Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uciekinierzy

Ucieczka.

Człowiek bardzo różni się od zwierzęcia. Oprócz tych samych funkcji życiowych, charakterystycznych dla ssaków, niewiele mają wspólnego. Człowiek to istota myśląca, posiadająca duszę... Ale jest coś, co każdy z nich posiada – instynkt. Ludzie często nie potrafią mu zaufać; rozum im w tym przeszkadza, ale w ostateczności, zawsze wiedzą, kiedy uciec...

Można uciekać od wielu rzeczy: problemów, uzależnień, obowiązków, konsekwencji, innych ludzi. Ale najgorszym rodzajem ucieczki, takim, który wdziera się do serca, gwałtownie wyrywa z niego ogromny kawałek i na zawsze pozostawia cię niekompletnym, jest ucieczka z domu.

Wiadomo, że każde dziecko kiedyś miało ochotę trzasnąć drzwiami, wyjść i już nigdy nie wrócić; albo powrócić trochę później, ale nieźle wystraszyć rodziców i udowodnić sobie, że jeszcze im zależy... Może pakowałeś już walizkę, może miałeś już wszystko zaplanowane, ale w ostateczności, dziwny rodzaj niepokoju, cię powstrzymywał.

Ale jest coś jeszcze gorszego – gdy ktoś (lub coś) zmusił cię do ucieczki. Wbrew twojej woli, bez możliwości powrotu, trafiając w nowe, nieznane miejsce...

Pozbawieni dobytku. Przestraszeni. Niepewni przyszłości.

Na zawsze zranieni...

To było głupie. Naprawdę głupie.

Przecież na tym mu właśnie zależało, prawda? Marzył o tym. W końcu mógł być z idealną dziewczyną, która... nie do końca do niego pasowała?

Wszystko układało się dobrze. Spotykali się, rozmawiali, a później zostali parą. Tak to działało, prawda?

Powinien być szczęśliwy.

Powinien.

Szli razem korytarzem. Ona jak zwykle opowiadała o tym, jak spędziła dzień. O swoich wzlotach i upadkach. O swoich zmartwieniach, przemyśleniach.

Na początku lubił ją słuchać – chciał być dobrym chłopakiem, którego naprawdę obchodzi to, co mówi jego dziewczyna. Ale w pewnym momencie stało się to męczące. W swoim życiu często pełnił rolę przyjaciela, który zawsze wysłucha, coś poradzi. Ale... oczekiwał tego samego. Może nie wyglądał na taką osobę, ale także potrzebował się czasami po prostu komuś wygadać. I myślał, że będzie mógł polegać na swojej dziewczynie. Niestety... przeliczył się.

Jasmine była niesamowitą gadułą.

Wiedział o tym od początku, ale... odrobinę się rozczarował.

Dopiero w tym roku zaczął zwracać na nią uwagę – dostrzegać ją nie tylko jako koleżankę, z którą chodzi do tej samej klasy, ale jako ładną, intrygującą dziewczynę. Nie znali się za dobrze. Albus od zawsze wolał spędzać czas ze swoją rodziną oraz ze Scorpiusem i Rose – swoimi najlepszymi przyjaciółmi. Później poznał Norę i wiele na tym zyskał.

Wiedział, że Jasmine jest bardzo ambitną osobą. Dużo się uczyła, dostawała dobre oceny. I zawsze nieśmiało się do niego uśmiechała. Wyglądała na taką małą szarą myszkę. A w tym roku? Zmieniła się. Wypiękniała, stała się bardziej pewna siebie, pogodna, otwarta na ludzi. I to mu się podało.

Zerknął na nią kątem oka, uśmiechając się i przytakując głową; udając, że ją słucha. Wyłączył się po jej drugim zdaniu, wiedząc, że ta i tak tego nie zauważy.

Wyglądała ślicznie – krótkie, kręcone, czarne włosy miała jak zwykle poczochrała i wpięła w nie małą spinkę w kształcie czerwonego tulipana. Usta jej się nie zamykały, oczy lśniły podekscytowaniem. Ubrana była w przepisową, czarną, szkolną szatę, którą zapięła na ostatni guzik i w której przedniej kieszeni tkwiły okulary.

Szli pod ramię, mijając innych uczniów, którzy, tak jak oni, skończyli już lekcje. A Albus zastanawiał się, jak najlepiej od niej uciec... Uszy go już bolały od jej nieustannego trajkotania. To może okrutne, bo naprawdę ją lubił, ale czasami miał jej po prostu dość. Tak jak w tym momencie.

Zastanawiał się właśnie, jaką wymówkę wymyślić, gdy Jasmine ścisnęła jego dłoń i powiedziała:

­– ...czekają na mnie. Mówiłam ci, że dzisiaj mamy zamiar uczyć się do testu powtórzeniowego z eliksirów. SUMy to nie przelewki. Wiesz, że chcę być do nich jak najlepiej przygotowana. Później mogę ci dać notatki. Ale wracając. Organizujemy sobie taki babsko-naukowy wieczór. Wiesz, że bym cię zaprosiła, ale nie mogę... – Wspięła się na palce, pocałowała go w policzek i odbiegła, krzycząc jeszcze przez ramię: – Zobaczymy się jutro!

– Ta.... cześć – wymamrotał, odprowadzając ją wzrokiem. Westchnął, przeczesując ciemne włosy dłonią.

– Ta dziewczyna kiedyś cię wykończy – powiedział współczująco jegomość znajdujący się na obrazie, koło którego zatrzymał się Al. Staruszek pogładził się po brodzie i cmoknął, kręcąc przy tym głową.

– Święte słowa. – Albus uśmiechnął się krzywo do mężczyzny, wsadził ręce do kieszeni i odrobinę się garbiąc, ruszył dalej. Gdzie? Sam nie wiedział. Miał zamiar rozkoszować się brakiem dość piskliwego głosiku, wyrzucającego zaskakującą liczbę słów wprost do jego biednego ucha.

Zastanawiał się właśnie, czy za pomocą Mapy Huncwotów (z którą ostatnimi czasy się nie rozstawał; ostrzegała go przed Jasmine) nie odnaleźć Nory i nie pójść z nią porozmawiać, ale przypomniał sobie, że dziewczyna jest na zajęciach z transmutacji – na które, o dziwo, wciąż chodziła. Kiedyś ją spytał, czemu z nich nie zrezygnowała. Odpowiedziała, że nie chciała zawieść profesor Wardrobe i że kocha transmutację. Albus doskonale to rozumiał. Sam posiadał pasję, bez której nie mógłby żyć.

Rozluźnił krawat i przeprosił jakąś dziewczynkę, na którą przez nieuwagę wpadł. Wciąż nie mając pojęcia, co robić, skierował się w stronę zejścia do lochów, planując wrócić do swojego dormitorium i... na tym jego plan się w sumie kończył. Może później coś wymyśli...

Właśnie wychodził z klatki schodowej, gdy zauważył dwie znajome postacie. Uniósł dłoń, by im pomachać, ale szybko ją opuścił, gdy zauważył jej spojrzenie...

To go dezorientowało.

Zawsze myślał, że rozumie kobiety. Mieszkał z dwoma paniami i posiadał tyle ciotek, kuzynek, że wydawało mu się, że nauczył się o nich już wszystkiego. Można się domyślić, że gdy już spotykali się całą rodziną, było to dość niebezpieczne... Tyle kobiet, tyle różnych emocji, tyle problemów... Bardzo je kochał, ale potrafiły być męczące.

A tutaj taka niespodzianka...

Zupełnie nie rozumiał Tamary.

Na początku wydawała mu się fałszywa; widział, jak bawi się Fredem i Jamesem. Zupełnie tego nie pojmował. Wtedy nie zwracała na niego uwagi, a go to jakoś zbytnio nie obchodziło. Nie lubił grzebać w czyimś szambie. Później próbował się do niej przekonać, gdy zdradziła, że znalazła się w Hogwarcie, by chronić Norę. Ale nie było to łatwe. Tamara wciąż go obrażała, stworzyła między nimi mur, którego nie dało się tak łatwo zburzyć. Dlaczego? Albus nie wiedział. Nora uważała, że Rosjanka ma po prostu problemy z okazywaniem swoich uczuć... Ale czy to powód, by wszystkich obrażać? A potem... coś się zmieniło. Zaczęli ze sobą rozmawiać, zaczęli się rozumieć, zaczęli razem troszczyć się o Eleonorę. I Alowi naprawdę się to podobało. Ale znów nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Odbudowała mur...

W jednej chwili miał wrażenie, że ta dziewczyna rozumie go jak nikt inny, że może porozmawiać z nią o wszystkim, że jest między nimi w porządku. Ale w następnej... spotykał się z królową chamstwa i chłodu.

Miał nadzieję, że bransoletka, którą jej podarował, pokaże jej, że ma dobre intencje, że chce się z nią dogadywać. Przecież potrafił spostrzec, jak bardzo troszczyła się o Norę. Że jest niezwykle odważną i lojalną osobą. Ale czemu musiała udawać taką... niedostępną? Nie wiedział, czy to odpowiednie słowo.

Miał wrażenie, że to przez Jasmine stracił kontakt z Tamarą. Ale nie rozumiał dlaczego. A najgorsze było to, że ostatnimi czasy, w swojej głowie, wciąż porównywał do siebie obydwie dziewczyny i nie mógł pozbyć się wrażenia, że to Tamara często zachowuje się tak, jakby tego oczekiwał od Jasmine... Wiedział, że nic do niej nie czuje – uważał się za dość rozsądną osobę i zdawał sobie sprawę, że z dziewczynami, takimi jak Rosjanka, są same kłopoty. Zapewne wyrwałaby mu serce z piersi, rzuciła na ziemię i przeszła po nim w swoich butach na obcasie. Albus nie chciał czegoś takiego.

Ale...

Co by było ,,gdyby"?

Tak jak zwykle, nie potrafił nic wyczytać z ciemnych oczu dziewczyny.

Od zawsze jego wzrok najpierw przyciągało jej spojrzenie, a dopiero potem zwracał uwagę na oszałamiające piękno – które wielu potrafiło zawrócić w głowie.... A jemu? Chyba nie. Starał się raczej dostrzegać osobowość człowieka, uważając, że wygląd – który przecież kiedyś przeminie – jest mniej istotny.

Była bledsza niż zwykle i miał wrażenie, że szczuplejsza na twarzy – jej kości policzkowe stały się jeszcze bardziej wydatne. Pełne wargi wyjątkowo nie pokrywał żaden błyszczyk ani szminka, ukazując po raz pierwszy ich naturalny róż. Wydawało się, że w ogóle nie nałożyła makijażu. Ciemne włosy miała rozpuszczone. Użyła swojego czarnożółtego krawatu jako opaski, by je przytrzymać. Albusowi przemknęło przez myśl, że to pierwszy raz, gdy Puchonka naprawdę wyglądała na swój wiek – zazwyczaj bardzo się postarzała. I prezentowała się teraz o wiele lepiej.

Tamara przerwała swoją wypowiedź, zacisnęła usta, uciekając wzrokiem w bok i udając, że nie zauważyła zbliżającego się Albusa. Mruknęła coś do Freda, odwróciła się na piętach, powiewając swoimi gęstymi włosami i ściskając w rękach książki, odeszła nie oglądając się za siebie. Zniknęła za zakrętem, wychodząc z klatki schodowej. Echo jej obcasów rozbrzmiewało jeszcze przez kilka sekund.

Al stanął koło kuzyna i od razu jęknął, gdy ten przywalił mu łokciem w bok. Spojrzał na niego z wyrzutem.

– O co ci znowu chodzi? – spytał, odsuwając się od mulata na bezpieczną odległość i opierając się tyłem o chłodną, kamienną poręcz schodów.

– Ogarnij się, stary. Ona nie będzie na ciebie długo czekała. – Fred usiadł na tej samej poręczy i zaczął, jak małe dziecko, machać nogami, choć jego mina była wyjątkowo poważna.

Albus zmarszczył brwi.

– Czy ty sugerujesz, że ona...? – Nie potrafił skończyć tego pytania. Nie wiedział jak. Był zbyt zdumiony. – Przecież to niemożliwe – mruknął w końcu.

– A mówią, że to ja jestem tym głupszym w rodzinie. – Prychnął i z rozbawieniem pokręcił głową, patrząc na niego spojrzeniem z serii: Biedny, naiwny Aluś... – Masz w ogóle oczy, chłopie?

– Ale niby skąd to możesz wiedzieć? – Albus nie chciał w to uwierzyć. Przecież to nie miało kompletnie sensu. Ona go nienawidziła, unikała, wciąż dogryzała.

I wtedy Fred, zapewne po raz pierwszy i miejmy nadzieję, że nie ostatni raz w życiu, powiedział mądrze:

– Kobietę, nawet nie wiadomo jak twardą, zawsze zdradzą oczy...

~~*~~*~~*~~

Wyszła z sali i stanęła, nie wierząc w to, co się przed chwilą wydarzyło.

Mieli rację. Wszyscy mieli rację.

Te zajęcia jednak nie były dobrym pomysłem.

Wciąż lekko roztrzęsiona przeszła kilka kroków, by opaść na kamienną ławkę, stojącą przed salami lekcyjnymi. Ukryła twarz w dłoniach i skupiła się na równomiernym oddychaniu.

Przecież nic takiego się nie stało.

To nie koniec świata.

Ale co jeśli... wszystko zniszczyła?

Praktycznie uciekła z zajęć – powinna na nich być jeszcze piętnaście minut, ale powiedziała, że jest zmęczona i po prostu wyszła.

To wszystko przez to głupie rozkojarzenie! Straciła kontrolę i... ujawniła się.

Powoli zapadał wieczór. Koło niej przeszło kilka osób, może przeleciały dwa duchy, nie zwracając na nią uwagi. Zaczęła czuć chłód, przenikający przez mury zamku i powoli ją osaczający, czego skutkiem było pojawienie się gęsiej skórki na jej rękach. W korytarzu nagle zapaliły się pochodnie, oświetlając obrazy, średniowieczne zbroje, gobeliny i podejrzanie wyglądającą roślinkę, która oblizywała się, patrząc na dziewczynę – ona nawet języka nie powinna mieć! Niepokojące...

Podskoczyła, gdy gdzieś nad jej głową coś upadło z trzaskiem. Pewnie Irytek znowu narozrabiał...

Cieszyła się względną ciszą i spokojem, gdy, oczywiście, ktoś musiał to przerwać...

– Nora! Wszystko w porządku? – Usłyszała zaniepokojone pytanie. Zapomniała, że umówiła się z Jamesem, który odrabiał w tym samym czasie szlaban.

Westchnęła, gdy poczuła, że chłopak siada koło niej i bierze ją w ramionach. Niby przyjemnie, ale... chciała mieć święty spokój... Opanował się jednak i odpowiedziała:

– Przez przypadek zmieniłam się przy Wardrobe.

Zapadła cisza. Ramiona, które ją obejmowały, nagle zesztywniały. Zaczęła odliczać w głowie:

Trzy... dwa... jed-

– Co?! – wykrzyknął, podrywając się na równe nogi i patrząc na nią groźnie.

...-en.

Wetchnęła ponownie, nawet nie podnosząc głowy, by spojrzeć na Pottera. Przybrała zblazowaną minę, gdy ten krzyczał, wiedząc, że musi to przeczekać.

– Mówiłem, że to się tak skończy! Nie możemy jej ufać! Teraz pewnie przekaże to nauczycielom i to kwestia czasu, gdy LOCH się o tym dowie i zabiorą cię... Nie wiem nawet po co... By cię szkolić? Męczyć? Merlinie! – wykrzyknął, stając w półkroku. – Co teraz zrobimy?!

Czując, że pierwsza fala gniewnego monologu Jamesa Syriusza Pottera minęła, uniosła głowę, rzec:

– Obiecała, że nikomu nie powie. Była bardzo podekscytowana – kontynuowała, czując, że James chce jej przerwać – i powiedziała, że może pomóc mi nauczyć się lepiej panować nad moimi umiejętnościami.

– Jesteś poważna?! Chcesz mi powiedzieć, że jej ufasz?

Nora poczuła, jak zalewa ją fala złości. Naprawdę próbowała zachować spokój. Starała się racjonalnie mu to wytłumaczyć, ale James posiadał dziwną umiejętność wyprowadzania jej z równowagi...

– A mam inny wybór, panie mądralo? Zamiast na mnie wrzeszczeć, mógłbyś zacząć mnie choć trochę wspierać. To nie była łatwa sytuacja. Najadłam się sporo strachu... – mruknęła, wlepiając wzrok w swoje czarne balerinki.

Jej słowa musiały coś poruszyć w chłopaku, bo przestał się kłócić i wrócił na miejsce koło niej.

– Noro... Przepraszam.

Dziewczyna westchnęła.

Powinna się już przyzwyczaić, że James jest dość impulsywną osobą i zawsze tak reaguje. A później tylko żałuje i przeprasza, co chyba jeszcze bardziej ją wkurzało niż sama kłótnia...

Wzruszyła ramionami i zmusiła się do uśmiechu.

– Nic nie szkodzi. Miałeś prawo tak zareagować – powiedziała ze zrezygnowaniem, masując skroń i czując nadchodzącą migrenę. – I tak teraz nie mamy na to wpływu, więc przestańmy się o to spierać.

– Masz rację.

James przysunął się do niej. Nora lekko się spięła, wiedząc, czego chłopak od niej oczekuje... Czy miała na to ochotę? Raczej nie, ale... nie chciała sprawiać mu przykrości.

Po chwili już się całowali. Potter przyciągnął ją do siebie, kładąc jedną dłoń na jej talii, a drugą na szyi. Czuła przyjemny nacisk jego ust i z każdym kolejnym pocałunkiem coraz bardziej się odprężała. Westchnęła, wplatając palce w jego brązowe włosy. Nieprzytomnie zarejestrowała, że chłopak naprawdę przyjemne pachnie. Od początku miała przymknięte oczy, ale otworzyła je na moment, gdy usta Jamesa przyniosły się na jej szyję i...

Pisnęła głośno, zauważając przed sobą szyderczo uśmiechającą się postać. Odepchnęła od siebie Pottera, który z niezgranym Hrymmp...! spadł na posadzkę.

– Miło, że mnie zauważyliście. Nie musicie sobie przeszkadzać – powiedział nowoprzybyły, siadając obok Nory i obejmując ją ramieniem. – Zawsze myślałem, że jesteś jedną z tych grzeczniejszych dziewczynek... Patrz, jakich rzeczy człowiek dowiaduje się o ludziach ze swojej klasy. Rozczarowałaś mnie, Eleonoro... Rozczarowałaś...

Zabini z oburzonym sapnięciem wyrwała mu się i wstała na równe nogi. Podała rękę wciąż leżącemu na ziemi Potterowi i pomogła mu się podnieść.

– Magnus. Czego od nas chcesz? – Skrzyżowała ręce na piersi, niechętnie patrząc na współlokatora Jamesa i Freda. Czarnoskóry chłopak uśmiechnął się tym swoim charakterystycznym uśmiechem alla psychopata.

– Jestem tylko posłańcem, wiecie? Nie musicie się już tak denerwować. – Wstał z ławki, otrzepując swoją białą koszulę z nieistniejących okruchów. – Pewna osoba chce się z wami spotkać. O dwudziestej. W Wielkiej Świetlicy. – Nie czekając na ich odpowiedź, skłonił się, odwrócił i odbiegł od nich.

– Ale o kogo chodzi?! – krzyknęła za nim, ale chłopak zdążył zbiec już po schodach, znikając z pola widzenia.

– Masz jakiś pomysł, kto to taki? – spytał James, łapiąc ją za rękę i splatając ich palce razem. Gdyby była w nim zakochana, ten gest byłyby dla niej bardzo przyjemny i zapewne podniósłby ją na duchu. Teraz tylko potrafiła się skupić na tym, że jego dłoń jest lekko spocona i że w żaden sposób nie pasuje do jej własnej.

– Moglibyśmy pobawić się w zgadywanie, ale to niczego nie da. Musimy po prostu iść na to spotkanie. – Poprawiła swoją koszulę, ściągnęła krawat i wygładziła spódnicę, która dziwnie się przekręciła... Przygładziła jeszcze swoje związane w warkocz włosy; uwalniając się od dłoni Jamesa. – Ale nie sami. Zabieramy wsparcie.

~~*~~*~~*~~

Nienawidzę go.

Dupek, a nie przyjaciel. Kretyn. Złodziej dziewczyn...

– Przestaniesz w końcu? Mamy na głowie większe problemy!

Jules odburknął tylko coś pod nosem, opatrując Cristianowi nogę, która została dość paskudnie – ale na szczęście/nieszczęście nie za głęboko – rozcięta przez broń tych, którzy zaatakowali rezerwat.

Ledwo uszli z życiem. Wciąż nie mieli pewności, że są bezpieczni. A najgorsze było to, że, przez to, że Cristian został dość szybko ranny, i że nie mogli czarować, musieli uciec. Bez przyjaciół. Bez niczego ze sobą. Bez sprawnych różdżek... w góry.

To była jedyna droga – trzech napastników ich ścigało, wymuszając na nich kierowanie się wciąż w górę, w górę... aż do ślepego zaułku.

Podtrzymując ledwo idącego przyjaciela, biegnąc, jak najszybciej mógł, nigdy nie czuł tak wielkiego przerażania jak w chwili, gdy stanęli przed pionową skałą. W pułapce. W miejscu, gdzie droga się kończyła.

Był pewien, że zginął.

Spojrzał na Cristiana, który całkowicie zbladł. Wiedział, że myślą o tym samym. Już po nich.

Gdy szkarłatnie odziane postacie były już niesamowicie blisko nich, wydarzył się cud. Z nieba spadł ciemny kształt, lśniący w niektórych miejscach srebrem. Jules ze zdziwieniem zarejestrował, że to przecież Krowa należąca do Roxie! Smoczyca skoczyła w kierunku napastników, przecinając powietrze swoimi ostrymi pazurami. Nie dość, że ich to zraniło, to w dodatku skutecznie wystraszyło. Już po chwili ich nie było – uciekli, kierując się z powrotem do rezerwatu.

– A jednak jesteś użyteczna! – wykrzyknął Cristian, opierając się o smoka i gładząc go po grzbiecie. Krowa parsknęła tylko na to, posyłając z jednej z dziurek nosowych olbrzymiego smarka, który rozbił się o głaz. – Co robimy?

Jules wciąż był wściekły na Cristiana, ale wiedział, że musi te emocje odstawić na później – jeśli jakieś później w ogóle nastanie.

– Musimy tam wrócić. Po resztę – powiedział stanowczo, czując zalewający go niepokój o bezpieczeństwo przyjaciół i Roxanne...

– Nie możemy. Wiesz, że ja... – Chłopak bezradnie spojrzał na swoją ranną nogę.

– Niech tak będzie. Zostaniesz tu, a ja tam wrócę. – Zaczął się odwracać, ale poczuł, jak Cristian mocno zaciska dłoń na jego nadgarstku.

– Nie możesz tam wrócić, Jules. Nie mamy magii. Oni cię zabiją. Widziałeś, co się tam działo. – Nigdy nie widział Ciorana tak stanowczego i zaniepokojonego. Poczuł przypływ irytacji.

– Jakby ciebie to obchodziło. Wiesz, że muszę po nią wrócić. Nie wybaczę sobie, jeśli ona... – Głos załamał mu się lekko. Nie potrafił tego nawet powiedzieć, a co dopiero wyobrazić sobie perspektywę przyszłości, w której zabrakłoby Roxie.

Cristian bez problemu mógł odczytać jego emocje. Ścisnął jego ramię i pchnął go w kierunku Krowy. Kuśtykając, także do niej podszedł.

– Wiem. Ale ona zabiłaby mnie, gdybym pozwolił ci tam wrócić. A zresztą, Annie jest twarda. Poradzi sobie. A mnie ktoś musi opatrzeć. Ta ranna może być groźna. – Wsiadł na Krowę, która wykręciła głowę, by spojrzeć na niego niechętnie fioletowym okiem. – Jestem ranny, koleżanko. Chyba możesz nas podwieźć, co?

Jules zacisnął usta, wciąż czując chęć, by rzucić się w wir walki. Ale Cristian miał rację – Roxie zamordowałaby go, gdyby tam wrócił. Modlił się tylko, by jej nic się nie stało...

Gdy byli już względnie bezpieczni – Krowa podrzuciła ich kawałek, a później padła na ziemię, by trochę się przespać. Leniwa bestia. Sprawdzili, czy ich różdżki działają; nie działały. Nie wiedzieli, co to oznaczało. Może to, że ci ludzie, którzy ich zaatakowali, wciąż kręcili się w pobliżu?

Przedyskutowali to, co się wydarzyło. Ale nie mieli za wiele do powiedzenia. Nie wiedzieli, km byli ci ludzie, ani dlaczego zniszczyli Rezerwat...

Później Jules porwał swoją koszulkę, by zrobić z niej opaskę uciskową dla Cristiana. Posadził go na kamieniu, a sam przed nim ukląkł, by mieć lepszy dostęp do jego nogi. I oczywiście nie obeszło się bez jego przekleństw i poruszenia tematu Roxie...

– Wciąż nie rozumiem dlaczego. Gdybyś mi powiedział, że ci się podoba, ale ty... przecież nie... Kłamałeś? – Skupił się na obwiązywaniu jego nogi, nie patrząc mu w twarz. Nie doczekał się odpowiedzi. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Od kiedy zacząłeś coś do niej czuć? Jak mogłeś?

Monolog Julesa trwał kilka minut. Cristian w końcu nie wytrzymał i krzyknął:

– Zazdrościłem ci, okej?!

Flamel zamrugał powiekami, patrząc ze zdziwieniem na przyjaciela.

– Niby czego?

– Tego, że masz takie cholerne szczęście! Że pochodzisz z pełnej rodziny, że znasz swoich rodziców. Mnie wychowywał dziadek, bo starzy kiedyś wyszli i po prostu nie wrócili. Że wszystko ci się w życiu układa. Jesteś najlepszy praktycznie ze wszystkiego, ludzie cię uwielbiają i w końcu... że udało ci się zdobyć taką cudowną dziewczynę jak Roxanne. – Na początku krzyczał, ale z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem jego głos cichł i stawał się spokojniejszy. Wziął głęboki oddech i będąc bardzo poważnym, mówił: – Ale ja nic do niej nie czuję. Od zawsze była dla mnie jak siostra. Nie kłamałem. Ale wtedy... coś mnie poniosło. Wciąż się dobijałem, że jestem beznadziejny, że nic mi nie wychodzi, że wasza dwójka ma siebie, więc mnie już nie potrzebujecie... I wtedy na dachu, czułem się tak źle, że nawet nie wiem kiedy i dlaczego, pocałowałem ją. To była niesamowita głupota, która tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że to nie jest dziewczyna dla mnie.

Jules zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy w to wierzyć.

– Ale potem... jeśli nie byłeś w niej zakochany... dlaczego ją unikałeś? – spytał, uważnie obserwując jego twarz. O dziwo, Cristian się zarumienił.

– Było mi wstyd. Czułem się tak straszliwie głupio. Wiedziałem, że zupełnie zniszczyłem przyjaźń moją i Annie... Bałem się także twojej reakcji... Choć od dawna zbierałem się, by ci powiedzieć. Ale zawsze tchórzyłem. Mogę cię teraz tylko przeprosić i obiecać, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Oczywiście, jeśli potrafisz mi wybaczyć... – Cristian spuścił wzrok na swoją ranną nogę, skubiąc skrawek opaski, którą stworzył Jules.

Flamel mógł tylko westchnąć. Przewrócił oczami i uśmiechnął się.

– Jesteś takim idiotą. – Pokręcił głową i poklepał go po ramieniu. – Nie zazdrość mi już nigdy niczego. A nawet jeśli, porozmawiaj ze mną o tym, okej? A z Roxie... jeśli przysięgniesz, że nigdy więcej nie położysz na niej swoich łapsk...

– Przysięgam! – krzyknął od razu, uśmiechając się promiennie i dając przyjacielowi męski uścisk. Gdy Julesowi zaczęło brakować powietrza, a poklepywanie po plecach znudziło mu się, Cristian go puścił i trochę poważniej powiedział: – Miała rację. Smocza Matka. Z tym, że zazdrość będzie moim największym wrogiem...

Jules miał zamiar na to odpowiedzieć, ale w tym momencie usłyszał jakiś hałas dochodzący zza zarośli, znajdujących się po ich prawej stronie. Chłopak ostrożnie dał przyjacielowi znak, że coś słyszał (kładąc palec wskazujący na ustach, by zalecić mu milczenie i przykładając dłoń do ucha, a później wskazując na miejsce, z którego dochodziły teraz szepty). Ścisnęli w dłoniach różdżki, które wciąż były bezużyteczne i znieruchomieli. Usłyszeli głosy:

Nie mogę uwierzyć, że to zrobili. Po co tak bardzo ryzykowali?

Może mają już wszystko gotowe? Teraz potrzebują tylko ciała i Ona się przebudzi...

Nie dopuszczę do tego!

Możesz nie mieć na to wpływu. To kwestia czasu, gdy i po ciebie...

Julesowi wydawało się, że zna jeden z tych głosów. Odetchnął z ulgą, gdy zza krzaków wyszedł Charlie Weasley wraz z jakimś czarnoskórym mężczyzną. Dorośli stanęli zdumieni na ich widok. Przez kilka sekund panowała nieprzyjemna cisza.

– Flamel! Cioran! Nic wam nie jest? – spytał Charlie, podchodząc do nich pospiesznie.

– Żyjemy profesorze. – Cristian skrzywił się, gdy mężczyzna położył dłoń na jego rannej nodze.

– Co z Roxanne, z Eleną...? – Zamilkł, gdy zobaczył ich zbolałe miny. – Nie martwcie się. Zabiorę was do Nory. Miejmy nadzieję, że już tam będą – powiedział i odwrócił się do swojego towarzysza. Wymienili się spojrzeniami, jakby komunikując się bez słów. Ten drugi, czarnoskóry mężczyzna kiwnął głową i pospiesznie się teleportował.

– Kto to był-

– Nieważne – Nauczyciel badań nad smokami uciął pytanie Julesa. – Spadajmy stąd.

~~*~~*~~*~~

– Mogłam się tego domyślić.

Nora uśmiechnęła się pod nosem, wchodząc ze swoją ekipą (James, Fred, Rose, Scorpius i Nott; Albus i Tamara gdzieś zniknęli) do Wielkiej Świetlicy i kogo widząc? Dwie bardzo znajome i bardzo zaprzyjaźnione Puchonki...

– A co? Myślałaś, że się nas tak szybko pozbędziesz? – Lucy zaciągnęła się papierosem, patrząc na nich leniwie. – Nie ma tak dobrze, koteczku.

Siedziała w niedbałej pozycji na jednej z kanap, ubrana w białą luźną koszulkę, spod której prześwitywał czarny stanik, ciemne poszarpane dżinsy, a na nogach miała bordowe martensy, które oparła na stoliku.

Towarzyszyła jej, jak zwykle zresztą, Joss, która wyglądała zarazem na wystraszoną, jak i podekscytowaną. Patrzyła na Rose, Scorpiusa, Notta i Freda z wielkim zainteresowanie, chichocząc cicho, gdy ci spojrzeli na nią. Wydawało się, że szczególną uwagę zwróciła na Weasleya, który uśmiechnął się do niej lekko. Joss pomachała mu pluszowym wilkołakiem, którego trzymała wcześniej na kolanach. Miała na sobie różowo-niebiesko-żółtą koszulę nocną i kapcie w kształcie szarych wilków. Kasztanowe włosy związała w dwa warkoczyki. Według Nory wyglądała przeuroczo.

– O co dokładnie chodzi? – spytała Rose, z wielkim zdumieniem patrząc na swoją kuzynkę, która przecież nigdy się do nich nie przyznawała. Dlaczego z własnej woli chciała się z nimi spotkać?

– Właśnie. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia – mruknął Scorpius i nie zważając na karcące spojrzenia swojej siostry i dziewczyny, rzucił się na wolny fotel.

– Powiem to szybko i dość jasno. – Lucy spojrzała Norze prosto w oczy. – Nie obchodzą mnie żadne wasze sekrety. Mam je głęboko w dupie i nie chcę się w nie nawet mieszać. Tak samo z tymi Łowcami-srami. Niech robią sobie, co tam chcą. Ale... obchodzi mnie Hugo. I chcę pomóc w jego przebudzeniu. – Nie zważając na ich zdumione miny, zgasiła papierosa o swojego buta, rzucając niedopałek na podłogę i kontynuowała: – Jaki macie plan na włamanie się do tych Łowców i przejęcie zaklęcia ożywiającego?

Jedyną odpowiedzią, na jaką było ją stać, to wymamrotanie czegoś w stylu:

Eeee... Yyyy...

Ale Nott szybko zareagował.

– One nie powinny wiedzieć o Łowcach. Ani o tym zaklęciu – syknął Albert, patrząc ze wściekłością na Norę.

– Potrzebowałam ich pomocy. Naprawdę wiele umieją i mogą nam-

Nagle drzwi do Wielkiej Świetlicy otworzyły się, a do środka wpadli Tamara i Albus. Szybko do nich podbiegli, ledwo łapiąc oddechy. Na ich twarzach malował się lęk. Rosjanka trzymała w dłoni skrawek pergaminu.

– Co się stało? – Jako pierwszy spytał Fred, do którego przyczepiła się dość zaniepokojona Joss.

– Za-atakowali. Łowcy. Rezerwat. W. Rumunii – wysapała Tamara, podając Weasleyowi list.

Rose podeszła do Freda, czytając mu przez ramię treść wiadomości. Nott podbiegł do swojej kuzynki, pospiesznie zadając jej pytania.

Nora postanowiła trzymać się Albusa i to jego wypytać. Ale zanim to zrobiła, Fred wykrzyknął: Roxie! I wyleciał z Wielkiej Świetlicy.

Pobiegli za nim, krzycząc, by się zatrzymał. Pytając się, dokąd biegnie.

Fred nawet nie zwolnił.

– On chyba... kieruje się do mojej mamy – wysapała Rose, która nie była zbyt wysportowana i która nie przepadała za bieganiem. Scorpius musiał ją lekko ciągnąć.

Miała rację. Fred nawet nie zatrzymał się przed chimerą strzegącą gabinetu dyrektora, ale już z daleka krzyknął hasło i nie zwalniając kroku, wbiegł po schodach i nie pukając, wparował do pomieszczenia.

Udało im się szybko go dogonić, ale chłopak zdążył już nawrzeszczeć na zdumioną Hermionę.

– Pytam jeszcze raz: co z moją siostrą?! Żyje?! – wykrzyczał, dysząc niesamowicie. Mógł się wydawać wściekły, ale Nora wiedziała, że on po prostu niesamowicie się boi.

Hermiona zmrużyła oczy, patrząc na ich całą gromadę i spokojnie powiedziała:

– Nie mam pojęcia, skąd wiecie o ataku, jaki został przeprowadzony na Rezerwat. To informacje wyjątkowo tajne. Na pewno nie przeznaczone dla uszu bandy nastolatków. Zmykajcie stąd. – Przez surową twarz kobiety przemkną skurcz i delikatniejszym tonem dodała: – Nic jej nie jest. Trafiła do Nory. Jest bezpieczna.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Fredowi opadły ramiona. Wymamrotał przeprosiny i jako pierwszy wyszedł z gabinetu. Za nim wymknęła się Joss, starająca się być bardzo cicho, co skończyło się oczywiście wpadnięciem przez nią na kilka stolików i pozrzucaniu z nich wszystkich rzeczy. Zarumieniła się niesamowicie i wyleciała z gabinetu.

– Idźcie spać. Jeśli będę miała jeszcze jakieś informację, dam wam znać – powiedziała Hermiona, siadając na fotelu przy swoim biurku, biorąc do ręki pergamin i pióro.

– A wujek Charlie? – spytał, stojący tuż obok Nory, James.

Hermiona wetchnęła ze smutkiem.

– Nie mam o nim żadnych wieści.

W zadziwiającej ciszy i zgodności, odwrócili się i wyszli z gabinetu.

~~*~~*~~*~~

Czuła niesamowite odrętwienie. Mrugała ospale powiekami, obserwując innych ludzi, ale tak naprawdę ich nie widząc. Słuchając ich słów, ale nie rozumiejąc ich znaczenia.

Nie chciała myśleć. Bo nie chciała pamiętać.

Czy była w szoku? Bardzo prawdopodobne. Ale jakoś zbytnio ją to nie obchodziło.

Mogła – bezboleśnie – cofnąć się myślami do momentu śmier-. Nie. Do momentu, gdy szli, szukając miejsca, z którego będą mogli się teleportować. Wtedy jeszcze mówiła. Starała się podnieść innych na duchu. Pomagała profesorowi Healowi iść. Próbowała nie słyszeć szlochu Eleny.

A później... gdy się w końcu teleportowali... gdy matka i ojciec wzięli ją w ramiona... gdy inni ludzie zajęli się jej towarzyszami... gdy usłyszała płacz babci Molly i poczuła charakterystyczny zapach Nory... coś... zamknęło się w niej.

Czuła tylko pustkę.

Nie odpowiadała na zadawane jej pytania. Wujek Harry dość długo siedział obok niej i próbował skłonić ją do rozmowy. Bezskutecznie. Ciocia Ginny okryła ją kocem i zaopiekowała się Eleną – pozwoliła jej płakać i ją wysłuchała. To bardzo miłe z jej strony. Ale dlaczego Cioran płacze? Roxie w sumie nie chciała tego wiedzieć.

W pewnym momencie pojawił się nawet minister magii.

Zbyt wielkiego wrażenia to na niej nie zrobiło.

Leżała na kanapie, opierając się policzkiem o oparcie i przyglądając się płomieniom tańczącym w kominku. Chyba salsę... Tak. Zdecydowanie salsę.

Kogoś jej brakowało.

Na kogoś czekała.

Ale... nie chciała o tym teraz myśleć.

Chyba byli na nią źli. Oczekiwali, że więcej im powie. Stali nad nią i próbowali zmusić ją do mówienia.

W końcu Saxony i jej mama się zdenerwowały i kazały im zostawić ją w spokoju.

Dlatego teraz miała spokój.

Sam i Hektor siedzieli razem. Aleksander Heal został zabrany do św. Munga. Saxony przysiadła blisko niej, ściskając w bladych dłoniach kubek z herbatą. Zmyła już krew z żółtych włosów. To dobrze, a zarazem szkoda. Hisato Otsu został odesłany do domu. Elena usnęła obok niej.

W kuchni toczono debatę. Wielu ważnych czarodziei się tam zebrało. W zwykłej kuchni! Zabawne...

Ten stan trwał bardzo długo, gdy nagle... usłyszała pyknięcie, charakterystyczne dla teleportacji.

Wróciło do niej życie.

Gwałtownie wstała i nie zważając ani na zawroty głowy, ani na zimno, wybiegła z domu i od razu wpadła w jego ramiona, które ciasno się wokół niej zacisnęły. Do nosa dobiegł zapach lasu, w oczach pojawiły się łzy. Ten uścisk był rozpaczliwy. Ratował. Wyławiał ją.

– Ty żyjesz... – szepnął do jej ucha.

Roxie zaśmiała się krótko i płaczliwie.

– Ty też.

Żyjemy.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Uf! Myślałam, że nie dam rady skończyć tego rozdziału! Zupełnie nie miałam czasu w ten weekend. Przyjechali goście (baaardzo dużo gości), musiałam pomagać w sprzątaniu, gotowaniu i oddać swój pokój, więc nie miałam gdzie pisać... A jeszcze dzisiaj w teatrze byłam... Do nauki w ogóle nie siadłam, co zapewne odbije się na mnie w tym tygodniu... I którą to godzinę mamy (hm... po 1!), a do szkoły na 8... Ale myślmy optymistycznie! :D

Ten rozdział jest taki przejściowy. Rozdział 28 będzie przełomowy, a 29 i 30 – masa akcji, masa odpowiedzi na pytania i epilog. Mam nadzieję, że uda mi się to napisać w czasie przerwy świątecznej i będę mogła zabrać się za pisanie nowego bloga – już nie mogę się doczekać :>

To chyba tyle... Jak zwykle się rozpisałam, a godziny snu uciekają... Nie mam już sił sprawdzać błędów; zrobię to w następny weekend.

A i nie zapomnijcie skomentować!

Tak ostatnio zrozumiałam, dlaczego komentarze mnie tak cieszą. Nie dlatego, że jestem jakąś kolekcjonerką lub że chcę się chwalić tym, jak dużo mam komentarzy. Nie... To nie dla mnie :3 Komentarze są po prostu potwierdzeniem, że piszę do prawdziwych ludzi. Realnych osób, którym może choć trochę podoba się to, co piszę. Bo w sumie nie mam pojęcia, ilu mam czytelników. Wyświetlenia, nawet obserwatorzy tego nie pokazują. Zawsze mi się wydaje, że czytają mnie tylko te osoby, które komentują... Może jest was tam trochę więcej, ale dopóki się nie ujawnicie, nie wiem tego... A szkoda. Bo kocham wszystkich moich Potterowych Ludków <3 Fajnie byłoby was wszystkich poznać.

Pozdrawiam!




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro