5. | Nie jesteś nią |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z rany, którą pozostawiła w jego sercu, każdego dnia powolnie, niczym gorzka trucizna sączyło się cierpienie, żal i poczucie beznadziejnej bezsilności, które trzymało go w garści niczym marionetkę. Nie próbował już nawet walczyć o to, by odzyskać władzę nad własnym życiem. Dopóki jej nie stracił, nie był świadom tego, że nie potrafi bez niej żyć. Zrozumiał to dopiero, kiedy wraz z jej ostatnim tchnieniem, fasada niestrudzonej superbohaterki opadła, obnażając przed nim tę samą przemądrzałą, pyskatą i irytującą do granic dziewczynę, którą zbywał każdego dnia w szkole. Nie potrafił wyprzeć z pamięci jej chabrowych oczu, niegdyś roześmianych, wyrażających czystą determinację, które w ułamku sekundy stały się puste, pozbawione duszy. Nie było dnia, żeby zamykając się w bibliotece pod pretekstem nauki, nie wracał myślami do tamtej chwili, w której poczuł na swoim policzku jej ostatni, ciepły oddech.

Przeklęta Bridgette Birdwhistle-Cheng. Niepoprawna idealistka, która nie mogła pojąć, że ani on, ani jego kuzyn nie potrzebowali jej litości. Gdyby tylko nie wyznał jej wtedy prawdy i w chwili słabości nie wyjawił kim, a właściwie czym byli oraz z jakimi konsekwencjami wiązało się ich istnienie, nadal byłaby przewodniczącą samorządu uczniowskiego w Ashbourne. Gdyby nie wylał na nią żalu, jaki czuł wobec matki i ciotki, nadal irytowałaby go, przynosząc mu do szkoły własnoręcznie przygotowany lunch pływający w paskudnym sosie słodko-kwaśnym. Gdyby nie jego egoizm, nadal by żyła.

Czasami wydawało mu się, że w powietrzu nadal unosił się drażniący zapach jej perfum, co było oczywiście niemożliwe. A jednak, chcąc zachować w pamięci delikatny aromat jej ulubionych kwiatów, nie mówiąc nic ciotce, wygospodarował w jej ogrodzie niewielką rabatkę, na której od kilku tygodni rozkwitały nieśmiało niewielkie dzwoneczki pachnących narcyzów. Kiedy tęsknota stawała się nie do zniesienia, a w jego umyśle ponownie rozbrzmiewał jej melodyjny śmiech, zakradał się tam, unikając zgrabnie reszty domowników. Siadał naprzeciwko grządki i wpatrując się w nierozwinięte do końca pączki, wspominał każdą beztroską chwilę spędzoną u jej boku.

Tym razem jednak okrutna wyobraźnia nie próbowała ponownie zadrwić z jego uczuć. Naprawdę słyszał jej śmiech. Starając się ze wszystkich sił uspokoić skołowane, wyrywające się naprzód serce, analizował jej nienaganną sylwetkę. Choć wydawała mu się nieco niższa niż zapamiętał, a końcówki ciemnych włosów zatrzymywały się fikuśnie na jej ramionach, zamiast opadać długimi kaskadami na plecy, jej śmiech brzmiał dokładnie tak samo, jak ten, który odtwarzał w swoim umyśle każdego wieczora.

I choć z całego serca nienawidził wszystkiego, co można było nazwać paranormalnym i nadnaturalnym, choć jego racjonalny umysł podpowiadał mu, że Bridgette nie żyje, musiał przekonać się na własnej skórze, że jego domysły były tylko bezlitosną grą omamionych zmysłów i złamanego serca. Pędził przed siebie na wyprostowanych, sztywnych nogach, mijając bez słowa wuja i natychmiast puścił się w stronę ogrodu. Nawet nie próbował poskromić swojego urywanego oddechu oraz kropelek potu, spływających spod oklapniętej, jasnej grzywki po czole. Musiał czym prędzej skonfrontować się z rzeczywistością.

Ogród wydawał mu się w tamtej chwili labiryntem bez wyjścia. Kolejne krzewy pełne kwitnących różaneczników i pachnących bzów były wyłącznie jasnozieloną smugą, majaczącą w zasięgu jego wzroku. Niczym lunatyk, pogrążony w sennym transie, bez chwili zawahania skierował się do swojej rabatki z narcyzami, a kiedy dotarł na miejsce, zatrzymał się za jej plecami, dysząc ciężko. Modlił się, by mara, która majaczyła przed jego oczami nie zniknęła nim zdąży nacieszyć się jej widokiem.

Była idealna. Odkryte, blade ramiona, wyeksponowane przez jasnoróżową koszulę bez rękawów były pokryte drobnymi piegami, dokładnie tak, jak zapamiętał. Wiatr, który manipulował krótkimi, rozpuszczonymi włosami, muskając jej kark, przywołał do jego nozdrzy idealny zapach narcyzów. Nie tych, z powolnie zakwitającej rabatki, lecz ten, który zapamiętał jako jej perfumy. Był odurzony. Wpatrywał się bez słowa w tył jej sylwetki na przemian wyciągając i chowając otwartą dłoń. Chciał jej dotknąć. Upewnić się, że była wyłącznie wytworem jego poranionej wyobraźni, by móc w spokoju wrócić do biblioteki i ponownie uciec w świat nauki, jednak niemądre serce nalegało, żeby nacieszył się tym widokiem jeszcze przez kilka krótkich chwil.

Dziewczyna kucnęła, muskając niemal niezauważalnie opuszkiem palca jeden z kruchych, białych dzwoneczków, na co Felix zrobił bezszelestnie jeden krok w tył, całkowicie wstrzymując oddech.

Marinette była tak zaaferowana widokiem ukochanych kwiatów swojej kuzynki, że absolutnie nie zwróciła uwagi na to, że za jej plecami znajdował się roztrzęsiony chłopak. Dopiero, po chwili, kiedy obok jej twarzy przeleciała pszczoła, kątem oka zauważyła na pozór znajomą, blond czuprynę.

— Możesz wracać do domu, znalazłam Chanel — oznajmiła, odwracając się powoli w jego stronę. — Twoja mama już nie jest... — zawiesiła głos, kiedy jej niebieskie spojrzenie starło się z coraz bardziej zdziwionym wzrokiem szarych tęczówek. — ... zła — dokończyła, analizując dokładnie twarz młodego mężczyzny stojącego dokładnie naprzeciwko niej.

Na pierwszy rzut oka wydawał się niemal identyczny, jak Adrien, jednak jej wprawne oko natychmiast odkryło cały szereg na pozór drobnych szczegółów, które ich różniły, począwszy od jasnej grzywki, starannie zaczesanej na bok, przez smuklejszą budowę ciała, bardziej pociągłą twarz, po szare, przenikliwe spojrzenie, przywodzące na myśl niespokojne, burzowe chmury.

— Bridgette — wychrypiał, nie spuszczając wzroku z jej coraz bardziej bladej twarzy.

Dopiero wtedy, Marinette przypomniała sobie list, który przeczytała tamtego ranka.

***

Kochana Marinette,

Mam nadzieję, że praca w domu Agreste przypadnie Ci do gustu. To wyjątkowa rodzina, w każdym tego słowa znaczeniu. Wspominałam Ci już o Emilie oraz Adrienie. Nadszedł czas, żebym przedstawiła Ci kogoś, kto zawsze miał w moim sercu specjalne miejsce.

Felix Graham de Vanily jest kuzynem Adriena. Przynajmniej na ten moment taka zależność między nimi musi pozostać dla Ciebie wystarczająca. Poznałam go w szkole, chodziliśmy do tego samego liceum. Był gburowaty, arogancki i uważał, że pozjadał wszystkie rozumy i założę się, że w tej kwestii niewiele się zmieniło, nawet po moim odejściu. Felix często zachowuje się, jakby połknął encyklopedię i porusza się tak, jakby pomiędzy jego pośladkami znajdowała się mało elastyczna tyczka do pomidorów, ale nie daj się zwieść pozorom. To właśnie on każdego dnia ryzykował własnym życiem, nadstawiając za mnie karku przy każdej walce, a ja zbywałam go, będąc bezgranicznie zakochana w jego cywilnej postaci. To żałosne, wiem, ale byłam tylko nastolatką.

Nie będzie Ci łatwo przebić się przez jego skorupę. Przez całe dzieciństwo bardzo bliska mu osoba wmawiała mu, że jest potworem i gdy przez przypadek dowiedział się prawdy o sobie i o swoim kuzynie, naprawdę zaczął wierzyć w to, że nimi są. Stał się zgorzkniały i zamknięty w sobie, ale tak naprawdę jego postawa jest niemym wołaniem o pomoc.

Nie zrażaj się do niego, Marinette. Otwórz przed nim swoje serce i zaczekaj cierpliwie, aż zaufa Ci na tyle, żeby i on otworzył przed Tobą swoje własne. Jest tego wart. On i Adrien zasługują na całe dobro tego świata.

Pamiętaj, że jestem przy Tobie. Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, będę bliżej, niż myślisz.

Twoja Bridgette.

***

— Felix — szepnęła bezmyślnie, nie starając się wyprowadzić zszokowanego chłopaka z błędu.

Niewypowiedziana walka na spojrzenia trwała nieprzerwanie. Niebieskie tęczówki Marinette analizowały z zaciekawieniem jego surowe rysy twarzy. Im dłużej mu się przyglądała, tym lepiej rozumiała, że jego twarz sprawiała wrażenie bardziej pociągłej od twarzy Adriena przez zmęczenie, jakie się na niej malowało. Szary kolor jego oczu korespondował smętnie z ziemistą cerą i ciemnymi sińcami pod oczami. Zapadnięte policzki wskazywały na to, że od pewnego czasu nie dbał o siebie dostatecznie, co starał się starannie ukryć pod warstwą eleganckiej, nienagannie uprasowanej koszuli, czarnej kamizelki oraz perfekcyjnie zawiązanego krawata.

Felix, który do tej pory stał nieruchomo, trzymając się na dystans, ponownie ruszył przed siebie lunatycznym krokiem, zmniejszając odległość między nim, a Marinette do minimum. Dopiero teraz, kiedy ich ciała dzieliła niestosowna wręcz odległość, dziewczyna zauważyła jego imponujący wzrost. Felix wyciągnął przed siebie niepewnie dłoń, lecz Marinette nie odsunęła się. Była zaintrygowana. Oto stał przed nią w całej swojej chwale osławiony Feline, Londyński superbohater, który był również wielką miłością jej ukochanej kuzynki.

— Ty nie jesteś Bridgette — bąknął w końcu po dłuższej chwili, zakładając na swój palec kosmyk jej krótkich, ciemnych włosów.

Marinette poczuła się zawstydzona, myśląc, iż od razu powinna sprostować jego niedorzeczne domysły. Posłała mu przepraszający uśmiech, którego nie odwzajemnił.

— Przepraszam, powinnam się od razu przedstawić. Nazywam się Marinette Dupain-Cheng i jestem nową asystentką panny Sencoeur.

— Cheng? — powtórzył, a na jego twarz ponownie wpełzł cień zainteresowania.

— Bridgette była moją kuzynką ze strony mamy — wyjaśniła, spuszczając wzrok. — Wiem, że ty i ona byliście blisko. Bardzo mi przykro.

Jego wzrok nie opuszczał twarzy Marinette ani przez sekundę, co wprawiało ją w niemałe zakłopotanie. Nie odpowiedział na jej wyznanie ani werbalnie, ani nawet pojedynczym, prostym gestem. Jak gdyby nigdy nic wpatrywał się bezkarnie prosto w jej oczy, jakby chciał odnaleźć w nich cząstkę tego, co bezpowrotnie utracił.

Niezręczną ciszę przerwało dopiero ciche syknięcie i grymas bólu malujący się na twarzy Marinette, kiedy jej dłoń automatycznie powędrowała w stronę szyi.

— Cholerna pszczoła — jęknęła, rozmasowując energicznie coraz mocniej opuchnięty punkt na szyi. — Jestem... uczulona — wysapała, czując narastającą panikę.

Felix pozostawał jednak niewzruszony, jak gdyby zapadł w trans. Ocucił go dopiero głos jego kuzyna, dobiegający zza grządki z narcyzami.

— Marinette, chciałem ci podziękować! Dzięki tobie nie będę musiał spać w samochodzie! — zawołał radośnie, jednak widząc jej bladą twarz oraz martwe spojrzenie Felixa, natychmiast podbiegł do niej, odkrywając z przerażeniem jej opuchniętą szyję. — Rany, to pszczoła? Jesteś uczulona! — zawołał, jakby fakt, że znał tak osobiste fakty z życia nowej pracownicy, nie był niczym nadzwyczajnym.

— Tak — odparła, odchylając głowę do tyłu, żeby zapewnić sobie lepszy dostęp powietrza. — Mam strzykawkę, w domu, w torebce — dodała, siadając na trawie, asekurowana przez ramię Adriena.

— Nie stój tak debilu, tylko leć po jej torebkę! — zawołał blondyn, wyjmując ostrożnie coraz gorzej widoczne, wystające żądło.

— Nie jesteś nią — burknął po chwili z odrazą Felix, odwracając się na pięcie. — Nie powinnaś tu przychodzić, panno Dupain-Cheng. W tym domu czają się demony o wiele gorsze niż agresywne pszczoły — dodał, kierując się w stronę zupełnie przeciwną, niż rezydencja.

***

Chciałabym mieć więcej czasu na pisanie tego opowiadania 😅 Nie mogę ostatnio wygospodarować nawet godzinki w tygodniu na pisanie i to jest straszne. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Tymczasem życzę wam samych wspaniałości z okazji Dnia Dziecka moi Kochani ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro