5. Czerwone światło

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szłyśmy teraz w ciszy, zakłócanej jedynie przez plusk kałuż, warkot silników oraz rozmowy ludzi. Od czasu do czasu pasożyt mojego życia zagwizdał jakąś chwytliwą melodyjkę.

— Ile idziesz do domu? Sądziłam, że busem jeździsz. — Przerwała nagle ciszę.

Rzuciłam na nią oko spod kaptura. Zdawała się być zrelaksowana. Wodziła wzrokiem po niebie — przestało padać, ale bure chmury nadal zasłaniały niebo. Jedyne co zdradzało jakikolwiek stres lub rozkojarzenie, był jej ciężki chód, jakby miała nogi z ołowiu i zmuszała się do dalszego przemieszczania się.

— Nie stać mnie na dwa bilety... — mruknęłam, a w myślach dodałam sobie kilka bluzg pod jej adresem.

— Ale z Ciebie dusigrosz. — Uśmiechnęła się pod nosem.

— Doprawdy? — wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

— Mówiłaś coś? — Najwidoczniej niedosłyszała.

W odpowiedzi przewróciłam odruchowo oczyma z typową dla mnie miną, która przyozdabiała moją twarz w każdej beznadziejnej sytuacji mojego życia.

Po raz kolejny zapadła cisza.

Zaczęłam się zastanawiać nad jej słowami. Czy ona naprawdę idzie do mnie do domu? Nie... ma swój honor. A co, jeśli jednak się ośmieli? Co wtedy? Mam odstawić jakąś szopkę przed matką? To byłoby niedorzeczne... od razu obudziłoby w niej falę pytań... może po prostu dać jej mówić? A może... blefuje?

Zerknęłam kątem oka na maszerującą koło mnie... (różnica wysokości — różnica długości nóg — różnica wielkości kroków) może nie znam się na ludziach, ale na imbecylach na pewno tak. A ten tu imbecyl był na pewno gotowy przekroczyć każdą cienką czerwoną, każdą. Wtem w mojej głowie zaświtał pomysł — dosłownie zaświecił się jak czerwona lampka. O tak. Po raz kolejny łypnęłam na nią okiem. Na moją twarz wypełzł mimowolny uśmiech. Nie zaprzątałam sobie głowy tym, aby go ukryć, czy też przestać się na nią gapić. O nie.

Ona spojrzała na mnie zdziwiona. Uśmiechnęła się nerwowo.

— Mam coś na głowie? — spytała zdezorientowana.

Czy ma coś na głowie? CZY ONA MA COŚ NA GŁOWIE!? — to pytanie rozeszło się w mojej czaszce echem. O ironio losu... ma coś na głowie... o takie dwie antenki... — pomyślałam sobie i zagryzłam wargę. Wpadłam w kogoś, ale szybko machnęłam na kobietę ręką w ramach przeprosin, bo gdybym chciała ją przeprosić werbalnie, to by usłyszała wodospad chichotu. Cała się czerwieniłam. Na najbliższych pasach, mimo że było zielone światło, nie miałam siły iść. Zgięłam się w pół i zacisnęłam dłoń na jej ramieniu. Czułam na sobie spłoszony wzrok Nokty oraz spojrzenia przechodniów.

— Co ci? — Usłyszałam cichy głosik tuż nade mną.

Heh... a co masz na głowie? W tej chwili pękłam.

Wyrzuciłam z siebie pierwszy napływ śmiechu. Wyprostowałam się, aby móc zaczerpnąć powietrza. Ponownie zarechotałam, nie powstrzymując się ani na chwilę i zapominając o miejscu, w którym jestem.

— Co ci? — Jej głos przemienił się w syk. — Zamknij się, ludzie się patrzą!

— A co ty masz na głowie? — pisnęłam i zachichotałam. Na początku wydobył się ze mnie cieniutki chichot, ale potem zabrakło mi tchu. Kolejny raz się zgięłam i cała dygotałam od śmiechu.

— Uspokój się, bo zaraz dostaniesz w mordę — warknęła wręcz.

Chyba nie lubiła tracić kontroli nad innymi. Pierwszy i ostatni raz się do mnie zwracasz w ten sposób, więc pociesz się jeszcze tą chwilą, zanim wyparuję. Teraz już tylko udawałam, że się śmieję i nienaturalnie długo przedłużałam ten atak wesołości. Zacisnęłam mocniej palce, tak że poczułam zarys jej kości.

— Przestań! — szepnęła rozkazująco, ale najwidoczniej nie chciała się dołączyć do szopki, więc nie zaprotestowała fizycznie.

Usłyszałam pikanie — zaraz zmieni się światło. Szybko, szybko! Potem zostanie ze mnie przecier pomidorowy! Szukałam jakichś opcji... co mogło denerwować taką osobę jak ona... jak ona? Przypomniało mi się, co ona ma na głowie... za to nawet ja bym nie zwracała uwagi na ludzi, tylko wymierzyła kilka ciosów.

— Co ty masz na głowie? — Zarechotałam najbardziej chłodno, jak umiałam. — Pytanie raczej brzmi... — Podniosłam na nią nienawistne oczy ozdobione złotym uśmiechem. — Czym ty jesteś?

Doskonale widziałam w jej oczach napływającą w niej furię. Chwyciła mój nadgarstek, którym wciąż trzymałam jej ramię.

— Tym samym, czym ty — fuknęła słodko, a na jej twarzy pojawiło się to samo spojrzenie, co na mojej i do tego identyczny uśmiech.

Nagle miałam złe przeczucia, co do mojego planu. Usłyszałam potem warkot silników samochodowych, a następnie, nim zdążyłam pomyśleć "wóz albo przewóz", mój plan był wykonany. Wszystko wydarzyło się szybko. Zaciskając swoją kościstą ręką mój nadgarstek — nie wiem jak — szybko obskoczyła mnie. Zgięła moją rękę tak, jakbym się chciała podrapać się między łopatkami i aż do bólu wyciągnęła do góry. Nim zdążyłam krzyknąć, ona natarła na mnie całą swoją siłą. Po chwili byłam już na krawężniku. Ludzie wręcz piszczeli, ale nikt nie zareagował, by powstrzymać tę akcję. Pchnęła mnie do przodu, puszczając.

Serce mi załopotało. Przeklinałam dzień w którym złapałam psychicznego bakcyla balansowania na krawędzi. Siłą rozpędu znalazłam się na środku jezdni. Spojrzałam w lewo. Resztką świadomości podskoczyłam. Pisk opon. Za późno — podpowiadał rozsądek. Moje nogi zahaczyły mimo wszystkich moich próśb o zderzak. Prawa fizyki sprawiły, że samochód nie zatrzymał się jeszcze. Uderzyłam lewym bokiem o maskę pojazdu. Czułam, jak się pode mną ugina. Wręcz wleciałam na szybę. Ciepła krew obryzgała moją twarz.

Próżnia.


Słyszałam jakiś głos, ale dochodził do mnie jakby zza ściany. Już umarłam? Otworzyłam powoli oczy. Świat był cały rozmazany. Po chwili jednak wszystko wróciło na swoje miejsce. Jak przez szparkę widziałam tłum ludzi stojących na krawędzi chodnika. Wszyscy byli przerażeni. Tylko jedna twarz wyróżniała się z tłumu chłodem i obojętnym spojrzeniem. Jednak szybko odwróciła się i znikła. Zamknęłam oczy i odetchnęłam z ulgą.

Czemu właściwie to zrobiłam? Po co się rzucać pod koła pędzących samochodów? Ja się nie rzuciłam nigdzie... tylko odpowiednio wszystko rozegrałam, to ona mnie tu wepchnęła. A mój powód leży głęboko, ale jest dość oczywisty — otóż chciałam się jej pozbyć i dać jej do zrozumienia, że nasze poglądy są po dwóch różnych stronach barykady. Tak — znam ją krótko, ale zdążyłam się zorientować, że ona zna mnie dłużej, niż sądzę, a aby szpiegować ludzi, to trzeba być już na skraju desperacji. Może jesteśmy w jednym bagnie, ale ja nie szukam kamieni, które ściągałyby mnie na dno szybciej, niż obecnie schodzę. Chociaż... z takimi akcjami długo nie pociągnę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro