15. Człowiek-potwór. Spotkanie z, podobno człowiekiem.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Werdykt już zapadł, droga Rinian" - tak. Te słowa wbiły mnie w osłupienie, ale to nie był czas na jawne okazywanie takich reakcji.

- Proszę, droga rado - zwróciłam się do nich z szacunkiem, pochylając głowę nakrytą czerwonym kapturem - o jeszcze jedną szansę.

Podniosłam wzrok. Krąg Monarchów nie był przykładem nieugiętej rady, obserwującej Ziemi tylko po to, by zaopatrzyć się w niej samych błędów.
Niektórzy z nich, nazywani Monarchami, byli dla mnie przyjaciółmi.

Spojrzałam na łagodną twarz Givara oraz siedzącą koło niego Nevy'i. Ich bladoniebieskie oblicza, również zwróciły się w moją stronę.

- Dobrze, dziecko - mówiła spokojnie Nevya. - Damy ludziom jeszczr jedną szansę i zrobimy to tak, jak zawsze.

Cały Krąg wydawał się nie mieć wtedy głosu, jak gdyby tylko oni dwoje podejmowali wtedy decyzję. Wiedziałam jednak, że wszystkich dziewięciu się na to zgadzało.

Inaczej, nie byłoby mnie tutaj.

- Chodź - zwrócił się do mnie najstarszy członek Kręgu i gestem ręki wskazał, abym poszła za nim.

Pod czas drogi do znajomego mi już pokoju - czerwono-czarnej, szklanej sali - czułam niepokój. Ale nie ten co zwykle - raz mniejszy, raz większy, ale ten był...

Po prostu, to jedno miejsce, do którego miałam zawitać, ta jedna sytuacja - były ostatnią deską ratunku dla Ziemi.

Pytanie tylko, czy ta deska się złamie, czy może będzie "deską ratunku".

A teraz, pozostaje mi tylko czekać.

* * *

Zostałam odesłana do jednego z niezliczonych miejsc na Ziemi. A teraz szłam po, jakby stalowym pomoście prowadzącym do jednej z osób, której zachowanie mam dzisiaj obserwować.

Przede mną stały masywne drzwi, które po chwili otwarły się z hukiem.

Stanął w nich szarowłosy, 19-letni chłopak. Jego wzrok był z początku chłodny, nieprzychylny, jakby moje przyjście było mu nie na rękę, ale kiedy tak patrzył na mnie - brązowooką dziewczynę, spoglądającą na niego spod czarno-czerwonego, wielkiego kaptura - złagodniał.

- Powiedziano mi, że ktoś przyjdzie - odezwał się z uśmiechem - ale nie spodziewałem się kogoś takiego. Wejdź - zaprosił mnie do środka.

Odpowiedziałam mu skinieniem i również szczerym uśmiechem.

Wygląda na to, że dobrze trafiłam i że większych problemów nie będzie.

Idąc po zimnej, twardej podłodze, czułam za sobą daleko za sobą, obecność jeszcze innych osób. Również daleko naprzód. Byłam ciekawa kim oni są.

Przypomniałam sobie wtedy, że właściwie, to nawet nie spytałam mojego "oprowadzającego" o imię. Ale poczekam, niech sam mi je przedstawi.

Droga do "nikąd" wydała mi się trochę długa i milcząca. Na szczęście z czasem odgłosy naszych kroków ucichły, ale chłodna atmosfera panująca tam... cóż, nie była dla mnie nowością.

Dlatego właśnie tu jestem.

Chłopak przede mną, otworzył drzwi do małego, ciemnego pomieszczenia. Nie był to szczyt marzeń, ale zawsze przytulniej tu niż na tym korytarzu...

Oboje weszliśmy do środka - on jako dżentelmen wpóścił mnie jako pierwszą - a następnie ruszył za mną i zamknął z lekkim skrzypnięciem drzwi.

- Więc - zaczął mówić spokojnie, zapalając bladą lampkę - po co tu jesteś?

- Ja... - Nawet nie zdążyłam jeszcze usiąść na wskazanym mi fottelu, a już wyczułam szybko zbliżającą się, czyjąś obecność. - Zaczekaj - powiedziałam powoli. Odwróciłam się w stronę drzwi, a on zrobił to samo.

Drzwi otwarły się i wpadł przez nie zdyszany człowiek. Zgiął się w pół.

Był starszy od mojego rozmówcy, a mimo to, sytuacja wyglądała, jakby nagle przypomniał sobie, że musi szybko się opamiętać. Stanął prosto i wykonał jakiś gest, pewnie oznaczający wyraz szacunku.

- Mamy nowe rozkazy - oznajmił, wciąż jeszcze zmęczony.

Szarowłosy spojrzał na niego z lekką pogardą i zniesmaczeniem.

- Nie potrzebuję ich - rzekł twardszym głosem niż dotąd.

- Ale panie... one są...

- A to oznacza, że masz stąd wyjść. - Z jego spokojnych słów, przebijała wściekłość, jakby nie chciał żebyśmy on - ten posłaniec i ja - byli teraz w tym samym pokoju.

Jego wzrok zrobił się ostry.

Ten, który przyszedł, wyprostował się nagle i zasłonił się trochę rękoma.

- N-nie... ja tylko...

- Dosyć - stwierdziłam, patrząc na to wszystko z niezrozumieniem. - Jeśli nie masz nic przeciwko, wyjdę - odeszłam w stronę drzwi. - I nie wyżywaj się na nim.

Czas mijał mi strasznie wolno, ale tym bardziej czekałam, kiedy ta chwila oczekiwania się skończy, kiedy usłyszałam dźwięk uderzenia, krzyk i upadek stołu na podłogę.

O nie.

Kiedy nareszcie drzwi się otwarły, wyszedł z nich rozzłoszczony, wysoki, szarowłosy. Nie spojrzał na mnie, tylko powiedział:

- Zostań z nim. - I nic więcej.

I wtedy pomyślałam, że jednak się myliłam - co do niego. Właściwie, to pomyślałam to już wcześniej, z odgłosem uderzenia.

Nie było mi teraz głupio czy niezręcznie. To nie był dla mnie pierwszy raz, być w takiej sytuacji. Nie zdziwiła bym się nawet wtedy, gdyby wyrzucił mnie teraz na bruk i kazał odejść.

Ale tego nie zrobił. Może więc jest nadzieja...

- Muszę tu być, wiesz o tym - zwróciłam się do niego, kiedy odchodził. - Ale nie wiesz dlaczego i to denerwujące, prawda? - Nie odpowiedział. Nie odwrócił się ani nie zareagował.

Oby tak nie było - pomyšlałam, choć nie miałam wtedy na myśli swoich słów.

W takim razie, przyszło mi czekać.

Odwróciłam się za siebie - przodem w stronę tego ciemnego pomieszczenia, w którym, będąc na początku, czułam nadzieję, że może wszystko się jeszcze wydarzyć.

A teraz - wywrócony stół i rozbita lampka; tląca się już ledwo żarówka wśród kawałków szkła, oświetlała (jeśli można to tak nazwać) klęczącego na podłodze posłańca.

Widać, ktoś uderzył nie tylko w stół, albo nie tyle w stół, ile w niego.

Podniósł głowę i z zaciśniętymi zębami, ztrudem powstrzymując łzy, wydusił łamiącym się głosem:

- Pani...

- Ciii - przerwałam mu, zdejmując z głowy kaptur. - Nie nazywaj mnie tak. Jestem... Rinian, wiesz? - zwróciłam się trochę jak do dziecka.

Podeszłam do niego powoli, a on w tym czasie wstał i pochylony, patrzył na mnie z niepewnością.

I z nienawiścią. Nienawiścią do świata, do tej sytuacji, do kawałków szkła, wbijających mu się w ręce - do mnie. Jak gdyby to była moja wina. Bo może była...

Może rzeczywiście miał rację i w tym spojrzeniu, kryło się więcej prawdy niż w tysiącu niepotrzebnych słów? Gdym tu nie przyszła, gdyby mnie tu wtedy nie było, wszystko poszłoby pewnie inaczej. Lub przynajmniej szczegóły...

Było mi żal z jego powodu, jednak, jeśli by mnie tu nie było, to kto wie, jak niewielka ilość czasu by minęła, zanim Ziemia przestałaby istnieć.

- Przepraszam. Masz rację. - Na jego twarzy pojawiło się zdziwienie. - Jestem tu, ponieważ twój... to znaczy... ten człowiek, z którym miałam się spotkać, jest wiele wart - zaczęłam wyjaśniać, powoli wyciągając kawałki szkła z jego dłoni. - To znaczy... być może. Nie wiem. Właśnie dlatego tu jestem, bo chcę się dowiedzieć. Bo muszę.

- To nie człowiek. - Jego głos był ściśnięty. - To... - przerwał i wydobył z siebie jęk, gdy zaczęłam owijać jego rękę bandażem.

- Już zaraz - oznajmiłam i zaczęłam się zastanawiać.

"To nie człowiek. To..." - Jeśli człowiek nie jest człowiekiem, to kim? To kto to jest? Z kim rozmawiałam? Dlaczego on to powiedział? I czy Ziemia przetrwa, jeśli on rzeczywiście ma rację?

-----------------------------------------

No siemka! Trochę długo mnie tu nie było no ale dzisiaj jestem i... macie ten rozdział.

W sumie nie wiem co więcej powiedzieć. Sorki za błędy jak jakieś (a pewnie są) ale nie chciało mu się tego sprawdzać tak więc...

No. To do następnego! I jeśli macie jakieś pomysły to wrzucajcie tu:

                  |
                  |
                  \/

Będę wdzięczna!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro