odbił piłeczkę.

-Powiedzmy, że mam swoje sprawy. Co jakiś czas wpadnie mi jakaś gotówka, więc będę mógł czasem postawić wam coś ciepłego do jedzenia, w zamian za nie wnikanie, stoi?- powiedziałem głosem nieznoszącym sprzeciwu. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a na końcu spojrzeli na najstarszego.

-Stoi- stwierdził Jack, a ja uśmiechnąłem się lekko.

-Chłopaki, siódma piętnaście. Spóźnimy się- oznajmił Jason, na co wszyscy zerwaliśmy się z barierki. Odprowadziliśmy Timy'ego i Maxa do ich szkoły, po czym ruszyliśmy do naszego liceum. Wszystkie starsze dzieciaki z sierocińca chodzą do tego samego liceum. Tak jest zdecydowanie łatwiej naszemu ukochanemu dyrektorowi.

-Nie myśleliście kiedyś, żeby pójść na policję?- spytałem, przerywając tym samym ciszę.

-W związku z czym?- nie zrozumieli.

-W związku z tym, że nas biją- odparłem.

-No jasne, że tak- rzucił Billy.

-Ale?

-Ale Davis na wszędzie znajomości. Kiedyś, jak jeden chłopak na niego naskarżył, uruchomił swoje kontakty, przyjaciele szybko uciszyli całą aferę, a dzieciak, który postanowił się postawić, trafił do szpitala. Pewnie się domyślasz, jak to się stało, no nie?- wyjaśnił mi.

-Ta- mruknąłem i schowałem ręce do kieszeni.

Dotarliśmy do znienawidzonego przeze mnie budynku. Tak, znienawidzonego. To nie tak, że nie lubiłem się uczyć. Kochałem naukę i zdobywanie wiedzy. Nienawidzę za to ludzi. Nauczycieli, posyłających współczujące spojrzenia. Uczniów, którzy mnie wyśmiewają, albo olewają. A najbardziej nienawidzę pewnego chłopaka, na którego wszyscy mówią Flash. Tego chłopaka, który właśnie teraz zmierza w moją stronę. Tego samego, który właśnie teraz wskazuje na mnie palcem, a grupka szkolnych goryli rusza za nim. Uhh, naprawdę nie mam dziś na to ochoty. Ale kogo obchodzi, czego ja chcę? To nie jest ważne.

-Siemasz Petey!- zawołał wesoło. Posłałem mu zirytowane spojrzenie i spróbowałem go wyminąć, jednak zagrodził mi drogę- już sobie idziesz? Miałem nadzieję, że pogadamy- udał smutek.

-Odwal się od niego- rzucił Jack, znudzonym głosem.

-Oo, znalazłeś sobie obrońcę?- zakpił- a może to twój chłopak?- goryle roześmiały się. Przewróciłem oczami i westchnąłem ciężko.

-Nie dziś, Eugene- warknąłem i wymieniałem go. Nagle poczułem szarpnięcie za ramię.

-O nie. Myślisz, że jak ci ciotka zeszła, to teraz wszystkim będzie cię żal?- zakpił, a ja nie wytrzymałem. Odwróciłem się gwałtownie i uderzyłem go pięścią w szczękę tak mocno, że osunął się na ziemię. Wszyscy spojrzeli na mnie z szokiem wymalowanym na twarzy, a ja zmierzyłem Flasha nienawistnym spojrzeniem i po prostu ruszyłem przed siebie, nie oglądając się na tkwiących w osłupieniu chłopaków. Moi współlokatorzy dogonili mnie.

-Peter! Czekaj!- zawołał Billy. Zwolniłem i spojrzałem na nich.

-Stary! To było świetne!- wykrzyknął rozentuzjazmowany Jack i szturchnął mnie w ramię.

-Myślicie że nie naskarży?- zacząłem się zastanawiać.

-Bez urazy, ale serio myślisz, że rozpowiedział by, jak to przgryw Parker mu przyłożył? Nie wydaje mi się- parsknął Jason.

-Ta, ma rację- dodał Billy, a ja przewróciłem oczami. No tak, jego ego by na tym ucierpiało. 

***

Lekcje minęły mi dość spokojnie. W zasadzie, nie mogłem się za bardzo skupić. Wciąż myślałem, jak wieczorem wydostać się z "domu". Muszę koniecznie coś wymyślić. Najchętniej poprosił bym chłopaków, żeby mi pomogli, ale nie chcę, żeby się dla mnie narażali. To by było nie w porządku. Szczególnie wobec Jack'a, który stara się ich wszystkich chronić. Muszę sam coś wykombinować. A może po prostu nie wrócę ze szkoły i powiem, że byłem na zajęciach dodatkowych? Chociaż, chyba by tego nie kupił. A może?

-Parker!- z zamyślenia wyrwał mnie Billy, na którego czekaliśmy pod szkołą. Teraz idziemy po Timy'ego i Maxa do szkoły, a potem do jakiegoś baru. Może tam gdzie ostatnio?- no? Na co czekacie?

-Na nic- odparłem i ruszyłem przed siebie. Po chwili, postanowiłem przerwać ciszę- chłopaki... muszę wyjść dziś wieczorem.

-Peter, nie- oświadczył stanowczo Jack- nie rozumiesz, że nie możesz? Dyrektor naprawdę się nie patyczkuje. Jeżeli cię złapie, to gwarantuję, że nie chciałbym być na twoim miejscu. Nikt ci nie pomoże i nikt cię nie wyciągnie z piwnicy...- zaczął, ale przerwał mu Flash, który czekał na nas pod szkołą, z kilkoma chłopakami.

-No nareszcie!- wykrzyknął- już myślałem, że nie przyjdziecie- dodał z udawaną radością. Nagle każdego z nas złapało po dwóch chłopaków i zaciągnęli w jakąś ciemną uliczkę. Widziałem jak Jack, Billy i Jason się szarpią. Oni nie mogli się z nimi równać, a ja nie mogłem nic zrobić, ponieważ byłoby co najmniej podejrzane, gdybym nagle pokonał kilkunastu futbolistów.

-Zostaw nas, Flash. Nie chcemy kłopotów- warknął Jason, gdy zostaliśmy pchnięci pod ścianę.

-Trzeba było myśleć o tym wcześniej, zanim ten przegryw wyskoczył do mnie z pięściami- syknął, podszedł do mnie i uderzył mnie pięścią w brzuch, na co skuliłem się i pisnąłem niemęsko- widzicie? Skamle jak pies!- wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Jack zacisnął ręce w pięści i ruszył w kierunku Thompsona. Ten ponownie parsknął śmiechem- oo, patrzcie chłopaki! Szczury bronią swoich!- po tych słowach, każdego z moich współlokatorów dwóch goryli chwyciło i zmusiło do klęknięcia. Kiedy Flash wymierzył cios prosto w szczękę Jack'a, zawrzał we mnie gniew. Momentalnie zerwałem się na równe nogi, podszedłem do niego, chwyciłem go za kołnierz koszulki i uderzyłem pięścią w twarz tak mocno, że opadł bezwładnie. Jednak mi to nie wystarczyło. Byłem wściekły. Powtarzałem tę czynność, aż w końcu osunął się nieprzytomny na ziemię. Gdy się podniosłem, moi współlokatorzy byli wolni i patrzyli na mnie w osłupieniu, a ci, którzy ich trzymali, już dawno uciekli. Nie obchodziło mnie, co teraz sobie pomyślą. Bezwzględnie zasypałem ciosami trzech chłopaków, którzy jeszcze zostali, aż wszyscy dołączyli do Thompsona. W pewnym momencie poczułem, jak ktoś chwyta mnie za zakrwawioną pięść. Już miałem go uderzyć, kiedy zdałem sobie sprawę, że przecież to Jack. Momentalnie oprzytomniałem. Spojrzałem na nieprzytomnych nastolatków. C-co... Ja to zrobiłem?

-Już im wystarczy, Peter- rzucił starszy i obrzucił futbolistów pogardliwym spojrzeniem- chodźmy stąd- dodał i pociągnął mnie za sobą. Bez słowa pozwoliłem mu na to.

-Co to było?- zapytał Billy, gdy zniknęliśmy za rogiem.

-Samoobrona- warknąłem.

-Wcale nie- stwierdził beznamiętnie Jason.

-Ehh, no dobra...- starałem się znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie na mój wybuch, które uniknęły by krępującego wyznania, jakim jest "wkurwiłem się, bo chciał pobić moich jedynych przyjaciół".

-Dzięki- przerwał mi Jack, widząc moje zakłopotanie i uśmiechnął się do mnie. Podał mi chusteczkę, żebym mógł wytrzeć zakrwawione ręce. Oddałem lekki uśmiech.

-Dobra, będziemy cię dzisiaj kryć- westchnął Jason- ale ostatni raz- dodał poważnie, a ja uśmiechnąłem się zwycięsko.

Dotarliśmy do szkoły Timy'ego i Maxa, którzy już na nas czekali.

-Dłużej się nie dało?- spytał Max z wyrzutem.

-Wybacz młody- zaśmiał się Jack i potargał mu włosy- mieliśmy sprawę do załatwienia- tym zdaniem dał nam do zrozumienia, że nie będziemy mówić młodszym o tym co się stało, a my oczywiście nie podważaliśmy jego decyzji.

-Idziemy coś zjeść?- rzucił Timy.

-No jasne, chodźcie- powiedziałem i ruszyłem w stronę baru, w którym jedliśmy ostatnio. Reszta bez słowa ruszyła za mną.

Dość długi marsz wypełniały jak zwykle głośne śmiechy i rozmowy o niczym. Jednak mój umysł wciąż wypełniało jedno pytanie. Kim jest ten cały pan Robbinson? I po co w zasadzie mam do niego iść? Z zamyślenia wyrwał mnie głos Jasona.

-Parker do cholery! Słuchaj mnie- warknął i trzepnął mnie w tył głowy, na co ja rzuciłem mu oburzone spojrzenie- no, nareszcie! A więc, o której musisz zniknąć?

-Koło dziewiętnastej- powiedziałem- a co?

-Dyrektor kończy dzisiaj pracę o osiemnastej i prawie na pewno przyjdzie sprawdzić, czy jesteś- stwierdził Jack- lepiej dla ciebie, żebyś był.

-Dzięki- rzuciłem krótko i posłałem im raczej kiepskiej jakości uśmiech. Jednak w środku, gotowałem się ze złości. "Lepiej dla mnie, żebym był". Ponieważ ze wszystkich miejsc na świecie, musiałem wylądować właśnie w tym przeklętym sierocińcu, w którym obrywa mi się prawie codziennie. To jest po prostu niesprawiedliwe! Ehh... gdyby tylko ciocia żyła... mógłbym opowiedzieć jej o wszystkim, co mnie dręczy. Ale jej nie ma. Nikogo nie ma. Nie ma na świecie nikogo, kto by mnie wysłuchał. Nawet pan Stark mnie zostawił... nie, nie myśl o nim. On na pewno o mnie nie myśli, więc czemu ja miałbym to robić? Pomyśli o mnie, dopiero wtedy, gdy będzie się mnie bał. A ja już o to zadbam. Będzie się bał. Będę go przerażać. I wtedy okaże mi szacunek. Ale będzie już za późno...

*****

2382 słów

I jak Wam się podoba mroczny Peterek?

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro