Rozdział 26

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pamiętacie moją notkę o tym, że historie Nory i Roxie się połączą? Powoli się do tego zbliżamy... Miłego czytania życzę! XD

Iskra przeszła w płomień, który spalił świat

Miesiąc.

Tyle czasu dostali. Na odpoczynek. Na regenerację sił.

Chwilowa cisza przed kolejnym koszmarem.

Styczeń był spokojnym miesiącem, podczas którego niewiele się działo. Nora trenowała z przyjaciółmi swoje umiejętności – stawała się coraz lepsza w zmienianiu kształtów, choć wolała trzymać się swojej płci – chodziła normalnie na zajęcia, po nocach obżerała się słodyczami z Albusem, zwierzała się Tamarze, uczyła z Rose i Scorpiusem, wygłupiała z Fredem, spotykała z Jamesem...

James Syriusz Potter.

Nie potrafiła dłużej obojętnie myśleć o tym chłopaku. Wciąż wspominała ich bibliotekowo-cudotwórczy – jak James zaczął go nazywać – pocałunek. Był on... tak bardzo przyjemny. Ale... tylko przyjemny.

Wiedziała, że to nie w porządku, ale... oczekiwała czegoś więcej? Może wybuchu fajerwerków i wielkiego transparentu z napisem: TAK!!! TO DOBRY WYBÓR! CAŁUJESZ SWOJEGO PRZYSZŁEGO MĘŻA! A nic takiego nie było... Żadnych motylków w brzuchu. Zero chemii.

Czuła się przy nim dobrze. Lubiła to, że się o nią troszczy, że zabiega o jej uwagę. Lubiła się z nim całować, lubiła sposób, w jaki ją obejmował. Był jej przyjacielem i naprawdę chciała, by im razem wyszło.

Często się kłócili. Ich znajomość nie mogła się bez tego obyć... Nora wiedziała, że to po części z jej winy. Ale przecież nie mogła się z nim we wszystkim zgadzać. Często miała odmienne zdanie i nie zamierzała udawać potulnego pufka.

Nie mogła z niego zrezygnować. Za wcześnie, by określić, czy do siebie pasowali, czy definitywnie nie. A zresztą... James potrafił być taki kochany! A ona czuła się przy nim tak bezpiecznie. Takiego spokoju i pewności ostatnimi czasami naprawdę jej brakowało.

Nie byli jeszcze parą, choć wiedziała, że James by tego chciał. Ona potrzebowała trochę więcej czasu. Nie muszą się nigdzie spieszyć, prawda? A z czasem... może to w końcu przyjdzie?

Tylko Tamara wiedziała, jak naprawdę wyglądały jej relacje z Potterem. Reszcie nie mogła się zwierzyć, bo praktycznie wszyscy byli z nim spokrewnieni. To czasami naprawdę utrudniało życie...

Z końcem styczniowych dni odetchnęli z ulgą; nic złego się nie wydarzyło. Nawet ta głupia afera prasowa w końcu przycichła. Niektórzy ludzie wciąż dziwnie się na nią patrzyli, ale jej przyjaciele skutecznie ucięli jakiekolwiek przytyki i próby prześladowania. A jak już mowa o prasie... Łowcy Czarownic, jak na razie, nie powtórzyli swojego wyskoku na ulicy Pokątnej, który w Proroku Codziennym został określony jako niewinny atak niewielkiej grupy Śmierciożerców. Kogo oni próbowali oszukać? Na pewno nie był niewinny. Zginęli czarodzieje, zniszczono sklepy, rozsiano strach. Gdyby nie szybka interwencja LOCHu, nie wiadomo, jak by to się mogło skończyć...

Nora nie miała ochoty o tym myśleć, ale informacje o Łowcach Czarownic zakleszczyły się z tyłu jej głowy, wciąż ją uwierając i nie dając spokoju. Wiedziała jedno – nie powinna się w to mieszać. Miała wystarczająco dużo własnych problemów. Nie potrzebowała dokładać do nich jeszcze czarodziejskich walk. Ale wciąż była jeszcze ta przepowiednia, o której Nora naprawdę próbowała zapomnieć...

Dziękowała Merlinowi za Albusa. Bez niego już dawno zwinęłaby się w kłębek, stawiając przy łóżku kartonik z napisem: Ta osoba wyjechała na Wyspy Wielkanocne; nie budzić! Odkąd wrócili z przerwy świątecznej, zrodziła im się nowa tradycja; kiedy chcieli ze sobą pogadać, umawiali się na wieczorki w kuchni. Wymykali się pod peleryną niewidką, by obżerać się goframi i cytrynowymi sorbetami do woli. Często nie wstawali potem na śniadanie, ale to w sumie było zbędne, biorąc pod uwagę, ile potrafili zjeść w nocy. Dużo rozmawiali. O błahych rzeczach – Nora narzekała na zajęcia, komentowała głupkowate zachowania Jamesa, a Albus opowiadał o swojej nowej dziewczynie i prosił przyjaciółkę o rady (choć Zabini była ostatnią odpowiednią do tego osobą!) – ale także o poważniejszych – Nora dużo mówiła o Blaise'ie, o którym znowu słuch zaginął...

Kolejną ważną kwestią był Hugo i książka, którą tłumaczyła Jocelyn Moone, zwana też Panną Katastrofą...

– Zrobione! – wykrzyknęła, uśmiechając się, zdaniem Nory, odrobinę obłąkańczo, ściskając w dłoniach niewielkich rozmiarów książkę z zżółkniętymi stronicami i brunatną okładką, na której wyryto runy.

– Przetłumaczyłaś całą? – W jej głosie słychać było podziw; sama próbowała odczytać chociażby jedną stronę i jej się to nie udało, a Joss zrobiła to w niecały miesiąc.

– Jasne! Nieźle operuję starodawnymi runami, więc nie było to wcale takie trudne. – Zaczęła kartkować książkę i przywołała ich gestem dłoni.

Znajdowali się na dachu – ulubionym miejscu dwóch Puchonek, dla których nawet śnieg nie był straszny. Po raz pierwszy od tygodnia przestał wiać mocny wiatr i nawet chłodne słońce, ukryte za firanką chmur, się pokazało. Nora, tak jak ostatnim razem, zabrała ze sobą Jamesa, który z rozpromienioną miną lepił bałwana – tak bardzo pomocny... Lucy, siedząc na murku z nieodłącznym papierosem w ustach, majstrowała przy mugolskim Discmanie (zapewne tym, którego Joss zostawiła pod prysznicem), grzebiąc w nim różdżką i mrucząc przekleństwa pod nosem.

James niechętnie odszedł od swojego nowego przyjaciela, by skupić się na słowach niziutkiej Puchonki.

– Myślałam, że książka będzie się składała z zaklęć i ich przeciwzaklęć. Sama nazwa na to wskazuje, prawda? ,,Zaklęcia mroku i ich przeciwzaklęcia". Brzmi mrocznie, groźnie i w ogóle tak nieprzyjemnie. Ale to tylko opisy zaklęć. Ich działań i skutków. Zero formułek. Zero czarowania. – Serce Nory zamarło. Ale przecież... Nieświadoma gonitwy myśli w głowie młodszej Gryfonki Joss kontynuowała. – Ale to dlatego, że te zaklęcia są zbyt niebezpieczne, by je normalnie zapisywać. Znajdują się na... jak to nazwać po angielsku...? Wiem! Wieczystych pergaminach! Tylko z nich można odczytać te zaklęcia. Choć w tej książce zawarto przygotowujące zaklęcia do danych potężnych uroków... Nadal groźne, ale nie aż tak bardzo...

Panna Katastrofa dalej trajkotała, ale do Nory niewiele docierało. Wyjaśnienia dziewczyny były, w typowy dla niej sposób, nieskładne i trochę pozbawione sensu, ale biorąc do ręki książkę i przeglądając wsadzone między stronice kartki pergaminu, gdzie było zapisane tłumaczenie, zdała sobie sprawę, że tutaj naprawdę nie ma zaklęcia, które przebudziłoby Hugona. A ona robiła sobie tak wielką nadzieję! Chciała... zrobić w końcu coś dobrze. Coś dla kochanego małego Hugona, który nie był niczemu winny i który już dawno powinien się obudzić. Odkąd odezwał się w jej głowie, czuła się za niego odpowiedzialna. W jakiś dziwny sposób byli ze sobą powiązani i naprawdę chciała mu pomóc. Ale co zrobić, jeśli nigdy w życiu nie miała i nie słyszała o wieczystych pergaminach? Zaraz... nie słyszała? A co Blaise mówił o tym zaklęciu przebudzającym wiedźmy...? Czy to możliwe, że...

– ... chodzi o Hugona?

Nora ocknęła się z zamyślenia, przenosząc spojrzenie na Lucy, która naprawiwszy Discmana, oddała go Joss. Panna Katastrofa siedziała teraz obok przyjaciółki, słuchając Disco Polo i zajadając się kabanosami. Weasley podniosła się ze swojego stałego miejsca, odpaliła kolejnego papierosa i dmuchnęła dymem w twarz Nory.

– Nie jestem głupia, gołąbeczki. Potrafię dodać dwa do dwóch. Przeczytałam całą książkę, zanim pozwoliłam Joss wam ją oddać.

– Czy ty musisz zawsze się we wszystko wtrącać? – James stanął obok Nory, niechętnie patrząc na swoją kuzynkę.

– Jeszcze mi za to podziękujesz, Śmierdzielu. – Zignorowała prychnięcie chłopaka i znów skupiła się na milczącej do tej pory Gryfonce. – Jest tam opis jednego zaklęcia przebudzającego, ale nie mam pojęcia, czy ta informacja w ogóle wam pomoże. Ale to nie jest tak, że nie obchodzi mnie los mojej rodziny. Obchodzi. A zwłaszcza Hugona – mruknęła niechętnie, splatając ramiona na piersi i szturchając Joss.

Nora zdawała sobie sprawę, że taka deklaracja wiele musiała kosztować dziewczynę, która udawała twardą, zamkniętą w sobie i wyluzowaną osobę.

Panna Katastrofa zdjęła słuchawki i kontynuowała, jakby nigdy nie przerwała swojego wywodu:

– Mogło być tak, że chłopiec opuścił swoje ciało i przyczepił się do kogoś innego. Jest takie zaklęcie. W tej książce tylko o nim wspominają, ale... Czy to wilkołak? – Joss skupiła wzrok na skraju Zakazanego Lasu.

James i Nora wymienili się spojrzeniami. Jeśli to tak dalej będzie wyglądało, to niczego istotnego nie ustalą.

– To tylko jeleń – odpowiedziała spokojnie Lucy, nawet nie patrząc w tamtym kierunku. – To jak będzie? Zdradzicie nam, co się stało z Hugonem?

– Sama nie wiem. Byłam wtedy nieprzytomna, ale... – Nora nie miała pojęcia, co powinna dokładnie powiedzieć. Wspomnienia z tamtego nieprzyjemnego wieczoru trochę się już zamazały; próbowała o nich po prostu nie myśleć. Wpadła ze Scorpiusem na polanę, gdzie Lily i Hugo byli nieprzytomni. Ale przecież Lily nic się nie stało, więc dlaczego...?

– Scorpius rzucił jakieś zaklęcie.

Trzy pary oczu skierowały się na Jamesa Pottera, który wydawał się być bardzo zadowolony, że sobie to przypomniał.

– Kiedy? – zapytały równocześnie.

– Byłaś ranna. Myśleliśmy, że już po tobie, ale Scorpius wypowiedział jakieś zaklęcie i nagle zaczęłaś znowu oddychać i wszystko było w porządku. Martwiłem się o ciebie, wiesz? – Uśmiechnął się zadziornie, przeczesując ręką stojące brązowe włosy.

Nora wzięła głęboki wdech, starając się nie wybuchnąć...

– I dopiero teraz przyszło ci do głowy, by mnie o tym poinformować? – spytała stosunkowo spokojnie. Lucy i Joss posłały jej współczujące spojrzenia. W takich chwilach damska solidarność zawsze wypływała na wierzch.

– Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym rozmawiać... I... – Uśmiech zniknął z twarzy chłopaka. Po chwili oberwał w głowę. Dłonią Nory. – Au! Za co to? – Spojrzał z żalem na dziewczynę i uchylił się przed kolejnym ciosem. – No kobieto, przestań! Przepraszam! Mój błąd!

– Czasami jesteś takim idiotą – syknęła, patrząc na niego gniewnie. Ale opuściła rękę. Agresja zero. – Chodźmy do mojego małego braciszka...

– Może i rzuciłem jakieś zaklęcie, ale do końca nie wiedziałem, jak ono działa...

Znaleźli Scorpiusa w Pokoju Wspólnym Ślizgonów, do którego teoretycznie nie powinni mieć wstępu. Na szczęście spotkali w lochach Jasmine, która z uśmiechem na twarzy wpuściła ich do siedziby wężów.

Nora naprawdę próbowała znienawidzić tę dziewczynę – ze względu na Tamarę, która w końcu jej zdradziła, że chyba coś czuje do Albusa. Ale nie było to łatwe. Jasmine Bones – wysoka, ciemnowłosa, bardzo śliczna, z okularami na nosie – odznaczała się sympatycznym usposobieniem. Wesoła i bystra. Potrafiła być troszkę denerwująca – duuużo mówiła – ale na pewno nie była wcieleniem zła, za które miała ją Tamara.

Wskazała im leniuchującego na kanapie Scorpiusa, cmoknęła w usta siedzącego obok Ala i pobiegła się uczyć.

Malfoy, przyparty do muru, choć wciąż rozłożony na wygodnych poduszkach, zaczął gadać.

– Czy nie nauczono cię, by nie rzucać zaklęć, których znaczenia nie znasz? – spytała, siadając obok Albusa i wyrywając mu paczkę Mini Cukrowych Piór, które właśnie pałaszował. Wepchnęła sobie cztery piórka na raz do ust i oddała pudełko przyjacielowi, którego nawet to za bardzo nie zdziwiło.

– Może powinienem pozwolić ci umrzeć, co? – syknął cicho, pochylając się w jej kierunku.

– Nie, ale... – Zabrakło jej słów. Bo co mówi się w takich chwilach: dzięki, że uratowałeś mi życie, wciągając we mnie duszę niewinnego chłopczyka? Ta... Nie umieściłaby tego na kartce podarunkowej. – Najprawdopodobniej wyciągnąłeś duszę Hugona z jego ciała i wczepiłeś ją we mnie...

– Co?! – Scorpius wytrzeszczył oczy, prostując się na kanapie.

– Skąd ta pewność? – Albus zachował większy spokój, choć ugryzł się w język, na którego czubku pojawiła się kropelka krwi. – Su-pel... – wymamrotał, z językiem na brodzie.

– Joss nam powiedziała. – James w końcu przestał obrzucać innych Ślizgonów nienawistnymi spojrzeniami i stanął za fotelem Nory. – Zdążyła dokładnie opisać nam to zaklęcie. Dodała jednak, że jeśli go użyłeś, to jedyną nadzieją dla Hugona może być zaklęcie przebudzające...

– ... które znajduje się w rękach Łowców Czarownic – dokończył głos za nimi. Albert Nott wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka. Ciemne włosy miał poczochrane, a nie za urodziwa, choć przystojna twarz była ułożona w grymasie niewyspania. – Moglibyście nie rozmawiać o tym tutaj. To trochę za poważna sprawa.

Właśnie. Blaise mówił jej, że Łowcom Czarownic udało się skraść wieczysty pergamin z zaklęciem przebudzającym. Ale Nora nie miała zamiaru się poddać. Jeśli przeżyła tylko dzięki Hugonowi, to zrobi wszystko, co w jej mocy, by zwrócić mu życie... Czy tego chce, czy nie, chłopiec się obudzi.

~~*~~*~~*~~

Naprawdę miała nadzieję, że przez miesiąc jej smocza krowa ją zaskoczy, okazując się najlepszym smokiem na świcie. Była najlepsza. W wpadaniu na każde możliwe drzewo, skałę lub innych ludzi i zwalaniu ze swego grzbietu Roxanne. To nie było sprawiedliwe! Reszta jej kolegów już od dawna śmigała na swoich smokach! A Roxie miała problem, żeby wyprowadzić Krowę z jej klatki. Właśnie. Nazwała ją Krową, bo była równie uparta, łaciata i leniwa, co te zwierzaki.

Jules próbował podnieść ją na duchu, zabierając ją często na romantyczne loty na swoim cudownym Opalookim Antypodzkim, którego z dziwnych powodów nazwał Jednorożcem Tedem... Roxie nie chciała w to wnikać. Takie wyprawy sprawiały jednak, że była bardziej zazdrosna niż radosna...

Gdyby Cristian normalnie się do niej odzywał, pewnie by zażartował, że jej smok idealnie do niej pasuje i że to kara za to, że była takim wrednym człowiekiem... No właśnie. Gdyby. Bo Cioran wciąż od niej uciekał. Przy ich znajomych udawał, że wszystko jest w porządku, ale gdy tylko chciała go zatrzymać, by z nim pogadać, od razu zwiewał. Może nie powinna się tym przejmować, ale naprawdę za nim tęskniła. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebowała jego przyjaźni, poczucia humoru, nawet głupich komentarzy...

Wydawało jej się, że nikt tego nie zauważył. Modliła się w duchu, by Cristian nikomu tego nie wypaplał, bo ta informacja dość szybko mogłaby dotrzeć do Julesa... A tak dobrze im się ostatnio układało, że nie chciała, by to się tak skończyło. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej się w nim zakochiwała i lepiej poznawała. W końcu udało jej się odkryć, że nie był do końca idealny. Okazało się, że Jules jest wielkim fanem jednorożców... Niby nic wielkiego, ale jaki normalny szesnastolatek ma pluszowego jednorożca w pokoju, który nazwa się Pan Jegomość i który często patrzy, jak się całują...? Ale w jej oczach było to bardziej urocze niż dziwaczne. W ogóle fakt, że jej o tym powiedział, wskazywał, że naprawdę jej ufa. I dlatego nie mogła mu powiedzieć, że Cristian ją pocałował. Zwłaszcza, że przyjaźń chłopaków na razie nie zmieniła się za bardzo. Dziękowała Merlinowi, że Jules nic nie wie, kiedy pewnego dnia...

– Co jest między tobą a Cioranem?

Roxie zamarła z mokrą szklanką w ręku. Właśnie zmywali naczynia po kolacji, którą zawsze jadali w domku i z której Cristian dość marnie się wymigał, mówiąc, że obiecał pomóc w czymś Elenie. Ale nie potrafił powiedzieć, na czym dokładnie miałaby polegać ta pomoc... Po prostu zwiał.

Zerknęła na swojego chłopaka. Jules spokojnie mył brudny talerz; nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy, ale już to czuła. On wiedział! Wiedział, że Cristian ją pocałował. Wiedział! Czyżby Cioran mu się przyznał? To dlatego tak uciekł?

Wydychając powietrze ustami, ostrożnie odstawiła już suchą szklankę i starając się nie ulegać panice, wypaliła:

– To nie moja wina! Ja-ja nie chciałam! To on mnie pocałował! Ja nie miałam na to wpływu...

Talerz roztrzaskał się o dno zlewu, kiedy Jules gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Z rąk spływała mu piana, a w oczach malował się szok. Roxie zakryła dłońmi usta. Ale była głupia! Nie potrzebnie spanikowała. On nie wiedział, a teraz... już wie.

Zastanawiała się właśnie, czy Jules z nią zerwie i jak to zrobi, kiedy chłopak zacisnął dłonie w pięści i syknął:

– Zabiję gnoja!

I wyleciał z domku.

Roxie chciała za nim biec, ale była na to zbyt zmęczona. Siadła przy stole kuchennym, ukrywając głowę w dłoniach i prychając cicho pod nosem. Miała za swoje. Ale może i lepiej? Choć z drugiej strony... przecież nie chciała śmierci Cristiana! Chyba. Może Jules go jednak nie zabije i jakoś to sobie wyjaśnią? Coś czuła, że gdyby pobiegła za Julesem, to tylko pogorszyłaby sprawę.

Wstała od stołu, założyła kurtkę i postanowiła, że pójdzie się przejść. Jeszcze nie wiedziała, że świat, który zna, zaraz się skończy...

~~*~~*~~*~~

– Hogwart ponad wieki.

Rose tęskniła trochę za słodkimi hasłami, które były już tradycją, którą niestety Hermiona musiała zmienić... Chimerze strzegącej wejścia do gabinetu dyrektora, chyba także się to nie podobało. Odsuwając się na bok, mamrotała coś, że tęskni za Dumbledorem. A kto nie tęsknił?

Tak jak co piątek szła do matki, by udać się do św. Munga, odwiedzić Hugona. Były to momenty, kiedy jej matka stawała się taka cichsza – może nie odprężona, ale na pewno znikała nerwowa otoczka, która ostatnio nieustannie jej towarzyszyła...

Zatrzymała się pod drzwiami i już miała wejść, gdy usłyszała przyciszone głosy dochodzące ze środka. Czując iskierki ekscytacji, przyłożyła ucho do chłodnego drewna, próbując wychwycić jakieś słowa:

... chcę. Już dość.

Kochana, rozumiem cię. Ale będzie lepiej. Obiecuję Jeszcze troszkę.

Później było jeszcze kilka wyszeptanych słów, z których wychwyciła pożegnanie, więc pospiesznie odsunęła się od drzwi, które sekundkę potem rozwarły się, wypuszczając zgiętą w pół staruszkę.

Eve Queen spostrzegła ją i na jej pomarszczonej twarzy wypłynął łagodny uśmiech. Poczciwym gestem poklepała ją po policzku i mruknęła:

– Twoja matka za dużo na siebie bierze. Może ty ją przekonasz, by odpoczęła.

Odeszła, postukując laską i śpiewając cicho jakąś melancholijną kołysankę.

Rose dotknęła swojego policzka, myśląc sobie, że to było trochę dziwne, ale bardzo w stylu babci Molly, więc mogła jej to wybaczyć.

Weszła do gabinetu i uścisnęła matkę, która stała na środku pokoju z zamyślonym spojrzeniem.

– Och, Rosie. – Oddała uścisk i pocałowała ją w policzek. – Możemy już iść. Jestem gotowa.

Rose spojrzała jej w oczy i spytała:

– Wszystko w porządku, mamo?

Uśmiech Hermiony lekko zadrgał, ale utrzymał się na swoim miejscu. Kobieta zamrugała powiekami, jakby próbowała odgonić łzy. Rose naprawdę ją podziwiała w tym momencie. Zawsze silna. Dla innych.

– Oczywiście, skarbie. Musimy iść. Mam jeszcze trochę rzeczy do roboty, więc nie będziemy mogły za długo siedzieć.

Skierowała się w kierunku kominka, biorąc puszkę z proszkiem Fiuu. Rose westchnęła, ale udała się za matką. Wszystko się jakoś ułoży. Prawda?

~~*~~*~~*~~

Jules naprawdę planował zamordować Cristiana. Jak on mógł?! Jak?! Przyjaźnili od pięciu lat, odkąd jako dwunastolatek przekroczył bramę rezerwatu i dowiedział się, że będzie w pokoju z jakimś rumuńskim chłopcem. Cioran był bardzo chudą i zabawną osobą, z którą od razu nawiązał kontakt. Pięć lat. To chyba dość długo, prawda? I on... Jak w ogóle mógł...? Jego Roxie? Jak to się stało?!

Może powinien bardziej wypytać Rox, jak to naprawdę wyglądało. Ale widząc jej przerażenie, wiedział, że nie kłamała. Inna kwestia, że mu tego nie powiedziała... Ale to także potrafił zrozumieć. Znając, choć często nie rozumiejąc, logikę dziewczyny, mógł się domyślić, że nie chciała go zranić.

Ale wciąż nie mógł pojąć...

Przecież rozmawiał z nim o niej! Na samym początku, gdy zaczął coś do niej czuć. I Cristian życzył mu powodzenia, mówiąc, że Roxie jest dla niego jak druga siostra i ma nadzieję, że im się uda... Kłamał?

Nie był ślepy. Zauważył, że coś pomiędzy nimi ostatnio nie grało. Miał zamiar spytać Roxie, czy pokłócili się lub coś w tym stylu. Nawet nie przypuszczał, że...

Szczęście mu dopisywało. Kogo ujrzał, idącego przed sobą nieśpiesznie ścieżką, z dłońmi w kieszeniach i uśmiechem na ustach...?

– Hej, stary! Właśnie wracałem do domku... – Uśmiech zamarł mu na twarzy, gdy zobaczył jego rozwścieczoną miną. – Stało się coś...? Dlaczego... – Jęknął, gdy Jules przyparł go do najbliższego drzewa. Gałęzie musiały mu się nieprzyjemnie wbijać w plecy, ale Flamela zbytnio to nie obchodziło.

– Zaraz ci powiem dlaczego... – syknął, unosząc dłoń w górę i zwijając ją w pięść. – Możesz mi wyjaśnić, czy najlepszy kumpel powinien całować twoją dziewczynę i jeszcze się pytać, czy coś się stało?

Cristian rozszerzył oczy, przestając się wyrywać.

– Powiedziała ci...? – spytał cicho, spuszczając wzrok.

– A może nie powinna?! – wydarł się. Chyba nigdy w życiu nie był tak wściekły.

– Myślałem... – Ale nie dokończył zdania, bo pięść Jules wylądowała na jego oku. – Jaj, stary! – syknął, zaczynając się z nim szarpać.

– Lepiej nic już nie mów. Tylko bardziej mnie tym wkurzasz.

Jules miał wymierzyć drugi cios, ale Cristian zachwiał się i byłby upadł, gdyby przyjaciel go nie przytrzymał. Flamel myślał, że chłopak się zgrywa, ale mu naprawdę coś było.

– Cris? Co się dzieje? – Cała złość z niego uleciała, zastąpiona troską. Może i miał ochotę go zamordować, ale... to w końcu był jego najlepszy przyjaciel.

– Coś... coś złego się wydarzyło – syknął Cioran, zginając się w pół i łapiąc się za brzuch. Płytko oddychając przez usta, wyprostował się powoli. – Czuję... tyle negatywnych uczuć. Coś się stało.

Jules nic z tego nie rozumiał, ale ufał przeczuciom Cristiana, który jako empata, mógł czytać w emocjach innych ludzi. Już miał zadać jakieś, nawet bezsensowne pytanie, gdy na ciemnym niebie pojawiła się pierwsza smuga ognia. Zbyt zdumieni by się ruszyć, obserwowali, jak leciała w dół doliny, by spaść na halę sportową i zająć ją ogniem. Po chwili ciszę wieczoru rozdarły krzyki, a z nieba spadły kolejne pociski. Z góry wzgórza obserwowali, jak brama rezerwatu wybucha, a przez nią zaczynają napływać odziane w szkarłatne stroje postacie, które rozbiegły się między budynkami, paląc je i atakując napotkanych ludzi.

Minęło zaledwie parę sekund. Może minuta, dwie. Nie więcej. A pod nimi wybuchło piekło.

Wymienili się spojrzeniami, myśląc o tym samym. Przyjaciele ich potrzebowali. Musieli dostać się do Roxanne i Eleny. To było ważniejsze niż ich kłótnie.

Dzierżąc w dłoniach różdżki, zbiegli ramię w ramię, w sam środek tego koszmaru.

~~*~~*~~*~~

Gdy się zaczęło, Roxie znajdowała się niedaleko smoczych legowisk; zamierzała odwiedzić swoje maluchy – smoczki, którymi opiekowała się w czasie przerwy świątecznej. Starając się nie myśleć o Julesie i Cristianie – później będzie miała czas się nad tym zastanowić i zbierać ich do kupy – wspinała się po skalistym wzniesieniu. Śnieg stopniał w poprzednim tygodniu; dzięki smokom i ich smoczym oddechom zimna nie była im już straszna. Znajdowała się niedaleko wejścia do legowisk, gdy nagle zrobiło się niesamowicie jasno. Zdziwiona uniosła głowę i przeklęła pod nosem, widząc nadlatujący pocisk.

Kto ośmielił się...? Dlaczego...? Miliony myśli przelatywało jej przez głowę. Przecież w rezerwacie nie było nic drogocennego. Chyba że... Jej wzrok spoczął na jednej z wyższych wapiennych gór, gdzie znajdowało się wejście do jaskini Smoczej Matki...

Niewiele myśląc, i czując niesamowity niepokój, rzuciła się biegiem w kierunku góry. Dziękowała Merlinowi za treningi, na które wcześniej narzekała, ale bez których nie dałaby rady przebiec takiego dystansu, może nie bez wysiłku, ale na pewno z niezłą prędkością. W biegu uwięziła Afro gumką do włosów i rozpięła kurtkę, która zaczęła kleić się do jej pleców. Pod spodem miała tylko podkoszulkę, którą zdążyła całą przepocić. Temperatura wzrosła. Zatrzymała się przed wejściem do groty i spojrzała w dół. Miała rację – mogła spostrzec co najmniej z dziesięć osób, zaczynających pokonywać tę samą drogę, co ona przed chwilą. I na pewno nie byli to pracownicy rezerwatu... Ich purpurowe stroje kuły ją w oczy, a strach ściskał gardło. Nie mogła teraz zawrócić. Weszła do pieczary.

W środku stwierdziła, że to chyba nie był dobry pomysł. Powinna od razu iść szukać Julesa, przyjaciół lub udać się do smoków i jakoś spróbować zorganizować na nich ucieczkę. Cokolwiek! A teraz utknęła z najstarszym smokiem świata w jaskini. To była pułapka. Żadnego wyjścia. Co miała zrobić?

Podbiegła do Smoczej Matki, tak jak poprzednim razem, czując bijącą od niej potęgę. Czy jej słowa się sprawdziły? Nadal nie miała pojęcia, kim była ta ona, z którą miała się zmierzyć i która się budziła...

Podeszła do jej pysku, który przerastał ją dwukrotnie. Zawsze na widok tak pięknego smoka wzruszenie ściskało ją za gardło. A dodając do tego niepokój, który czuła...

Matka otworzyła powoli oczy, w których lśniły gwiazdy. Jej białe łuski zamigotały w ciemności, gdy delikatnie się poruszyła.

Roxie położyła rękę na jej policzku, która wyglądała jak niewielki pieprzyk na łuskach smoczycy.

– Idą po ciebie – szepnęła ze łzami w oczach, wcale nie oczekując odpowiedzi, którą o dziwo dostała.

Przemówiła w jej myślach:

Wiem, córko bohaterów. To mój czas.

– Ale... – W gardle utknęły słowa protestu. – Dlaczego? Kim oni są? – wykrztusiła w końcu.

Łowcami, którzy naprawdę mocno nienawidzą nas... Was... Smoków... Czarodziei...

Wzdrygnęły się, słysząc pierwsze krzyki.

Ukryj się, Roxanne Weasley. To mój czas, ale na pewno nie twój.

Zdążyła w ostatniej chwili. Skryła się w najciemniejszej szczelinie; nie była widoczna z zewnątrz, ale mogła obserwować, co dzieje się w jaskini. Przeszły ją dreszcze, gdy po jej dłoni coś przebiegło. Udało jej się jednak zachować spokój.

Łowcy, lub kimkolwiek byli, mieli konkretny cel – chcieli wydobyć z Matki informacje. Zdusiła krzyk, gdy obserwowała, jak ją torturowali, używając dziwnych srebrnych kijów, z których końców wydobywały się błyskawice, raniące smoczycę... Słyszała ich krzyki i pytania:

Kim ona jest?

Znasz przepowiednię, smoczku. Gadaj!

Widzisz przyszłość. A my potrzebujemy informacji. Gdzie ją znajdziemy?!

Szukali jakiejś dziewczyny. Mówili o przepowiedni i o tym, że już wszystko jest prawie gotowe. Potrzebują tylko jej, by przebudzić .

Za wiele to Roxie nie mówiło. Skuliła się w swojej kryjówce, licząc mijające sekundy i starając się nie reagować na okrzyki bólu Smoczej Matki. To tak, jakby zadawali te ciosy jej... Nie potrafiła patrzeć na cierpienie smoka.

Dziesięć minut tortur to niby nie jest dużo – ale tyle im wystarczyło, by złamać wolę smoczycy, która w końcu słabo powiedziała:

Kobieta... zrodzona z gwiazd i pieniądza...

Zadali jej kolejny cios. W ich umysłach pojawiły się ostatnie wyszeptane słowa:

Hogwart...

Zagryzła wargi, widząc, jak Matka zaczęła umierać... Pierś spazmatycznie walczyła o dostęp do powietrza; gałki oczne błysnęły bielą.

Łowcy zniknęli – zdobyli to, po co przyszli. Odeszli, nie oglądając się za siebie.

Roxie odczekała tylko dwie minuty, po czym wyskoczyła i podbiegła do smoka, przytulając się do jego pyska rozpaczliwie.

Była gorąca, na co Roxanne starała się nie zwracać uwagi. Nie czekała długo na jej śmierć...

Ostatni oddech, który dziewczyna odczuła jako powiew ciepła, a potem cisza.

Zapłakała nad losem tej niesamowitej istoty.

Przestała liczyć czas. Czuła się dziwnie odrętwiała, wciąż tuląc się do już martwej Matki.

Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w normalnym życiu. Smocza Matka miała przeżyć ich wszystkich. A ona, Roxanne Weasley, powinna być zwyczajną dziewczyną, otoczoną przez cudownych przyjaciół i kochającego chłopaka...

Gdy o tym pomyślała, zdała sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec. Powinna uciekać. Powinna znaleźć przyjaciół. Powinna im pomóc.

Ale... wciąż nie była w stanie się poruszyć. Dopiero czyjeś gwałtowne szarpnięcie, zdołało oderwać ją od ciała smoczycy. Wzięła głęboki oddech, czując się, jakby wynurzała się z wody, patrząc nieprzytomnie na Hisato Otsu, milczącego Japończyka, który po raz pierwszy przemówił. Powiedział trzy krótkie zdania:

– Przegraliśmy. Palą wszystko. Musimy uciekać.

Chwycił ją za rękę, przez którą tchnął w nią siły. Zdążyła już zapomnieć o jego uzdrowicielskich mocach, które teraz niewątpliwie ją uratowały. Znów była w stanie logicznie myśleć.

Razem pobiegli do wyjścia. Ich buty ślizgały się na wytartych kamieniach. Roxie upadła chyba z dwa razy, raniąc sobie przy tym dłonie, ale podnosząc się za każdym razem. Później nie mogła sobie przypomnieć, czy zadawała jakiekolwiek pytania; Hisato Otsu na pewno nie odpowiedział. Wybiegli z pieczary, pospiesznie schodząc z góry i wspinając się na kolejne wzniesienie, za którym w dolinie znajdowało się centrum życia rezerwatu.

Nie była gotowa na taki widok.

Każdy budynek płonął, pomarańczową łuną rozświetlając niebo. Do nosa docierał zapach siarki i palonego drewna. Uszy rozrywały krzyki i dziwne huki, wydobywające się z lśniących srebrem broni w rękach Łowców. Ale, co było najdziwniejsze, czarodzieje się nie bronili. Napastnicy, oprócz mugolskich pistoletów (w głowie pojawiło się odpowiednie słowo), dzierżyli także dziwne urządzenia – coś jak grubsze i krótsze różdżki. Szybko miała poznać ich działanie.

Wbiegli w tłum.

Hisato próbował ją odciągnąć w kierunku lasu, ale ona nie mogła zostawić tych wszystkich ludzi. Wyciągnęła różdżkę, krzycząc w kierunku pierwszej z brzegu wrogiej postaci: Drętwota! Nic się nie wydarzyło. Spojrzała zdezorientowana na różdżkę w swojej dłoni i spróbowała ponownie. Efekt był taki sam.

Roxie w końcu zrozumiała. Bez magii czarodzieje nie mieli szans. Dlatego ci Łowcy tak łatwo ich pokonali. Widocznie mieli do dyspozycji broń, która była w stanie zablokować ich różdżki.

Czując palący protest, skierowała się za Hisato Otsu w kierunku lasu.

Mijała ciała, na które naprawdę nie chciała patrzeć. Ich widok na zawsze wyrył się pod jej powiekami. Słyszała krzyki, uchylała się przed pędzącymi pociskami – choć często nieskutecznie; coś drasnęło ją w ucho; po szyi spłynęła strużka krwi.

Cud – inaczej tego nie nazwie.

Zauważyła Elenę, Isabellę i jeszcze kilka znajomo wyglądających dziewczyn, które szamotały się z ordynarnie śmiejącymi się Łowcami.

Roxie zamarła, bojąc się zrobić chociaż krok. Powinna je uratować. Ale... nie miała żadnej broni. Facetów było pięciu; ona była jedna. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała.

Wykorzystała element zaskoczenia, podnosząc z ziemi grubą gałąź i biegnąc prawie że na oślep w kierunku dziewczyn.

Niestety tylko Elena ją zauważyła i gdy Roxie powaliła jednego faceta, tylko ona zareagowała, łapiąc ją za dłoń i rzucając się z nią do ucieczki.

Nic więcej nie mogła zrobić.

Ściskając chłodne palce Eleny, zdała sobie sprawę, jakie szczęście miała, że jeszcze nie umarła. Tyle razy mogła już zginąć...

Spojrzała w ściągniętą strachem twarz przyjaciółki. Nie mogła jej usłyszeć, ale wiedziała, że ta pyta się o Julesa i Cristiana. Mogła tylko pokręcić głową.

Im bliżej były lasu, tym mniej Łowców widziały.

Wpadły między drzewa; gałęzie haratały im twarze, ale nie zatrzymały się, póki nie zauważyły czekającego na nie Histao Otsu, któremu towarzyszyły znajome osoby...

Sam i Hektor obejmowali się, ledwo trzymając się na nogach.

Saxony – Smocza Opiekunka, którą Roxie tak bardzo pokochała – klęczała przy swoim przyjacielu, Aleksandrze Healu, który leżał nieprzytomny z rozciętym czołem na leśnej ściółce.

Nie było ich tutaj.

– Gdzie reszta? – wysapała, nie mogąc złapać oddechu.

– Tobey pobiegł po André – powiedziała Sam. Czarne włosy stały jej na wszystkie strony, na policzku widniała nowa blizna. – Jeśli za pięć minut nie przybiegną, uciekamy. To kwestia czasu, gdy postanowią spalić też las.

– Ale kim oni są? – Elena oparła się o drzewo. Jej ciało przejęły dreszcze; była w szoku. – Dlaczego nas zaatakowali?

– To Łowcy Czarownic. – Saxony oddała Alexa w ręce Hisato Otsu. Spojrzała na nich z bólem w oczach, przeczesując żółte włosy dłonią, na której miała krew. – Ale... zawsze myślałam, że są bajką, którą tylko straszy się małych czarodziei. Nie przypuszczałam...

– Nie mogliśmy czarować. Nawet teleportacja przestała działać. – Z głosu Hektora biło niedowierzenie. Objął mocniej Sam i szepnął: – Wynośmy się stąd.

– Zaraz wrócę – mruknęła Roxie, kierując się na skraj lasu. Nie miała ochoty tam wracać, ale... Tobey był jej przyjacielem. A zresztą... miała nadzieję, że może zauważy Julesa i Cristiana. Niepokój o tę trójkę prawie ją zabijał.

Wieczory, takie jak ten, pełne były niezrozumiałych wydarzeń.

Nie powinna, ale skierowała się znowu w kierunku krzyków i ognia.

Przekradała się między porzuconymi szkolnymi jeepami, skrzynkami, które od zawsze tam stały. Zatrzymała się za stosem drewna, przypominając sobie, że zaledwie dwa dni temu pierwszoroczniacy je tutaj naznosili za karę, za jakieś nieistotne przewinięcie...

Czekała, biorąc dwa głębokie oddechy.

Pisnęła ze strachu, gdy ktoś położył dłoń na jej ramieniu.

– To tylko ja – szepnęła wciąż roztrzęsiona Elena.

– Nie musiałaś za mną iść – mruknęła, patrząc na osmoloną, ale wciąż piękną twarz dziewczyny.

– Nie roz-rozdzielajmy się. Proszę – zaszczękała, wsuwając swoją jasną dłoń w jej ciemną.

Roxie splotła ich palce i ścisnęła. Ona także potrzebowała wsparcia.

Przez chwilę panował nawet względy spokój. Wtedy zauważyły dwie sylwetki, skradające się w ich kierunku. Roxanne miała nadzieję, że to Jules i Cristian, ale i tak odetchnęła z ulgą, widząc rudowłosą czuprynę Tobey'go.

Wydawało jej się, że im się uda. Wychyliła się i już chciała im wyjść naprzeciw, kiedy sprawy znowu się schrzaniły.

Jeden z Łowców spostrzegł biegnących chłopaków. André zauważył napastnika i zrobił coś, czego Roxanne nigdy mu nie wybaczy. Wypchnął przed siebie Tobey'go – łagodnego artystę, miłośnika smoków, który miał na tyle dobre serce, by mimo tego, że był już bezpieczny, wrócić po przyjaciela – prosto pod lufę nieprzyjaciela. Brazylijczyk popędził do lasu. Roxie zerwała się na równe nogi, próbując dobiec do Angela na czas. Huk wystrzału zmroził jej serce. Ciało powoli opadło na ziemię. Łowca odwrócił się i spokojnie odszedł, nie oglądając się za siebie. Dziewczyna dopadła do ciała przyjaciela.

Zajęło to może kila sekund.

Miała wrażenie, że minęły godziny.

– Nie, nie, nie, nie – mamrotała, klękając przy Tobey'm, którego oczy już się zamykały. Na zielonej koszulce wyległa plama krwi. Z kącika ust wypłynęły szkarłatne kropelki. Wyjęła różdżkę i próbowała rzucić zaklęcie Enervate, uzdrawiające. Zapłakała, gdy przypomniała sobie, że nie może czarować. – Och, Tobey. – Położyła rękę na policzku przyjaciela. Jej ciałem wstrząsnął szloch, gdy życie go opuściło. Ostatni raz wypuścił powietrze, by nigdy ponownie go nie nabrać.

Opuściła głowę na jego pierś i pozwoliła, by łzy kapały z jej oczu. Wiedziała, że powinna uciekać... Ale...

Nie zauważyła zagrożenia, dopóki nie stanęło tuż obok niej.

Uniosła głowę i spostrzegła chłopaka, który mógł być w jej wieku, może o rok starszy. Ubrany w szkarłatny strój.

Z nosa skapnął jej gil, a przez myśl przeszło, że naprawdę ma już wszystkiego dość. Ale nie chciała umierać.

A wtedy stało się coś dziwnego. Chłopak łagodnym gestem złapał ją za ramiona i pomógł wstać. A potem pchnął w kierunku wystraszonej Eleny i powiedział:

– Nie możesz mu już pomóc. Uciekaj!

Słowa te sprawiły, że była w stanie się ruszyć. Podbiegła do przyjaciółki, odwracając się i zapamiętując, że ciemnowłosy chłopak, który powinien był ją zabić, zamknął Tobey'mu oczy i odbiegł w przeciwnym kierunku w towarzystwie jasnowłosego kompana.

Miał niebieskie oczy i jedno jasne pasmo we włosach... – przeszło jej przez myśl, ale nie zastanawiała się nad tym więcej.

Przyjaciele na nie czekali. Spytali o Tobey'go. Mogła tylko pokręcić głową.

– To co teraz? – Sam zadała pytanie, o którym wszyscy myśleli.

– Będziemy iść tak długo, aż dotrzemy do miejsca, z którego będziemy mogli się teleportować. A potem... zabiorę was do mojego domu. Tam się nami zajmą – powiedziała, już tęskniąc za rezerwatem i marząc, by znaleźć się w Norze.

Starała się nie myśleć o Julesie, Cristianie, Isabelli, wujku Charliem... I o wszystkich ludziach, których poznała w czasie wymiany, która właśnie została bezpowrotnie zakończona...

Jak spektakularnie...

Wciąż ściskając dłoń Eleny i podtrzymując z jednej strony Heala, ruszyła w nieznane.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Niespodzianka! Rozdział wcześniej niż planowałam – no tego to jeszcze tutaj nie było XD

Jestem zadowolona z tego rozdziału ;>

Przed nami jeszcze 4 rozdziały i epilog. Akcja będzie teraz pędziła :D I planuję kilka zwrotów akcji, więc... będzie ciekawie!

Przez całe opowiadanie nie uśmiercałam bohaterów, ale naprawdę lubię to robić, więc mam nadzieję, że jesteście na to gotowi ;P

Hehehe

Jeśli chcecie zobaczyć naprawdę cudownego fanarta, zapraszam na mojego bloga :D http://nowa-w-hogwarcie.blogspot.com/

Wciąż czekam na fanarty od was... No... Dokarmcie mnie! [[email protected]] – może dzięki temu będę bardziej łaskawą autorką? :3

Kocham Was, Potterowi Ludkowie!



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro