Odcinek 4: Julia M.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Niedziela. Sukces: nie wieje. Muszę jeszcze tylko przeżyć konkurs (oby dwie serie), a potem czeka mnie już popijawa w towarzystwie Niemców, o której Eisenbichler nie omieszkał mi przypomnieć przy śniadaniu, na bieżni, w busie i jeszcze dla pewności tuż przed wyciągiem. Założę się, że do wieczora wspomni o tym przynajmniej z dziesięć razy.

Z grzeczności zapytałem Michaela, czy też się wybiera. Co prawda Markus nic o nim nie wspominał, ale odkąd to na klubową balangę organizowaną przez skoczków potrzeba zaproszenia? To nie pałac Buckingham. Michi jednak nie dał jednoznacznej odpowiedzi. Mruknął, że „może" i „jak nie będę zmęczony". W sumie jego odpowiedź mnie nie zaskoczyła. Nigdy nie był nadmiernie imprezowy. Zwykle wypijał jedno czy dwa piwa, trochę pogadał, pobujał się w rytm muzyki w bezpiecznej bliskości baru... Bez większych szaleństw i raczej krótko. Zatem nie łudzę się, że dziś wpadnie. Może to nawet dobrze? W końcu idę tam zalać się i choć przez pewien czas o nim nie myśleć, a jego widok nie ułatwi zadania.

O tajemniczej kartce Michiemu nie powiedziałem. Sam nie wiem, czemu. Nie sądzę, by była to jego sprawka, ani nawet że wie coś na ten temat, ale na razie wolę zatrzymać temat dla siebie. Im mniej rozgłosu, tym lepiej. Tym bardziej, że dziś ostatni konkurs, a potem cała skoczna hałastra spotka się dopiero w Pjongczang. A tymczasem dyskretnie poobserwuję sobie towarzystwo i może coś wpadnie mi do głowy.

Oczekiwanie na rozpoczęcie konkursu zabijam, składając autografy na zawczasu przygotowanych kartkach ze swoim zdjęciem i nieproporcjonalnie dużym logo sponsora – że jeszcze nie kopnął mnie w dupę w tym sezonie, to cholerny cud i zasługa miodoustego menedżera. Może jakieś fanki, gdy zgarną już grafy od Wellingera, Forfanga i obu Prevców, z litości wezmą też kartkę ode mnie.

Wreszcie, wymalowawszy ostatni koślawy podpis, odkładam markera i przeciągam się. Wszyscy w pomieszczeniu przymulają, albo wykonują niezbyt forsowne ćwiczenia – jak to zwykle przed zawodami. Ale... gdzie jest Michi?

Po chwili lustrowania otoczenia, zauważam go w końcu. Siedzi na ławce w znacznej odległości od reszty, zwrócony przodem do okna, a tyłem do pozostałych zawodników. Pochylony, zapewne znowu wymienia z kimś tekstowe wiadomości. To zaczyna być naprawdę dziwne. Zwykle nie spędza tyle czasu z telefonem w dłoni, korzysta z niego raczej okazjonalnie. Pisze do Claudii? Bez kitu, że po tylu latach związku nagle czuje przemożną potrzebę wysyłania jej ciągle pieprzonych serduszek i buziaczków!

Muszę się dowiedzieć, o co tutaj chodzi.

Michi siedzi tyłem. Gdyby udało mi się zakraść do niego niepostrzeżenie...

Bez głębszego myślenia nad tym, co robię, jakby pod wpływem impulsu, wstaję, odkładając zdjęcia z autografami na krzesełko i najciszej, jak potrafię, idę w kierunku Michaela. Nie reaguje, gdy staję niemal tuż za jego plecami. Ostrożnie wyciągam szyję... Wiem, że to okropne, ale muszę wiedzieć, bo mam jakieś dziwne, złe przeczucia.

Na charakterystycznym niebieskim tle u szczytu ekranu widnieje „Julia M."

Julia M.? Szybko przeczesuję pamięć i znajduję tylko jedną potencjalną Julię w życiu Michaela, choć nie wiem, czy jej nazwisko zaczyna się na M. To jego kuzynka. Z tego, co kojarzę, mieszka w St. Pölten i jest bodajże psychologiem. Ale po co Michi miałby z nią cały czas pisać?

Spoglądam niżej, na ostatnie wymieniane przez nich wiadomości.


Musisz to ogarnąć, bo im dłużej zwlekasz,

tym gorzej będzie.


Wiem, ale... zresztą co ci będę tłumaczył,

sama wiesz jak jest.


No wiem, parszywie... :/

A co tam z Wrogiem Numer 1?


Po staremu. Wkurwia mnie na max,

mam ochotę dać mu w ryj na otrzeźwienie

i kazać się odwalić.


Nie rób sensacji przed IO.

Ciągle wisi jak sęp?


Tak, i staje się coraz bardziej bezczelny i...


W tym samym momencie rozlega się czyjś głośny śmiech, co na sekundę wytrąca Michaela z koncentracji. Ta sekunda wystarcza, by dostrzegł mnie kątem oka.

Momentalnie zamyka telefon w dłoni, przyciskając ekran do swojego uda.

– O... hej, Stefan... Co tam? Nie widziałeś może...

Wiem, co wiedziałem. Na pewno nie to, o co chce mnie zapytać; za to to, co chciał przede mną ukryć. A jego zmieszanie ewidentnie wskazuje, że to, co pisał, nie było przeznaczone dla moich oczu. Bo było o... Czuję, jakby ziemia umykała mi spod stóp.

– O kim pisałeś? – Nie mam pojęcia, jak jakiekolwiek słowa są w stanie przecisnąć się przez moje nagle wysuszone na wiór gardło.

Marszczy brwi.

– Stefan?

– Wiem, jak mam na imię. Pytam, o kim pisałeś. – Mówię niemal szeptem, ale w moim tonie nie ma nawet cienia żalu, że podglądałem jego prywatne rozmowy. Ból i poczucie upokorzenia, jakie mnie palą, nie pozostawiają miejsca na wyrzuty sumienia.

Wstaje, patrząc w moją znieruchomiałą twarz. Chyba jedynie wargi mi drżą.

– Stefan, to nie... – Obchodzi ławkę dookoła, by znaleźć się po mojej stronie, ale w odpowiedzi jedynie cofam się o krok. – Posłuchaj, musisz zrozumieć, że...

– Jestem twoim wrogiem numer jeden? – Po raz kolejny przerywam mu w pół zdania. Serce wali mi w piersi oszalałam rytmem, przed oczami zaczynam widzieć ciemne plamy. – Wkurwiam cię na maks?

Jeszcze sekunda, a stracę panowanie nad własnym ciałem.

Wiem, że to, o czym pisał z pieprzoną Julią M., było o mnie. Ta złość, ta ironia, ta niechęć – wszystko dotyczyło mnie, bo niby kogo innego? Dlaczego miałby reagować niemal panicznie, gdyby wiadomości dotyczyły innej osoby? Tyle się o sobie dowiedziałem po kilku latach znajomości z nim! Po wspólnych treningach, wyjazdach, spaniu w jednym pokoju, dziesiątkach imprez, setkach godzin rozmów! Tak właśnie o mnie myśli! Wkurwiam go na maks! Bo wiszę nad nim jak pierdolony sęp!!!

– Stefan, co ty wygadujesz?

– Nie rób ze mnie idioty! – Zaczynam się trząść. Wściekłość i przede wszystkim upokorzenie gotują się we mnie. – Widziałem, co piszesz!

Podniesione głosy chyba ściągają na nas uwagę kilku innych zawodników, mimo iż stoimy nieco z boku. Ale mam to w dupie.

– Nic nie rozumiesz. To było...

– Wiem, co to było!

– Musisz mi ciągle przerywać? – Już nie jest tak spokojny, jak jeszcze przed chwilą. – Jak mam ci wytłumaczyć, skoro nie chcesz słuchać moich odpowiedzi?

– Nie chcę słuchać twoich kłamstw!

Za naszymi plecami robi się nagle bardzo cicho.

– Jakich kłamstw? Nie dałeś mi nawet szansy skłamać, choćbym chciał!... Stefan... błagam, wyjdźmy stąd i pogadajmy spokojnie.

– Nie mam ochoty z tobą gadać. Idź, masz kolejny konkurs do wygrania. Wkurwiający na maksa sęp nie będzie ci przeszkadzał.

I nie dając mu już okazji na powiedzenie choćby jednego słowa, odwracam się i maszeruję w kierunku drzwi. Czuję na sobie palące spojrzenia reszty chłopaków. Pewnie będą gadać i podśmiewać się, ale w tym momencie obchodzi mnie to tyle, co kolor skarpetek starego Hofera. Liczy się tylko to, co zobaczyłem na Messengerze Michaela, a to pali mnie niczym żywy ogień.

Masz za swoje wścibstwo, Kraft! Trzeba było siedzieć na dupie, a nie wściubiać ten długi nochal w cudzy telefon.

Drzwi zamykają się za mną z trzaskiem.

Uderzam pięścią w ścianę, ale nawet nie czuję bólu. Dławi mnie wściekłość i rozpacz naraz. Mam ochotę wyć.

Jak on mógł?! Po tych wszystkich latach, kiedy byłem na każde jego skinienie, dowiaduję się, że tak naprawdę cały czas mu ciążyłem. Na dodatek nie potrafił powiedzieć mi tego prosto w twarz, tylko musiał obgadywać ze swoją kuzynką. Nie było go stać nawet na chwilę szczerości! A jeszcze tydzień temu, w Klingenthal, gdy mówił, że mogę do niego przyjść z każdym problemem, wierzyłem mu! Pierdolony fałszywiec!

– Stefan?

Odwracam się.

Freund. A ten czego tu? Następny „pocieszyciel" w zastępstwie Prevca?

Mam nadzieję, że w moich oczach nie widać zdradzieckich łez.

– O co chodzi?

– Nie bądź zły na Michaela, on...

– Słuchaj, daj spokój, okej? – wpadam mu w słowo. Nie mam ochoty z kimkolwiek gadać, a już na pewno nie z nim i na pewno nie o Hayboecku. – Nie jesteś jego adwokatem, ani siostrą pocieszenia, więc odpuść. I nie wiesz, o co poszło.

– Nie zamierzałem cię pocieszać, ani tym bardziej nie wysłał mnie tu on. Chcę tylko powiedzieć, że... jemu też jest ciężko, Stefan.

Prycham.

Jasne, kurwa, musi wybrać garniak na ślub i ułożyć listę gości. Faktycznie, ciężar przekraczający ludzkie pojmowanie.

Freund zauważa moją kpiącą reakcję.

– Nie wierzysz mi, ale wiem, co mówię.

– Och, czyżby?

– Owszem. Michael stara się radzić sobie tak, jak umie. Wszystko będzie okej, tylko daj mu czas, żeby poukładał wszystko we własnej głowie.

Yyy...co?

– A ty nie narób głupstw.

I klepnąwszy mnie jeszcze w ramię, odchodzi korytarzem, zostawiając mnie w stanie lekkiego osłupienia.

O co mu chodziło, do diabła?

_____________________

I jak? :D

Ten odcinek nie był jeszcze najgorszy do napisania, ale mam już sporo następnego, w którym poprawiałam po trzy razy chyba każde zdanie, a i tak mi się nie podoba ;D Więc jeszcze trochę potrwa, zanim będzie w stanie zadowalającym mnie.

Boże, miało być opowiadanie o nieszczęśliwej miłości, a zaczyna mi się z tego robić jakiś kryminał ;D A kilka smaczków w zanadrzu jeszcze mam.

Komentarze jak zwykle mile widziane :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro