O Siewku, co cień swój zgubił

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Od­rzu­ce­nie

Siew­ko za­wsze sta­rał się być taki jak inni, choć za­miast świąt i tań­ców, wolał ciszę lasu. Gdy Ja­cze­mir do wsi Stru­my­ki po­wró­cił, mło­dzie­niec słu­chał jego prze­chwa­łek, mimo, że wcale go nie za­chwy­ca­ły. Gdy zda­nie o nowym soł­ty­sie miał po­wie­dzieć, ugryzł się w język, choć wie­dział, że oj­ciec po­słu­chał­by jego zda­nia i nie zgo­dził się na tak wy­so­ką pańsz­czy­znę. Gdy wy­śmie­wa­no Bognę, córkę ubo­gie­go pa­ste­rza, śmiał się razem z in­ny­mi, choć wcale go to nie ba­wi­ło.

Pew­ne­go dnia Siew­ko ukoń­czył pierw­szą rzeź­bę i zaraz ukrył, by resz­ta miesz­kań­ców wsi nie wi­dzia­ła. Gdy matka spy­ta­ła, co też cały dzień wy­czy­niał, za­miast na polu pra­co­wać, skła­mał, że po­ma­gał sta­re­mu Bo­ży­da­ro­wi, co mu dziat­ki po­mar­ły i sam jeden zo­stał.

Dla cie­nia Siew­ka to było zbyt wiele. Wy­sko­czył do przo­du, zu­peł­nie igno­ru­jąc pa­lą­ce słoń­ce i po­mknął w krze­wy cze­rem­chy, zni­ka­jąc z oczu mło­dzień­cowi. Naj­pierw chło­pak zu­peł­nie się tym nie prze­jął, gdyż, jak uwa­żał, cień do ni­cze­go w życiu po­trzeb­ny nie był, a nawet kło­po­tu na­py­tać po­tra­fił, kiedy to za­kra­dał się do Jagny, by za­kryć oczy i w ob­ję­ciach za­mknąć.

Bo­ga­ty był oj­ciec Ja­gien­ki, to cud że córę za Siew­ka chciał wydać. Ro­dzi­na we­se­li­sko szy­ko­wa­ła, bo i posag po­kaź­ny, lecz mło­dzie­niec skry­cie gar­dził Jagną, gdyż nie­do­bra to była dzie­wu­cha, pysz­na i na­dę­ta.

I żył tak dni kilka, za nic mając uwagi star­szy­zny, że bez cie­nia to już nie ten sam Siew­ko, bo choć po­rząd­ny, to jed­nak ni­ja­ki. Chło­pak prze­ra­ził się do­pie­ro, gdy do stru­my­ka pod­szedł, by twarz obmyć, a od­bi­cie jego nie­wy­raź­ne się stało. Wiel­kie było jego zdzi­wie­nie, gdy pa­trząc na swą dłoń i mru­żąc oczy, po­tra­fił do­strzec wierz­bę, co po dru­giej stro­nie rzecz­ki rosła. Zro­zu­miał, że za­czął zni­kać.

Wpadł tedy mło­dzie­niec do chat­ki na skra­ju wio­ski, by szep­tu­chę wie­ko­wą o pomoc pro­sić.

– Ach, ło­bu­zie – rze­kła, wpa­tru­jąc się w niego po­kry­ty­mi biel­mem ocza­mi – cień twój uciekł, a wraz z nim i cie­bie ka­wa­łek. Nie je­steś już sobą, mie­szasz się z oto­cze­niem, aż w końcu zu­peł­nie nie­wi­docz­ny się sta­niesz i bę­dzie Ja­gien­ka pła­kać po tobie rzę­si­ście.

Za­drża­ły usta Siew­ka, lecz nie żalił się on nigdy, tedy pierś wy­piął do przo­du i głowę pod­niósł do góry.

– Co robić, bab­ciu? – spy­tał. – Nie chcę tak skoń­czyć, chcę dom zbu­do­wać, drze­wo po­sa­dzić i... i żonę po­siąść!

– Wiem, że wiele cie­bie w środ­ku po­zo­sta­je i może tylko jedna Mo­kosz praw­dę zna o tobie. – Po­gła­dzi­ła go po gło­wie, jak miała w zwy­cza­ju. – Ale jeśli dalej bę­dziesz żył w swoim środ­ku, nikt nie bę­dzie po­tra­fił cię od­róż­nić od resz­ty, bo sta­niesz się żaden, i jako cho­rą­giew na wie­trze bę­dziesz po­wie­wać.

Mło­dzie­niec jak za­wsze spu­ścił wzrok i na­brał wody w usta. Nie­mi­ły był to dla sta­rej ko­bie­ty widok, więc uli­to­wa­ła się nad bie­da­kiem.

– Nie­da­le­ko stąd – po­wie­dzia­ła szep­tu­cha – na Kop­nej Górze, miesz­ka­ją trzy sio­stry, co lasem się opie­ku­ją. Do nich też dziwy wszel­kie za­gu­bio­ne zdą­ża­ją. Jeśli twój cień ma choć krzty­nę ro­zu­mu, tam też go znaj­dziesz.

– Dzię­ku­ję, bab­ciu! – Uśmiech­nął się Siew­ko.

– Ale miej ba­cze­nie! – Twarz ko­bie­ty na­bra­ła po­wa­gi. – Bo Zmora strasz­li­wa tam gra­su­je, co mięso ludz­kie za jadło ob­ra­ła, ale i cie­niem nie po­gar­dzi. Zwa­żaj tedy, by nie przy­szło ci głową za­pła­cić.

Mło­dzie­niec prze­łknął gło­śno ślinę, zło­żył po­da­rek z kró­li­czej skór­ki i od­szedł w po­śpie­chu.

Wahał się po­cząt­ko­wo, bo sta­ru­cha nie miała w na­tu­rze skłon­no­ści do bajań, lecz gdy spo­strzegł, że znów mu ko­lo­rów ubyło, ru­szył na wy­pra­wę.

Dom na Kop­nej Górze

Gdy Siew­ko do­tarł wresz­cie na szczyt góry, po­twier­dzi­ły się słowa szep­tu­chy i oczom jego uka­za­ła się chat­ka. Nie była ona by­naj­mniej zwy­kła, oj nie.

Ta chat­ka bo­wiem na trzech no­gach stała, jed­nej ku­rzej, jed­nej sar­niej i jed­nej wil­czej. Ko­ły­sa­ła się lekko w rytm wia­tru, a co chwi­la wy­da­wa­ła ciche sap­nię­cia, jakby we śnie po­grą­żo­na.

Pod­szedł pod nią ostroż­nie, szu­ka­jąc wej­ścia, ale żad­ne­go zna­leźć nie po­tra­fił. Ob­szedł do­oko­ła i nic. Żad­nych scho­dów, żad­nej liny. Uznał więc, że po jed­nej z nóg się we­sp­nie, naj­le­piej ku­rzej, bo tam jest czego się chwy­cić. Już miał pod­cho­dzić, już rękę wy­cią­gał, gdy usły­szał trzask ła­ma­nej ga­łąz­ki. Od­wró­cił się szyb­ko i uj­rzał dziew­czyn­kę ubra­ną je­dy­nie w li­ście klonu, zwią­za­ne tak umie­jęt­nie, że wy­glą­da­ły jakby rosły na jej skó­rze.

– Kim je­steś i czego tu szu­kasz? – spy­ta­ła, a głos miała jak śpiew pta­ków wio­sen­ny.

– Je­stem Siew­ko ze Stru­my­ka, przy­by­łem tutaj po mój cień.

– Chodź zatem ze mną, Siew­ku ze Stru­my­ka, za­pro­wa­dzę cię do mych sióstr, bo nic tutaj nie wskó­rasz.

Zgo­dził się i po­szedł z dziew­czyn­ką. Po­pro­wa­dzi­ła go na kra­niec po­la­ny, gdzie za świer­kiem ukry­to pa­le­ni­sko. Obok niego sie­dzia­ły dwie ko­bie­ty, jedna w kwie­cie wieku, druga o twa­rzy po­kry­tej zmarszcz­ka­mi. Ich ciała rów­nież po­kry­wa­ły li­ście, star­szą opla­ta­ła wierz­ba, młod­szą ja­błoń.

– Je­stem Dą­brów­ka, a to Moj­mi­ra i nasza dzie­ci­na, Pę­żyr­ka. Usiądź chłop­cze, do zmierz­chu jesz­cze da­le­ko – po­wie­dzia­ła sta­rusz­ka.

– Nie mam czasu – od­parł, nie po­stę­pu­jąc ani kroku. – Stra­ci­łem swój cień, zni­kam. Nie w gło­wie mi bie­sia­dy ni za­ba­wy.

– Po­śpiech cię zgubi – od­rze­kła ko­bie­ta odzia­na w li­ście ja­bło­ni. – A cier­pli­wość ura­tu­je. Usiądź, chat­ka i tak budzi się razem z gwiaz­da­mi.

– Mo­żesz też odejść i po­sta­rać się wspiąć na chat­kę – do­da­ła Pę­żyr­ka. – Kto wie, może cię wpu­ści?

Sta­nął Siew­ko po­mię­dzy dom­kiem a pa­le­ni­skiem, co chwi­la błą­dząc wzro­kiem od jed­ne­go do dru­gie­go. Już po­stą­pił krok w stro­nę chat­ki, to cof­nął się, by na wiedź­my spoj­rzeć. I stał­by tak może i do rana, choć spie­szył się ponoć, gdyby nie kształt po dru­giej stro­nie po­la­ny ma­ja­czą­cy. Do­strzegł stwo­rze­nie dzi­wacz­ne, wodą ocie­ka­ją­ce, o pysku rybim, ale ła­pach wy­drzych.

Po­czła­pa­ło w ich stro­nę, bez słowa mi­nę­ło Siew­ka i za­sia­dło obok naj­star­szej wiedź­my.

Za­wró­cił mło­dzie­niec do pa­le­ni­ska, na chwi­lę za­po­mi­na­jąc o cie­niu i nie spusz­cza­jąc stwo­rze­nia z oczu.

– Kim je­steś? – spy­tał.

– Je­stem Pe­re­płut, to oczy­wi­ste jak to, że blade ob­li­cze Horsa nocą na­dej­dzie – od­par­ło stwo­rze­nie. – Lep­szym py­ta­niem jest, kim ty je­steś? Pa­trzę na cie­bie, ale świer­ki widzę, im bar­dziej szcze­gó­ły chcę do­strzec, tym bar­dziej mi umy­kasz.

– Je­stem... – od­po­wie­dział mło­dzie­niec, ale nie po­tra­fił do­koń­czyć. – Je­stem... kim ja je­stem?

Spoj­rzał na niebo, które sza­rzeć za­czę­ło i dreszcz zimny prze­biegł mu po ple­cach. Z dala od wio­ski nic nie było takie pewne i oczy­wi­ste.

– Muszę już iść! – po­wie­dział, kie­ru­jąc kroki w stro­nę chat­ki.

– Za­cze­kaj!

Siew­ko po­czuł na dłoni mokry uścisk Pe­re­płu­ta.

– Czuję twoje cie­pło – po­wie­dział stwór. – Więc jest jesz­cze szan­sa. Jed­nak jeśli teraz pój­dziesz, chat­ka pożre cię i nigdy nie od­naj­dziesz tego, po co tu przy­sze­dłeś. A jeśli to praw­da, że cień chcesz od­zy­skać, jak wiedź­mom mó­wi­łeś, bę­dziesz mu­siał na swej dro­dze Zmorę spo­tkać. Pro­szę, za­ufaj mi i po­cze­kaj bo droga twa nie­ła­twa.

Chło­pak za­sta­na­wiał się chwi­lę, po czym do­strzegł, jak ścia­na lasu bły­ska ty­sią­ca­mi ślepi, gdy za jego ple­ca­mi buch­nę­ło ogni­sko, roz­pa­lo­ne przez Moj­mi­rę.

– Uczta już się za­czy­na. – Naj­star­sza z wiedźm wy­pro­sto­wa­ła się nad pa­le­ni­skiem.

Śle­pia roz­bły­sły, od­bi­ja­jąc blask pło­mie­ni. Siew­ko po­wiódł wzro­kiem do­oko­ła, po czym wes­tchnął i usiadł mię­dzy wiedź­ma­mi.

Nie mi­nę­ło wiele czasu, gdy do ognia po­czę­ły pod­cho­dzić stwo­ry wszel­kiej maści. Na­prze­ciw mło­dzień­ca za­sia­dła dzi­wo­żo­na o skó­rze chro­po­wa­tej ni­czym kora drze­wa, zaraz obok przy­cup­nął bies, sto­pan i ubożę, roz­po­zna­wał je wszyst­kie z bajań szep­tu­chy opo­wia­da­nych w cie­płe, let­nie noce. Każde z nich kła­nia­ło się resz­cie i za­sia­da­ło przy pa­le­ni­sku.

Drża­ło serce Siew­ka, a nogi wy­ry­wa­ły się do biegu, mimo to zo­stał, aż mrok nie za­padł zu­peł­nie. Wtedy noc prze­szył ryk roz­ry­wa­ją­cy chmu­ry. Gwiaz­dy wyj­rza­ły zza igieł świer­ku, a przy­by­sze wsta­li, jak jeden mąż.

– Jeśli na­praw­dę chcesz od­zy­skać swój cień, mu­sisz wejść do chat­ki odzia­ny je­dy­nie w od­wa­gę i upór – po­wie­dzia­ła Pę­żyr­ka.

Mło­dzie­niec prze­stą­pił z nogi na nogę, nie­pew­nie roz­glą­da­jąc się wokół. W końcu jed­nak kiw­nął głową.

– A więc tak bę­dzie – od­parł jej Siew­ko i ścią­gnął ubra­nia. Za­drżał, gdy po­czuł na na­giej skó­rze zimne po­wie­trze.

Naj­star­sza z wiedźm chwy­ci­ła pło­ną­cą szcza­pę i ru­szy­ła w stro­nę po­la­ny. Wtedy oczom Siew­ka uka­za­ła się chat­ka, jed­nak za­miast okien­nic, pa­trzy­ła na niego żół­ty­mi śle­pia­mi, a drzwi kła­pa­ły ni­czym pasz­cza. Długa dra­bi­na wy­su­nę­ła się z nich jak język, trzy nogi za­tu­po­ta­ły.

– Weź to i nie pusz­czaj, jeśli chcesz jesz­cze zo­ba­czyć swój cień i ze Zmorą spo­tka­nie prze­żyć. – Stara ko­bie­ta po­da­ła mu szcza­pę i de­li­kat­nie po­pchnę­ła ku chat­ce.

– Ru­szaj, Siew­ko ze Stru­my­ka, od­najdź, co za­gu­bi­łeś! – rze­kła Moj­mi­ra.

Nogi ugię­ły się pod str­wo­żo­nym chło­pa­kiem, mimo tego zmu­sił się, by po­dejść do ta­jem­ni­czej be­stii. Ze­bra­ne stwo­ry za­pisz­cza­ły, za­skrze­cza­ły i za­re­cho­ta­ły, aż pod­niósł się śpiew setek gar­deł, dziki i pier­wot­ny.

Mło­dzie­niec ru­szył przed sie­bie, domek spo­strzegł go nie­mal na­tych­miast. Jesz­cze krok i trój­ka nóg po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie. Po chwi­li pę­dzi­ła już z pręd­ko­ścią roz­ju­szo­ne­go tura.

Stwo­ry za­wy­ły, gdy chat­ka oplo­tła mło­dzień­ca dra­bi­ną, ni­czym ję­zy­kiem i wcią­gnę­ła do środ­ka. Po chwi­li znik­nął w pasz­czy i on, i po­chod­nia.

Trze­wia wła­sne­go je­ste­stwa

Wnę­trze chat­ki było po­grą­żo­ne w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści i gdyby nie pło­ną­cy kawał drew­na, Siew­ko nie od­na­la­zł­by drogi.

Izdebka w któ­rej się znaj­do­wał, pach­niała su­szo­ny­mi zio­ła­mi i stę­chli­zną. Po­wa­ła wi­sia­ła nisko nad głową, a ca­łość ru­sza­ła się nie­znacz­nie, w rytm od­de­chów chat­ki. Na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia wid­nia­ło przej­ście, o su­ro­wych, jakby wy­ku­tych w skale ścia­nach, pro­wa­dzą­ce scho­da­mi w dół.

Za­wa­hał się, lecz nie wi­dząc innej drogi, ru­szył nimi. Jego droga nie była długa, już po chwi­li usły­szał nu­ce­nie pie­śni, którą kie­dyś matka śpie­wa­ła do snu. Za­cie­ka­wio­ny zszedł do końca, wkra­cza­jąc w jasny blask setek lamp.

To po­miesz­cze­nie oka­za­ło się tak wiel­kie, że Siew­ko za­czął za­sta­na­wiać się, jakim cudem chat­ka je po­mie­ści­ła. Wszę­dzie uno­sił się za­pach żywicy, a w po­wie­trzu tań­czy­ły dro­bin­ki kurzu. Ogrom­ne płót­na, za­wie­szo­ne wiele pię­ter wyżej, przed­sta­wia­ły wspa­nia­łe sceny bitew, wy­da­rze­nia, których Siewko nie rozpoznawał i potężne sylwetki, przywodzące na myśl bogów. Te wi­szą­ce niżej, zakrywające ściany, zwy­kle pre­zen­to­wa­ły nie­sa­mo­wi­te kra­jo­bra­zy, por­tre­ty i owoce, na tle kwiatów i wazonów. Po­mię­dzy nimi, nucąc spo­koj­nie, spa­ce­ro­wał stu­rę­ki męż­czy­zna, od stóp do głów po­ma­lo­wa­ny farbą w naj­bar­dziej fan­ta­zyj­ne ko­lo­ry, ja­kich mło­dzie­niec nigdy nie wi­dział i wy­obra­zić sobie nie mógł.

Ar­ty­sta od­wró­cił głowę w jego stro­nę i pod­szedł, od­kła­da­jąc pędz­le na stół. Gdy zna­lazł się już zu­peł­nie bli­sko, chło­pak za­uwa­żył, że na jego po­wie­kach na­ma­lo­wa­ne są złote źre­ni­ce, a te praw­dzi­we po­zo­sta­ją nie­wi­docz­ne.

Męż­czy­zna przyj­rzał się mło­dzień­co­wi sztucz­ny­mi oczy­ma, po czym po­słał uśmiech.

– Witaj chłop­cze, przy­by­łeś po nauki? – spy­tał. – Spra­wię, że za­ko­chasz się w czym ze­chcesz, na­bie­rzesz pasji i zro­zu­miesz, czym jest dreszcz wy­wo­ła­ny two­rze­niem no­we­go.

– Witaj, nie­zna­jo­my – od­parł Siew­ko. – Przy­by­łem tu, by od­na­leźć swój cień. Nie je­stem twoim uczniem.

– Kimże więc je­steś?

Męż­czy­zna od­su­nął się od mło­dzień­ca i za­czął oglą­dać ob­ra­zy, marsz­cząc brwi.

– Je­stem... – Siew­ko za­wa­hał się. – Kim je­stem?

– Och, mój drogi, to oczy­wi­ste. Je­steś po­ten­cja­łem, je­steś ar­ty­stą, je­steś rze­mieśl­ni­kiem i wo­jow­ni­kiem. Każda z tych cech two­rzy cząst­kę cie­bie i po­mo­gę je roz­wi­nąć. Po­ka­żę kim je­steś i co po­wi­nie­neś robić.

– Czy wtedy po­wró­ci mój cień i ko­lo­ry?

Męż­czy­zna mil­czał dłuż­szą chwi­lę, co rusz roz­ra­bia­jąc farbę lub czysz­cząc pędz­le.

– Mam pro­po­zy­cję. Po­ma­lu­ję twoje ciało, byś już nigdy nie bał się, że znik­niesz.

– Prze­cież wtedy będę pusty w środ­ku, a farba może się ze­trzeć.

– Nie ze­trze się – za­pew­nił męż­czy­zna. – Do­pil­nu­ję tego.

Siew­ko prze­szedł wzdłuż po­ko­ju, przy­glą­da­jąc się ob­ra­zom tak pięk­nym, tak re­al­nym, że mło­dzień­co­wi wy­da­wa­ło się, że ru­sza­ją się i żyją. Prze­szedł obok ga­lo­pu­ją­ce­go konia, po­dzi­wia­jąc po­tęż­ne mię­śnie pra­cu­ją­ce pod sier­ścią. Minął wzgó­rze po­ro­śnię­te bu­kiem i wazę w to­wa­rzy­stwie ja­błek na zło­tym ta­le­rzu. Za­trzy­mał się do­pie­ro przy por­tre­tach dzie­wusz­ki, która wy­glą­da­ła jakby miała tyle wio­sen, co on sam.

Pierw­szy obraz przed­sta­wiał jej ła­god­ne ob­li­cze i ro­ze­śmia­ne oczy, a blade lico po­pla­mio­ne było far­ba­mi. Ko­lej­ny, gdzie plamy farb nie­mal prze­sła­nia­ły skórę, lecz próż­no Siew­ko szu­kał po­przed­nie­go bla­sku w oczach. I ostat­ni, z wy­krzy­wio­ny­mi usta­mi w nie­mym krzy­ku. Je­dy­nie plam­ka po­licz­ka wy­sta­wa­ła spod gru­bej war­stwy barw­ni­ka.

– Kto to? – spy­tał mło­dzie­niec.

Ma­lo­wa­ny męż­czy­zna nie­mal przy­biegł.

– Moja pierw­sza uczen­ni­ca – od­parł. – Zdol­na, lecz sła­bo­wi­ta, nie miała tej pasji, która utrzy­ma­ła­by ją przy mnie. Zo­bacz, obraz nędzy i roz­pa­czy, choć ma­lo­wa­łem jej lico naj­lep­szy­mi barw­ni­ka­mi. Ale ty je­steś inny. Tobie się uda, wie­rzę w to.

Mło­dzie­niec za­sta­no­wił się przez chwi­lę, bo słowa męż­czy­zny miłe były jego uchu. Jed­nak, zaraz potem do­strzegł w od­da­li wię­cej por­tre­tów, po­krę­cił więc głową i za­czął iść przed sie­bie, pil­nu­jąc, by żaden obraz nie zajął się od pło­ną­cej szcza­py.

– Za­cze­kaj mło­dzień­cze!

Męż­czy­zna chwy­cił pę­dzel i znów pod­szedł do chło­pa­ka.

– Po­zwól choć na jedno po­cią­gnię­cie.

Siew­ko za­sta­no­wił się mo­ment, ale gdy spoj­rzał na ob­ra­zy, tak wspa­nia­łe i pełne pasji, przy­zwa­la­ją­co wy­cią­gnął rękę.

Opusz­cza­jąc pokój, oglą­dał ko­lo­ro­wą farbę zdo­bią­cą nad­gar­stek. Przed nim roz­cią­gał się ciem­ny ko­ry­tarz, pusty i zło­wro­gi. Usły­szał po­tę­pień­cze wycie, jakby zszy­te z ty­się­cy gło­sów. Za­drżał i nie­omal szcza­py nie pu­ścił. Zmora da­wa­ła ostrze­że­nie, wy­pę­dza­ła go z chat­ki.

Siew­ka znów na­szły wąt­pli­wo­ści i znów zwol­nił kroku, jed­nak pło­mień do­da­wał mu od­wa­gi, roz­świe­tla­jąc ko­ry­tarz. Ru­szył szyb­ko i już po chwi­li do­tarł do pięk­nie zdo­bio­nych drzwi. Gdy po­cią­gnął klam­kę, owiał go go­rą­cy po­dmuch, a uszy wy­peł­ni­ły szme­ry roz­mów. Uci­chły zaraz potem, dzie­siąt­ki ma­łych twa­rzy­czek zwró­ci­ło się w jego stro­nę. Każda z nich wy­glą­da­ła dzie­cię­co i rów­no­cze­śnie łu­dzą­co po­dob­nie do resz­ty.

Po­miesz­cze­nie było małe, lecz przy­tul­ne. Pod­ło­gę wy­ło­żo­no wil­czy­mi skó­ra­mi, tak przy­jem­ny­mi dla bo­sych stóp mło­dzień­ca. Cie­pło biło z pieca, w środ­ku wy­pie­kał się chleb.

– Witaj, przy­ja­cie­lu – ode­zwał się jeden ze stwor­ków, w któ­rym Siew­ko roz­po­znał Po­ku­cia. – Przy­by­wasz tutaj, by się ogrzać, za­sma­ko­wać to­wa­rzy­stwa i umi­lić czas za­ba­wą?

– Wi­taj­cie, nie­zna­jo­mi – od­rzekł mło­dzie­niec. – Przy­by­łem tu, by zna­leźć swój cień. Nie je­stem wa­szym przy­ja­cie­lem.

– A więc kim je­steś? – Z tłumu wy­ło­nił się ko­lej­ny du­szek, wbi­ja­jąc w mło­dzień­ca spoj­rze­nie.

– Tego nie wiem.

– My ci po­wie­my. – Pierw­szy Pokuć usiadł na wil­czej skó­rze. – Je­steś bra­tem, je­steś synem i przy­szłym ojcem, je­steś to­wa­rzy­szem i prze­ciw­ni­kiem, wład­cą i pod­wład­nym. Zo­stań, a po­ka­że­my ci, czym jest przy­jaźń oraz nie­na­wiść.

– A czy wtedy wróci mój cień i ko­lo­ry?

Pokuć wstał z pod­ło­gi i pod­szedł do tłumu. Dusz­ki za­szu­mia­ły, po­czę­ły szep­tać mię­dzy sobą. W końcu skłę­bi­ły się, two­rząc wiel­ką kopię sie­bie sa­mych.

– Jeden z nas zła­pie cię za rękę, byś po znik­nię­ciu za­wsze miał pew­ność, że wciąż ist­nie­jesz – od­po­wie­dzia­ły chó­rem.

– Wtedy wciąż będę nie­wi­docz­ny, a mój prze­wod­nik może mnie pu­ścić.

– Za­pew­nia­my, nie puści.

Za­my­ślił się Siew­ko, wzro­kiem lu­stru­jąc pokój. Jego uwagę przy­ku­ło łoże, wy­glą­da­ją­ce jakby ktoś nie­daw­no na nim spał.

– Czyje ono jest? – spy­tał.

– Na­sze­go pierw­sze­go przy­ja­cie­la – od­rze­kły dusz­ki. – Bawił się z nami i był szczę­śli­wy, ale z cza­sem za­czął pra­gnąć sa­mot­no­ści. Jed­nak, być sa­me­mu jest źle, nie da­ły­śmy mu tego zaznać. Tedy od­szedł dnia pew­ne­go, bie­dak, i teraz pew­nie krzą­ta się gdzieś, no­sząc w sercu smu­tek. Ty je­steś inny, wi­dzi­my to. Bę­dzie­my razem już na za­wsze, nie od­stą­pi­my cię na krok!

Mło­dzie­niec za­sta­no­wił się, wbi­ja­jąc wzrok w puste łoże, które mogło być jego. Gdy do­strzegł mokre ślady łez, po­krę­cił głową, idąc przed sie­bie. Szcza­pę drew­na trzy­mał bli­sko, by nie spa­lić wil­cze­go futra.

– Za­cze­kaj! – po­wie­dzia­ły Po­ku­cie. – Po­zwól, że zło­ży­my na twej dłoni po­ca­łu­nek, byś w dal­szej po­dró­ży czuł nasze cie­pło.

Siew­ko zwol­nił kroku, aż przy­sta­nął. Chwi­lę za­sta­na­wiał się, jed­nak osta­tecz­nie wy­cią­gnął dłoń w ich stro­nę. Gdy opusz­czał pokój, czuł bi­ją­ce cie­pło w dłoni.

Tym razem nie było ni scho­dów, ni ko­ry­ta­rza, je­dy­nie ogrom­na ni­cość, któ­rej nie po­tra­fił roz­świe­tlić nawet blask pło­mie­ni. Ugię­ły się ko­la­na pod chłop­cem, a włosy sta­nę­ły dęba, gdy za­wiał wiatr tak silny, że pra­wie zga­sił pochodnię. Znów usły­szał wycie Zmory i zgrzyt pa­zu­rów dra­pią­cych o ka­mień.

Ku­si­ło Siew­ka by za­wró­cić, zo­stać już na za­wsze w po­ko­ju peł­nym dusz­ków, bądź po­bie­rać nauki u ma­lo­wa­ne­go męż­czy­zny. Po­czuł się sa­mot­ny i opusz­czo­ny, a nagie ciało drża­ło z zimna.

Mimo to ze­brał się w sobie i ru­szył dalej, cie­płą ręką osła­nia­jąc się od wia­tru. Gdy spoj­rzał na nią, ze zgro­zą stwier­dził, że pra­wie jej nie do­strze­ga, je­dy­nie ja­skra­wa plama farby świe­ci­ła w ciem­no­ściach.

Po chwi­li do­tarł do ścia­ny ka­mien­nej, z wy­drą­żo­nym przej­ściem, osło­nię­tym ko­ta­rą. Prze­szedł przez nie i jego oczom uka­zał się gęsty las, pach­ną­cy ży­wi­cą i ro­ślin­ny­mi so­ka­mi. A wszyst­ko to tak in­ten­syw­ne, tak ko­lo­ro­we i mocne, że mło­dzień­co­wi za­krę­ci­ło się w gło­wie.

Po­środ­ku, na omsza­łym pniu, sie­dzia­ła ko­bie­ta, mo­cząc stopy w sa­dzaw­ce. Spoj­rza­ła na niego, po­sy­ła­jąc uśmiech.

– Witaj, wę­drow­cze – rze­kła. – Czy przy­by­łeś tu, by do­ty­kać zioła, po­czuć zimną toń wody i wą­chać kwia­ty?

– Witaj, nie­zna­jo­ma – od­parł Siew­ko. – Przy­by­łem tu, by zna­leźć swój cień. Nie je­stem miesz­kań­cem tej chat­ki.

– Och – zdzi­wi­ła się. – A więc kim je­steś?

– Kim je­stem? – po­wtó­rzył za nią mło­dzie­niec.

– Jeśli nie wiesz, ja od­po­wiem. – Ze­sko­czy­ła z pnia i po­de­szła bli­żej. – Je­steś kimś, kto czuje, widzi i sma­ku­je. Je­steś czę­ścią lasu, a las jest czę­ścią cie­bie. Je­steś wy­so­ki­mi gó­ra­mi i wart­ki­mi stru­my­ka­mi, słoń­cem, które ogrze­wa i wia­trem, który ziębi. Je­steś gwiaz­da­mi na nie­bie i zie­mią pod sto­pa­mi, bo skła­dasz się z tego sa­me­go, co one. Zo­stań, a po­ka­żę ci smaki, ja­kich jesz­cze nie pró­bo­wa­łeś, za­pa­chy, ja­kich jesz­cze nie czu­łeś i wi­do­ki, ja­kich jesz­cze nie wi­dzia­łeś.

– A czy wtedy po­wró­ci mój cień i ko­lo­ry?

Za­tro­ska­ła się ko­bie­ta, krzy­wiąc ob­li­cze. We­szła po ko­la­na do wody i spoj­rza­ła w górę, na błę­kit­ne niebo.

– Uplo­tę ci z po­lnych kwia­tów wie­niec, byś nawet gdy znik­niesz, czuł jego dotyk i za­pach. Zga­dzasz się?

– Wia­nek uschnie, a ja wciąż po­zo­sta­nę nie­wi­docz­ny.

– Uplo­tę ci nowy i tak do końca twych dni.

Za­sta­no­wił się Siew­ko nad pro­po­zy­cją, a ku­si­ła go wiel­ce. Prze­szedł wzdłuż brze­gu sa­dzaw­ki, wpa­tru­jąc się w mętną toń. Spoj­rzał na pięk­ne lilie, ro­sną­ce na jej środ­ku. Każda z nich miała niespotykany kształt i kolor.

– Pięk­ne – stwier­dził.

– Sym­bo­li­zu­ją każ­de­go to­wa­rzy­sza, który za­tra­cił się w mym lesie. Byli szczę­śli­wi, jed­nak twier­dzi­li, że przy­tło­czy­ły ich do­zna­nia, dotyk wil­got­nej ziemi i woń mchu. Ode­szli, a teraz pew­nie oglą­da­ją szary świat, szu­ka­jąc wra­żeń ja­kich za­zna­li tylko tutaj. Ale ty je­steś inny, tobie się tu spodo­ba. Dusza twoja wraż­li­wa, oczy wiel­kie. Bę­dzie­my razem śpie­wać pie­śni nio­są­ce ra­dość życia.

Mło­dzie­niec za­sta­no­wił się przez chwi­lę, jed­nak do­strzegł, że kwia­ty rosną da­le­ko od brze­gu, nie­do­stęp­ne i obo­jęt­ne. I tym razem po­krę­cił głową, ru­sza­jąc przed sie­bie. Ogień trzy­mał bli­sko, by nie za­ję­ły się od niego źdźbła trawy.

– Za­cze­kaj! – Usły­szał za ple­ca­mi. – Po­zwól cho­ciaż wsu­nąć za twe włosy kwiat ger­be­ry, by za­pa­chem po­dróż umi­lał.

Siew­ko od­wró­cił się i po­chy­lił głowę, a woń kwia­tu wy­peł­ni­ła noz­drza.

Rzeka, co rwie i topi

Usły­szał szum wody, gdy tylko za­su­nął za sobą ko­ta­rę. To po­miesz­cze­nie oświe­tla­ła lekka po­świa­ta, bi­ją­ca od krysz­ta­łów wy­ra­sta­ją­cych z każ­dej skal­nej szpa­ry. Po­wie­trze prze­siąk­nę­ło wil­go­cią, nagie ciało Siew­ka prze­szył dreszcz.

Mło­dzie­niec ru­szył przed sie­bie, uno­sząc po­chod­nię. Znikł już nie­mal zu­peł­nie, je­dy­nie de­li­kat­ny kon­tur dłoni przy­po­mi­nał mu, że wciąż ist­nie­je.

Parł na­przód, ra­niąc bose stopy o ostre ka­mie­nie. Po chwi­li mu­siał się za­trzy­mać, gdyż przed nim pły­nę­ła rzeka, wście­kła i roz­pę­dzo­na. Wyła ni­czym naj­strasz­niej­sza z be­stii, z furią godną We­le­sa.

Chło­pak do­strzegł po dru­giej stro­nie coś ciem­ne­go, o Siew­ko­wej po­stu­rze. Cień! Cień jego na dru­gim brze­gu czeka, wbija w niego wzrok tę­sk­ny!

Stopy mło­dzień­ca opar­ły się o skraj brze­gu, oczy wpa­trzy­ły w ciem­ną toń. I gdy stał tak, po­chło­nię­ty my­śla­mi, brzeg za­rwał się, po­cią­ga­jąc go za sobą.

Siew­ko za­krzy­czał, wy­pu­ścił szcza­pę, którą na­tych­miast po­chło­nę­ła rzeka, lecz wdra­pał się na brzeg z po­wro­tem.

Usiadł na skra­ju, oto­czo­ny ni­kłym świa­tłem krysz­ta­łów. Nie wi­dział już cie­nia, zlał się z mro­kiem. I zro­zu­miał, że nie prze­kro­czy rzeki, że gdy tylko w niej stopy po­sta­wi, ta go po­rwie, a nurt po­nie­sie da­le­ko. Za­pła­kał cicho, bo oto tutaj przy­szło mu znik­nąć sa­mot­nie, w oto­czeniu zimnych skał.

Za­wo­łał swój cień, bła­gał o po­wrót, jed­nak od­po­wie­dział mu tylko wście­kły ryk rzeki. Po­czął prze­kli­nać ją, okrut­ną, nie­prze­bła­ga­ną, ale ta zda­wa­ła się nie sły­szeć. Spoj­rzał na sie­bie ostat­ni raz, nie do­strze­ga­jąc już pra­wie nic i za­wró­cił, chcąc cho­ciaż raz jesz­cze uj­rzeć so­czy­stą trawę, wil­got­ny mech i cie­pło słoń­ca.

Ryk rzeki cichł po­wo­li, a w mło­dzień­cu wzbie­ra­ła roz­pacz. I gdy już miał chwy­tać ko­ta­rę i z ży­ciem się że­gnać, tup­nął mocno pię­ta­mi o zie­mię.

– Nie! – ryk­nął. – Tak być nie może!

I za­wró­cił, roz­pę­dza­jąc się coraz bar­dziej. Skoro i tak nie ma już żad­nych szans, skoro i tak jego los jest przy­pie­czę­to­wa­ny, nie­chaj zgi­nie w czar­nych głę­bi­nach, ale na Pe­ru­na! Niech­że spró­bu­je! Biegł ile sił w no­gach, nie zwa­ża­jąc na ostre ka­mie­nie i łzy spły­wa­ją­ce po po­licz­kach. Jeśli zgi­nie, to cho­ciaż wal­cząc o swoje, sobą będąc ten jeden raz!

Dziki krzyk wy­darł się z jego gar­dła, płuca pa­li­ły, a stopy zdarł do krwi.

Do­tarł do brze­gu, jed­nak za­miast zwol­nić, przy­spie­szył jesz­cze bar­dziej i w jed­nym, dłu­gim susie po­ko­nał część rzeki. Go­to­wy na spo­tka­nie z zimną jak dło­nie We­le­sa wodą, za­ci­snął po­wie­ki i na­piął mię­śnie.

Jed­nak za­miast w wo­dzie znik­nąć, Siew­ko stał w rzece, z kost­ka­mi je­dy­nie za­nu­rzo­ny­mi.

– Jest płyt­ka! – Zdu­miał się. – Pły­ciut­ka!

Echo ja­ski­ni nio­sło śmiech mło­dzień­ca, gdy ten brnął przed sie­bie.

Wtem coś oplo­tło jego kost­kę, jakby ręka tru­pia, i prze­wró­ci­ło w lo­do­wa­tą wodę. Po­cią­gnę­ło wzdłuż rzeki, ra­niąc plecy o ka­mie­nie.

Zmora, co mięso ludz­kie jada

Siew­ko nie zdą­żył nawet krzyk­nąć, gdy tuż przed nim ob­ja­wi­ła się twarz upior­na, po­zszy­wa­na z dzie­sią­tek dzie­cię­cych skór.

– Przy­by­łeś, mimo moich gróźb – rze­kła Zmora. – Tedy pożrę cię jak resz­tę, skórę przy­wdzie­ję, a z kości stwo­rzę lich­tarz!

Ob­ró­ci­ła się, fa­lu­ją­ce ciel­sko za­dy­go­ta­ło, za­trzę­sło się i Zmora przy­bra­ła gro­te­sko­wy, jak w krzy­wym zwier­cia­dle wi­ze­ru­nek Jagny, obie­ca­nej mu dzie­wusz­ki.

– Och, Siew­ko – po­wie­dzia­ła, na­śla­du­jąc jej głos. – Cze­muż nie mo­żesz być taki jak resz­ta?

Z każ­dym jej sło­wem świat wokół tra­cił barwy, a rzeka na­bie­ra­ła ciem­ne­go ko­lo­ru.

– Ze mną bę­dziesz żył do­stat­nio, ni­cze­go na­szym dziat­kom nie brak­nie! Co może być lep­sze nad bo­gac­two i bez­pie­czeń­stwo?

Siew­ko nie od­po­wie­dział, wie­dząc, że Zmora głu­cha na jego słowa. Za­miast tego za­nu­rzył po­ma­lo­wa­ną rękę w wo­dzie, a ona od razu na­bra­ła ży­wych barw i ko­lo­rów. Zaraz za­ję­ły się od niej ścia­ny, a Zmora za­wy­ła i znów za­fa­lo­wa­ła.

Przy­bra­ła twarz Ja­cze­mi­ra, przy­stoj­ną i ru­mia­ną.

– Chodź Siew­ko, po­je­dzie­my razem do karcz­my, bę­dzie­my pić i bawić się do rana – rze­kła tu­bal­nym gło­sem. – Bę­dzie­my rzą­dzić i wy­da­wać roz­ka­zy, a kto się nam sprze­ci­wi, temu biada!

Z każ­dym jego sło­wem ro­bi­ło się coraz zim­niej, aż rzeka za­mar­z­ła, ła­piąc kost­ki Siew­ka. Mło­dzie­niec za­sza­mo­tał się, gdy Zmora wy­cią­gnę­ła rękę.

Wtedy jed­nak dłoń chło­pa­ka, ta na któ­rej Po­ku­cie zło­ży­ły po­ca­łu­nek, buch­nę­ła żywym ogniem, ale nie opa­rzy­ła Siew­ka.

Pod­niósł ją wy­so­ko nad sie­bie, a rzeka stop­nia­ła.

Zmora za­skrze­cza­ła, wijąc się z bólu i znów przy­bra­ła nową twarz.

Tym razem był to sam Siew­ko, lecz inny, doj­rzal­szy i bar­dziej po­nu­ry. Ubra­ny w czy­stą ko­szu­lę, o ja­kiej mło­dzie­niec nie śnił, a brodę miał bujną i za­dba­ną.

– Je­stem tobą, więc chcę two­je­go dobra – po­wie­dział. – Pięk­ne są twe ide­ały, lecz zwio­dą cię na ma­now­ce. Skoń­czysz zgorzk­nia­ły, a życia bę­dzie w tobie tyle, ile w twych rzeź­bach. Nie za­ło­żysz ro­dzi­ny ani uzna­nia nie zdo­bę­dziesz, a to spra­wi, że świat znie­na­wi­dzisz i nie bę­dzie on już nigdy ani twój, ani dla cie­bie.

Z każ­dym sło­wem Zmory ka­mien­na ja­ski­nia pę­ka­ła coraz bar­dziej, a tuż obok Siew­ka upa­da­ły ogrom­ne głazy, roz­bry­zgu­jąc wodę. Odłam­ki ra­ni­ły mło­dzień­ca, roz­ci­na­jąc twarz.

Za­chwiał się Siew­ko, a z wło­sów wy­padł kwiat i za­to­nął w rzece. Po chwi­li urósł i ko­rze­nie za­pu­ścił. Wiły się pędy, skały ła­piąc i wią­żąc je do skle­pie­nia, tak, że po­wsta­ła pięk­na mo­zai­ka, prze­pla­ta­na ko­rze­nia­mi i li­ść­mi.

Za­sko­wy­cza­ła Zmora w ago­nii i od­bie­gła, umy­ka­jąc przed pę­da­mi.

Ode­tchnął Siew­ko z ulgą i pierś dum­nie wy­piął. W pew­nym mo­men­cie usły­szał wo­ła­nie, lecz to do niego na­le­żał głos. Po dru­giej stro­nie rzeki do­strzegł swoją syl­wet­kę, ma­cha­ją­cą mu na po­wi­ta­nie. Przy­spie­szył i już zaraz wdra­py­wał się na suchy brzeg.

Siew­ko

Mło­dzie­niec przystanął kilka pię­dzi przed cie­niem, wpa­tru­jąc się w niego z uśmie­chem.

– Za­sia­da­łem przy ogni­sku z naj­więk­szy­mi dzi­wa­mi, ja­kiem wi­dział, ży­ją­ca chat­ka wcią­gnę­ła mnie do środ­ka, prze­by­łem wiele pokoi i wiele pokus od­par­łem, Zmorę po­ko­na­łem, by w końcu cię zna­leźć – rzekł mło­dzie­niec. – Jed­nak nie ro­zu­miem, dla­cze­go ode mnie od­sze­dłeś?

– Nie od­sze­dłem – od­parł cień. – Jeno ty mnie wy­rzu­ci­łeś, gdy nie chcia­łeś przy­jąć, jako sie­bie sa­me­go. Tedy za­bra­kło dla mnie miej­sca i odejść mu­sia­łem.

– Ża­łu­ję, szcze­rze ża­łu­ję, bo czas tra­ci­łem na bycie tym, kim nie byłem i nie chcia­łem być. Wróć do mnie, pro­szę. – Siew­ko wy­cią­gnął rękę, ale cof­nął ją, nie po­tra­fiąc nic zo­ba­czyć.

– Wrócę, jeśli od­po­wiesz na moje py­ta­nie. – Cień ob­szedł go wokół, jakby oglą­dał po raz pierw­szy. – Kim je­steś?

Mło­dzie­niec za­milkł, marsz­cząc brwi. Kilka razy otwo­rzył usta, na­brał po­wie­trza i tyleż samo razy je wy­pu­ścił. Czas le­ciał, a on nadal mil­czał. Cień cze­kał cier­pli­wie, nie po­ga­niał, nie gry­ma­sił.

W końcu mło­dzie­niec wy­piął dum­nie pierś i uniósł głowę.

– Je­stem ar­ty­stą, wo­jow­ni­kiem i rze­mieśl­ni­kiem. Je­stem bra­tem, ko­chan­kiem i przy­ja­cie­lem. Je­stem nie­bem i zie­mią, lasem i rzeką. Je­stem Siew­ko ze Stru­my­ka – od­po­wie­dział, a głos jego zlał się z gło­sa­mi Dą­brów­ki, Moj­mi­ry i Pę­żyr­ki. Pe­re­płu­ta, ma­lo­wa­ne­go męż­czy­zny, dzie­sią­tek stwor­ków i ko­bie­ty znad sa­dzaw­ki.

Za­kla­skał cień ra­do­śnie, za­plą­sał i wsko­czył w skórę Siew­ka. Ko­lo­ry po­wró­ci­ły na jego ob­li­cze, a płuca jakby pierw­szy raz na­bra­ły po­wie­trza.

– Wra­caj­my – rzekł cień. – Lecz co zro­bisz dalej?

– Wciąż nie je­stem pełny – głos mło­dzień­ca stał się zde­cy­do­wa­ny. – Za­mie­rzam wró­cić do wszyst­kich po­ko­jów, które od­wie­dzi­łem i sko­rzy­stać z pro­po­zy­cji, jeśli jesz­cze mogę. Ale to ja po­ma­lu­ję swoje ciało, to ja wy­bio­rę to­wa­rzy­sza, jeśli ten mnie ze­chce, i to ja uplo­tę sobie wia­nek. A kiedy wrócę... może po­ka­żę swoje rzeź­by lu­dziom z wio­ski?

– Wiedz jed­nak, że to do­pie­ro po­czą­tek twej po­dró­ży, a praw­dzi­we wy­zwa­nia i strasz­liw­sze jesz­cze Zmory do­pie­ro cze­ka­ją na cie­bie. Nie po­wi­ta cię wio­ska jak bo­ha­te­ra, a przy pierw­szej spo­sob­no­ści wy­tknie pal­cem, jak to ma w zwy­cza­ju. Moż­li­we, że się zła­miesz, a im ma­te­riał tward­szy, tym gło­śniej sły­chać huk. Czy je­steś na to gotów?

– Nie wiem – od­rzekł Siew­ko.

– Dobra od­po­wiedź – po­wie­dział cień, milk­nąc na wieki.

Bo i nic nie miał do do­da­nia, choć droga do­pie­ro się za­czę­ła i trwać miała, póki mło­dzie­niec nie wy­zio­nie ducha.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro