•~Chaos~•

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szedłem w samotności pustą uliczką pewnego miasta. Delikatny wietrzyk łaskotał moją twarz informując mnie o swojej obecności. To jedyna rzecz którą teraz czułem. Świat wokół wydawał się niewyraźny, rozmazany, nie istotny...

[Pip... Pip... Pip...]

Do moich uszu doszedł świergot ptaków, dzięki temu zorientowałem się, ze właśnie przemierzam jedną z dróżek miejsca, wyglądającego na park. Wyglądał znajomo. Bujna roślinność emanująca soczystą zieleniom, piękne kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, drzewa których cichy szum mnie relaksował. Po mojej prawej stronie rozciągał się staw. Promienie słoneczne tak pięknie odbijały się na jego tafli.
Skręciłem głowę w lewo, dostrzegając rozmazaną postać siedzącą na drewnianej ławce...

[Chongyun... Chongyun!
Słyszysz mnie??
Zamglone nawoływania zagłuszały zagadkowe pikanie w tle]

- Chongyun!

Ten głos wydawał mi się taki znajomy. Jednak za nic nie potrafiłem dopasować go do żadnej znanej mi twarzy. Moja pamięć jakby się ulotniła...

- CHONGYUN

Poczułem szturchnięcie w lewe ramię. Głowa sama odwróciła mi się w tamtą stronę, ujrzałem mego najlepszego przyjaciela. Siedzieliśmy razem na ławce.

- Wydajesz się dzisiaj taki zamyślony... tak dawno się nie widzieliśmy, nie stęskniłeś się nawet troszkę?

Jego głos brzmiał inaczej niż ten, który wołał moje imię. Jednak nie było tu nikogo innego. Poczułem w sobie dziwne uczucie, jakbym nie widział go wieki. Z całej siły starałem się wyostrzyć wzrok, by ujrzeć jego postać w pełnej okazałości, jednak oczy odmawiały mi posłuszeństwa.

- Ja... bardzo się stęskniłem.

Jego wyjątkowe, bursztynowe oczy patrzyły w moją stronę. Wpatrzone w przestrzeń, nieobecne, przytłumione. Granatowe, nieco wyblakłe włosy falowały na wietrze. Jakby zbyt mocno, nieadekwatnie do siły wiatru. Jego karnacja zszarzała, malinowe usta bardziej przypominały siny kolor niż faktyczny malinowy. Wyglądał inaczej niż zwykle.

- Wiesz... brakowało mi rozmowy z tobą.

Jego głos, taki kojący, czuły. Mógłbym słuchać go godzinami.

Xingqiu jakby słysząc moje myśli, zaczął opowiadać jakąś niekończącą się historie. Jego głos był taki uspokajający...
Jednak nagle ucichł, a wokół mnie po raz kolejny zapadła ciemność.

[Pip... Pip... Pip...]

Szedłem korytarzem o niebieskawych ścianach i brązowej podłodze. Tyle mój wzrok był w stanie zarejestrować. Moje nogi same prowadziły mnie do nieznanego mi celu.

W końcu pociągnąłem za klamkę drzwi, na końcu korytarza. Jedynych drzwi jakie tu dostrzegłem. Po rozpoznałem pokój należący do Xingqiu. Czyli musiałem być w jego domu.

- Oh, jesteś już.

Zwrócił się do mnie. Teraz widziałem wyraźniej całą jego postać. Wydawała się jeszcze bardziej wyblakła i szara niż poprzednio, w parku. Siedział na wózku inwalidzkim, prawdopodobnie przed chwilą skończył czesać swoją perukę bo na biurku leżała błękitnawa szczotka. Właśnie poprawiał ułożenie peruki na swojej głowie.

Zdaje mi się, że znam tego przyczynę. Że wiem, dlaczego siedzi na wózku ale... Mój umysł nie potrafi myśleć. Nie potrafię znaleźć w nim żadnych informacji.

- Jak się czujesz? - Zapytałem, sam z siebie.

- Nie wiem. Chyba... Bywało lepiej. - Spojrzał na mnie.

Jego oczy wydawały się zamglone, przygaśnięte. Mam wrażenie jakbym już raz to przeżył, jakbym już raz doświadczył tego spojrzenia. Jakby te wszystkie wydarzenia działy się drugi raz z rzędu. Czułem, jakbym wewnętrznie znał zakończenie tych wydarzeń, ich skutek. Poczułem dziwny niepokój.

- Hej, spokojnie. Przecież wiesz, że z tego wyjdę tak? -- Xingqiu uśmiechnął się. -- Obiecaliśmy sobie, że będziemy razem na zawsze, pamiętasz?

Jego słowa jakby do mnie nie dochodziły. Czułem coraz większy niepokój. Miałem wrażenie jakby jego słowa już były przesądzone. Że już przegrał. Jednak siedział przede mną, przecież go widziałem. 

-- Chongyun?

Przerażenie ścisnęło mnie od środka, świat wokół zawirował.

Zapanowała ciemność.

[Pip... pip... pip... piiiiiiiiiiiiiiii...]

Zobaczyłem piękną polane, oświetloną jasnymi promieniami słońca. Białe kwiaty były wszędzie, wydawały się ciągnąć aż do samego horyzontu. W mojej głowie panował niesamowity chaos. Kilka głosów mieszało się w jeden wielki krzyk. Pomimo to ruszyłem na przód. Po chwili, ujrzałem go na środku polany.

-- Xingqiu...

Jego jasno-niebieskie, niemalże białe włosy unosiły się na nieistniejącym wietrze. Śnieżnobiała skóra niemal zlewała się ze strojem w tym samym kolorze. Jego blask niemal mnie oślepiał.

-- Xingqiu...?

Wraz ze zmniejszającą się odległości między nami, głosy w mojej głowie stopniowo cichły.

-- Xingqiu! -- Krzyknąłem z całej siły jaką miałem. Jednak echo nie poniosło mojego głosu.

-- Oh... jesteś tu... -- Spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął.

Wstał z wózka inwalidzkiego by delikatnie się ukłonić na przywitanie. Jego ruchy wydają się tak niesamowicie płynne, a sama jego postać tak majestatyczna. Nie potrafię oderwać od niego wzroku, całe moje ciało woła by podejść bliżej.

-- Ty... możesz chodzić?

Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem.

-- Oczywiście.

-- Przecież nie masz czucia w nogach.

-- Moje ciało nie miało, duszy to nie obowiązuje.

-- Duszy...? -- Nie rozumiem jego słów.

-- Chongyun, ja nie żyje. Zapomniałeś już? -- Wydaje się rozczarowany.

Za to ja jestem w szoku.

Nastała chwilą ciszy.

-- Wiec... kogo to wózek?

-- Twój.

Odruchowo spojrzałem na swoje nogi. Ma rację, ja naprawdę... siedze na wózku. Mój wzrok powędrował w miejsce, w którym powinien stać przedmiot, jednak już go tam nie było. Zawsze na nim siedziałem??

-- Chongyun... -- westchnął i podszedł nieco bliżej. -- Daj mi swą dłoń. Wtedy znów będziesz mógł chodzić, jak ja. Wszystkie troski odejdą w zapomnienie. Będziemy już razem, na zawsze. Tutaj. Wypełnimy nasza obietnice.

Jego głos brzmi tak zachęcająco. Moja dłoń sama zaczęła unosić się w kierunku tej jego. Im bliżej były, tym robiło się ciszej. Tym bardziej pragnąłem zostać z nim tutaj do końca świata.  I gdy już prawie się złączyły...

Nastała ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro