Nunsongi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dla wspaniałego człowieka i lidera, autora mądrych i poruszających serca milionów fanów tekstów piosenek z okazji dwudziestych czwartych urodzin.

Kimie Namjoonie, dziękuję, że się urodziłeś.

***

      Sam nie wiedział, jak to się stało. Przecież jeszcze godzinę temu Namjoon siedział obok niego w kawiarni i śmiał się z jego suchych żartów, ukazując przy tym tak uwielbiane przez starszego dołeczki w policzkach.

      Jak to możliwe, że teraz siedział na korytarzu przed salą operacyjną, gdzie lekarze walczyli o życie jego chłopaka?

      Nie, to jakiś głupi sen.

      Wiedział, że musi znaleźć jakiś moment, w którym zdarzenia okażą się nierealne i będzie mógł krzyknąć: „Miałem rację!", a on obudzi się, z głową na ramieniu Nama i wszystko skończy się dobrze. Musi skończyć się dobrze. Po prostu musi.

      Ten dzień zaczął się niewinne, tak samo, jak wszystkie inne. Obudził się, ubrał... Dobra, mniejsza. Powinien przejść do ważniejszych rzeczy.

      Tylko... które z nich były ważniejsze? Uh, dobra, Jin. Jeszcze raz, od początku, powoli...

      Promienie słońca tańczyły na jego powiekach, które udało mu się zmrużyć raptem pięć godzin temu. Niechętnie je uchylił, czego od razu pożałował. Zmęczone oczy zostały zaatakowane przez światło i wydawało mu się, że promienie ranią jego źrenice milionem malutkich szpileczek. Zacisnął powieki i zmarszczył nos. Mógłby przecież jeszcze chwilę pospać...

      Ale nie. Musiał wstać, w końcu obiecał Namjoonowi, że spotkają się dzisiaj w ich ulubionej kawiarni i wypiją ich ukochaną karmelową kawę z bitą śmietaną.

      Podniósł się gwałtownie do pozycji siedzącej i przez chwilę mrugał, próbując przyzwyczaić oczy do natężenia światła. Później wstał i zabrał za wybieranie ubrań, wciąż na wpół przytomny.

      — Kawa — mruknął sam do siebie, ruszając w stronę kuchni, uprzednio upuszczając na panele wymiętoszoną koszulkę. — Tak, kawa.

      Wstawił wodę, nasypał ciemnego proszku do kubka i oparł się o blat, próbując oprzytomnieć. Nie powinien był siedzieć wczoraj do późna i tak długo szukać pracy...

     Cóż, z ostatniej pracy zwolnili go dwa tygodnie temu. Od tego czasu był rozbity i nie umiał znaleźć sobie miejsca. Naprawdę był pewien, że zagrzeje miejsce w tej restauracji, a tymczasem wyleciał z niej z niemałym hukiem. No, ale nie oszukujmy się — Jin i dodanie zepsutych warzyw do kimchi? Do KIMCHI? Czy jego szef był wtedy przy zdrowych zmysłach? Przecież on nigdy nie dodałby czegoś nieodpowiedniego do kimchi! Nie wiedział, kto to zrobił, ale miał ochotę zrobić coś tej osobie. Tak znieważyć jego przepyszne kimchi?

     Tłumaczył się długo, ale szef nie chciał go słuchać. No tak, bo wcale nie pracował tam już drugi miesiąc i ludzie nie wychwalali jego dań. A niech idą do diabła, znajdzie coś lepszego. Musi, prawda? Umiał dobrze gotować, na pewno ktoś go zatrudni...

     Z rozmyślań wyrwał go dźwięk gwizdka. Wyłączył gaz i zalał kawę. Po chwili zaciągnął się zapachem napoju, którego z początku nienawidził. Musiał się jednak do niego przyzwyczaić, bowiem tylko kawa magicznym sposobem go rozbudzała. No, jeszcze pocałunki Nama, ale póki nie mieszkali razem, nie mógł jeździć do niego co rano, bo mógłby przy tym zabić więcej mieszkańców Seulu, niż nakarmić w pracy.

     Odstawił prawie pusty kubek na stolik i zaczął się ubierać, a potem zrobił delikatny makijaż. Lubił ładnie wyglądać. Lubił też swój czarny płaszcz, który właśnie na siebie zarzucał (chociaż, tak szczerze, żałował, że nie było różowych... ale czarny też mógł być). Zima tego roku nie była sroga, śnieg co i raz prószył delikatnie, znikając po dwóch, maksymalnie trzech godzinach. Nie potrzebował więc grubej kurtki, czapki i swojego cieplutkiego szalika.

     Dopił jeszcze zimny już napój i zamknął dokładnie drzwi. Była już jedenasta, a za pół godziny musiał stawić się pod kawiarnią. Namjoon nie lubił, kiedy się spóźniał, on zresztą też.

     Nie oszukujmy się, gdyby nie obudził się tak późno, już od kilku minut stałby w kuchni swojego chłopaka i przygotowywałby mu przepyszne śniadanie.

     Zdecydował się pójść pieszo. O tej porze na ulicach było stosunkowo niewiele ludzi, jak zwykle w chłodnawy sobotni poranek. Większość nastolatków leżała teraz w swoich ciepłych łóżeczkach, czego Jin im zazdrościł. Chociaż... za spotkanie z Namjoonem był gotów poświęcić nawet swoje ciepłe łóżeczko.

     Schował dłonie do kieszeni płaszcza i ruszył w stronę miejsca spotkania. Mijał ludzi spieszących się do pracy, młodych studentów na randkach (to o tej godzinie się nie śpi, tylko na schadzki chodzi?, przemknęło mu przez głowę) i matki z dziećmi. Na widok rumianych policzków maluszków robiło mu się ich przykro. Takie maleństwa powinny drzemać smacznie w ramionach mamy, a nie marznąć na dworze...

     — Dzień dobry, Jin — usłyszał nad swoim uchem cichy szept blondyna. Wzdrygnął się, ale zaraz na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Chciał pocałować chłopaka na powitanie, ale przypomniało mu się, że nie są sami. Ah, ten brak akceptacji... — Wejdźmy do środka, pewnie zmarzłeś.

     Chwilę później siedzieli już w rogu przytulnego pomieszczenia. Do nozdrzy starszego dobiegał zapach świeżych wypieków i aromatycznych napoi. W zmarzniętych dłoniach trzymał kubek gorącej czekolady, a unosząca się z niego para otulała policzki chłopaka. Zrezygnowali z kawy i zdecydowali się najpierw rozgrzać, ale nie pożałowali sobie słodkości — zaraz na stoliku pojawiły się dwa kawałki jeszcze ciepłej szarlotki.

     Jin zabrał się za pałaszowanie ciasta, a jego towarzysz uważnie go obserwował. Spojrzenie młodszego było pełne miłości i troski. Naprawdę, tylko ślepiec mógłby nie dostrzec uczucia, które ich łączyło. Nam, wschodząca gwiazda rapu, pisał o swojej miłości w co drugiej piosence, a dania jego chłopaka wydawały się być milion razy lepsze, kiedy gotował je właśnie dla niego.

     Poznali się trzy lata temu i od tego czasu Jin gorąco dziękował swojej kuzynce za zaproszenie na jej dwudzieste pierwsze urodziny, podczas których przedstawiła go uroczemu chłopakowi z bandażem na lewej dłoni.

     Niezdarność Namjoona wydawała mu się naprawdę urocza. Nawet teraz, popijając czekoladę, miał plastry na trzech palcach. Zapewne znowu zranił się, wyrywając kartki z nienadającymi się do piosenek tekstami... Oh, Nam, powinieneś uważać!

     — Wyspałeś się? — zapytał z troską starszy, widząc cienie pod oczami i przekrwione oczy chłopaka.

     Ten przytaknął tylko, uśmiechając się lekko i sięgając po coś do kieszeni. Chwilę później na stoliku przed Jinem znalazła się pomięta kartka z niewyraźnie nabazgranymi słowami. Przeczytał je szybko i jego usta zaczęły wykrzywiać się w uśmiechu.

Pamiętasz ten dzień, w którym się spotkaliśmy?

Oh, ja pamiętam go bardzo dobrze, czy ty też?

Spędzam z tobą każdą chwilę od tamtego dnia,

Co powiesz na kolejne godziny śmiechu i szczęścia?

Czekam pod twoim domem, nie mogę się doczekać.

Jestem tak blisko, ale nie mogę się do ciebie dostać.

Zegar tyka, za oknem pada śnieg, mróz zdobi szyby,

Czy wiesz, jak bardzo jesteś dla mnie ważny?

Kwiaty więdną, śnieg topnieje, słońce zachodzi,

Ale ja nie przestaję żywić do ciebie tak silnych uczuć.

Wraz z kolejnym dniem tęsknię za tobą coraz mocniej,

Niedługo się spotkamy, obiecuję ci to, tylko pamiętaj o mnie.*

      — I jak? — spytał po chwili milczenia raper, kryjąc twarz w dłoniach.

     Pisał ten fragment w nocy, dlatego się nie wyspał. Miał nadzieję, że tekst spodoba się jego ukochanemu. Pisał go z myślą o nim, bo wtedy wszystko wydawało się być bardziej realne, jakby to nie jego umysł, a serce dyktowało kolejne słowa.

      — Jest wspaniały, Nam — powiedział z szerokim uśmiechem Jin. Oczy mu się świeciły, a policzki lekko zarumieniły, tym razem nie z zimna. — Jeśli twoje piosenki nie zrobią furory, chętnie rozmówię się z wytwórnią.

      Zaśmiali się i starszemu Kimowi wydawało się, że ten dzień nie może być lepszy. Nie potrzebował niczego więcej — było mu ciepło, miał jedzenie, i, co najważniejsze, jego chłopak był obok.

      Nie miał pojęcia, co ich podkusiło, żeby wracać tą drogą. Naprawdę, nie miał pojęcia. Dlaczego mimo temperatury na plusie ta część ulicy była pokryta lodem? Dlaczego ten pieprzony samochód nie wyhamował? Dlaczego to on nie szedł po tamtej stronie pasów? Dlaczego Namjoon? Dlaczego?

      Nie wiedział, jak dokładnie to się stało. Wszystkiego, co najwyraźniej miało miejsce, dowiedział się od przechodniów, którzy zadzwonili po karetkę. Zaraz po tym, jak odzyskał przytomność, powiedzieli mu, że kierowca potrącił Nama, który zepchnął go z ulicy. Uratował swojego chłopaka, ale sam nie zdążył uciec.

      I tak właściwie stało się to wszystko — zaczęło się od zwykłego wstania z łóżka, skończyło oczekiwaniu na koniec operacji.

      Siedział na plastikowym krześle już chyba drugą godzinę, kiedy nagle z sali operacyjnej wyszedł lekarz. Jin poderwał się z krzesła i kiedy usłyszał magiczne „Jego stan jest stabilny, musi odpocząć", o mało nie zemdlał ze szczęścia. Kamień, który ciążył na jego sercu jakby wyparował. Namjoon jest cały! Cholera, teraz wszystko się ułoży... Tak, teraz wszystko będzie dobrze.

      Kilka minut znowu siedział, tym razem na krzesełku przy łóżku chłopaka. Spał, a może był nieprzytomny — tego Seokjin nie wiedział. Zresztą, najważniejsze było to, że oddychał, prawda? To najbardziej liczyło się w tamtym momencie.

      Złapał chłodną dłoń ukochanego i splótł jej palce ze swoimi. Modlił się do Boga, żeby pozwolił młodszemu wydobrzeć, żeby wszystko się ułożyło. Skoro istniał, to chyba powinien pomóc, prawda?

      Przecież Nam miał tyle przed sobą — był przystojny, mądry, miał charyzmę i umiał pisać wspaniałe piosenki, które z pewnością niebawem znalazłyby się w czołówkach rankingów. Jego przyszłość zapowiadała się tak kolorowo, że tęcza miała przy niej niemalże szare barwy. Kto mógłby mu to wszystko odebrać?

      — Dlaczego dołeczki w twoich policzkach mogą tak łatwo przyprawić mnie o zawał serca? — wyszeptał chłopak ze łzami w oczach. — Proszę, Nam, uśmiechnij się. Obudź się, proszę.

      Dlaczego to wszystko było prawdą? Dlaczego?

      Za oknem padał na przemian deszcz i śnieg, ludzie wracali z pracy do domu, zegar na ścianie tykał, a Jin czekał na zbawienie w postaci przebudzenia się chłopaka.

      Mógł jednak jedynie czekać. Czekać na to, co miało nieuchronnie nadejść i czemu nie był w stanie zapobiec.

      Nienawidził tego. Nienawidził tej godziny, tego dnia, tego miesiąca, tego roku, nienawidził wszystkiego, co było związane z tym okropnym wydarzeniem. Chyba nawet nienawidził siebie. Tak, nienawidził Kima Seokjina, bo przecież to przez niego to wszystko miało miejsce. Jeden cholerny wypadek, który zniszczył jego psychikę i zamienił kolejny żywot w ruinę.

      Wraz z ostatnim płatkiem śniegu, który opadł na chodnik przed szpitalem, z Namjoona uszło życie. Za drzwiami pomieszczenia wszystko toczyło się dalej, jakby przed chwilą Seokjin wcale nie stracił najważniejszej osoby w swoim życiu, która była teraz zimna i blada, zupełnie jak biały puch, który sekundy temu przestał sypać. Po policzku Jina popłynęła samotna łza tęsknoty, pierwsza spośród tysiąca kolejnych uronionych przez niego tego dnia.

      I śnieg zaczął padać dalej, a kilka z jego płatków przykleiło się do oszronionej szyby i z zaciekawieniem zerkało do pokoju, w którym miłość nie zdołała zwyciężyć śmierci.

* — fragment piosenki został napisany przeze mnie na potrzeby one-shota, ślicznie proszę o nie kopiowanie, nie udostępnianie i nie dodawanie go gdziekolwiek bez mojej zgody.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro