dwadzieścia pięć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kładę się do śpiwora, ale jakoś nie mogę zasnąć. Żałuję, że Majka jest w trójeczce z chłopakami, w tej chwili brakuje mi jej okropnie. Nawet, gdyby miała na mnie krzyczeć i patrzeć z wyrzutem. Gargulec leży na swojej pryczy bez słowa, wiem, że nie śpi, słyszę to w jego oddechu. Muszę znowu iść na stronę, zapomniałam, jak na mnie działa piwo. Ledwie siadam, kiedy czuję żelazny uścisk przytrzymujący mnie w miejscu. Staram się oswobodzić ramię w milczeniu, ale jest silniejszy. Przestaję się szarpać, kiedy słyszę jego cichy, ale nieznoszący sprzeciwu szept:

– Dokąd się wybierasz? Wszyscy śpią. Nie będziesz nawalona łazić po obozie.

– Puść mnie, muszę do kibelka. – Faktycznie, uwalnia mnie, ale słyszę odgłosy zakładania trepów. No nie, chyba nie będzie pilnował mnie przy sikaniu. Bez przesady. 

A jednak. Polazł za mną i stoi tyłem. Ledwie go widzę, taka ciemna jest dziś noc. Sama nie wiem, czy mam ochotę mu przywalić czymś ciężkim, czy się przytulić tak, żeby świat wokół przestał istnieć. Zamiast tego oświadczam jedynie, że skończyłam i wlokę się do namiotu. Jest mi głupio, że się tak naprułam, nadal kręci mi się trochę w głowie. To raczej nie pomoże w naszych i tak trudnych relacjach. 

Chłopak uchyla połę namiotu, żeby mnie przepuścić i bardzo dokładnie sznuruje z powrotem wejście. Milczenie między nami jest tak ciężkie, że aż odczuwalne. 

– Kładź się spać. I pamiętaj, że ja mam lekki sen. Żebyś się nigdzie nie wybierała.

– Odczep się, co? Nie jesteś moim aniołem stróżem. – Mój szept jest tak głośny, że ktoś w namiocie zaczyna się wiercić. Milknę więc, bo nie chcę nikogo obudzić. Kładę się na plecach i wpatruję w ciemność.

***

Arek z trudem wkłada mi na mały palec pierścionek z biedronką, jesteśmy na jarmarku.

– Chyba powinniśmy spotkać się jakieś dziesięć lat temu, bo wyrosłaś za duża – mówi ze śmiechem i całuje mnie jak wariat. Wtulam twarz w jego koszulkę, szczęśliwa i lekka.  Pachnie... pachnie sobą po prostu. 

To takie dobre, znajome uczucie. Chcę mu powiedzieć, jak bardzo kocham jego zapach, ale akurat wyczuwam jakąś obcą, metaliczną woń. Podnoszę głowę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Widzę, jak ze smutkiem w oczach przecina nadgarstek, a krew spływa obficie po moich dżinsach na rozbitą antyramę. Ze zdjęcia spoglądają na mnie moje własne oczy, jedyne niebieskie pośród kropli czerwieni.

Łapię jego rękę i próbuję coś zrobić, ale nie mam czym zatamować krwawienia. Szukam telefonu, nie mogę go nigdzie znaleźć, rozglądam się w panice, żeby sprowadzić pomoc, tylko że nagle jesteśmy w wodzie, stoimy po pas w jeziorze. Wiem, co za chwilę się stanie. Nawet we śnie to wiem. Zaczynam szlochać bezgłośnie, próbuję wyciągnąć go na brzeg, ale jest jak słup. Patrzy mi w oczy z miłością, a ja nie mogę kolejny raz go stracić.

Nagłe potrząsanie za ramię nie pozwala mi poznać końcówki dzisiejszego snu. 

– Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Posuń się. – Czuję, jak spycha mnie na brzeg posłania i wpycha się obok. Odwraca mnie plecami do siebie i nakrywa się własnym śpiworem. Staram się uspokoić, ale ciągle mam przed oczami zdjęcie niknące pod coraz nowymi kroplami skapującej krwi. Nie mam pojęcia, czemu teraz, na obozie, koszmary męczą mnie częściej, niż w domu. Może to wyrzuty sumienia, bo zdradzam Arka wszystkim, co robię. 

Robi się jasno, kiedy zaczynam zasypiać. 

***

Budzi mnie rozdzierający ból głowy. Czuję się, jakbym wypiła beczkę piwa, a nie marne dwie butelki. Światło jest beznadziejnie ostre, rani oczy nawet przez zamknięte wejście. Na pewno jest jeszcze bardzo wcześnie, bo wszyscy śpią. 

Mój nocny stróż siedzi na brzegu własnego łóżka i patrzy z politowaniem, jak mrużę powieki. Kręci głową z dezaprobatą, ale podaje mi ibuprom i butelkę wody. Jestem mu  w tej chwili niezwykle wdzięczna. Popijam tabletkę, zakrywam głowę śpiworem i czekam, cierpiąc męki, zanim lek zaczyna działać. Dopiero wtedy decyduję się na ostrożną konfrontację. Oczywiście, siedzi oparty o ścianę namiotu i nigdzie się nie wybiera. 

– Wiesz, że grubo przegięłaś? 

– A ty co? Święty jesteś? – Krew zaczyna buzować mi w żyłach niebezpiecznie; nienawidzę, kiedy ktoś mnie poucza.

– Nie. Nie jestem święty. Ale myślałem, że ty jesteś inna. – Wzrusza ramionami, po czym zeskakuje bezszelestnie na ziemię i równie cicho wychodzi. Chowam głowę z powrotem do śpiwora i czekam na gwizdek Naczelnej. 

Dzisiejsza gimnastyka jest jak za karę. Przy trzecim okrążeniu mam ochotę krzyczeć albo kogoś udusić. Pić mi się chce, wlokę się do namiotu po kawę, ale najpierw odnajduję butelkę z gazowaną mineralną i piję chciwie. W kuchennym zalewam rozpuszczalną wrzątkiem i od razu dolewam mleko, żeby była chłodniejsza, po czym siadam na trawie i zaczynam pić. Nawet, kiedy czyjś cień zasłania mi słońce, nie podnoszę głowy.

– Ciężki poranek? – Nie mam pojęcia, czy to Rafał, czy Radek, zresztą i tak mi to wisi właściwie. Siada obok i stawia kubek z parującą herbatą przy mojej kawie. To wredne, że nie wygląda na takiego obolałego, jak ja. Powinien, byłoby sprawiedliwiej.

– Raczej. – Nie chce mi się nic mówić, więc łapię kubek i pociągam porządny łyk. Z sykiem odstawiam go na miejsce, po czym łapię się za usta. Cholera jasna żesz, pomyliłam swoją przestudzoną kawę z gorącą herbatą bliźniaka. Przypaliłam język i usta. Czuję pulsowanie w górnej wardze, kiedy zaczyna nabierać objętości. Zgarniam swój kubek i lecę do Majki, może ma coś na oparzenia. Najpierw patrzy na mnie gniewnie, ale zauważa moje rosnące usta i uraza zamienia się w niepokój.

– Coś ty sobie znowu zrobiła, Baśka? 

Mówię jej krótko, a Ruduś mój najukochańszy wygrzebuje krem na oparzenia i wyciska mi na palec gęste, białe mazidło. Gdybym jednak liczyła na dłuższe współczucie, to bym się przeliczyła. Iskierki rozbawienia zapalają się w jej oczach, kiedy mówi:

– Hermionko, masz teraz usta jak z wattpada. Malinowe i pełne. – Po czym uchyla się przed nadlatującym jaśkiem i wychodzi, zostawiając poduszeczkę na ziemi. Akurat zdążam ją podnieść, kiedy bez ostrzeżenia pojawia się Arek. Przygryzam bezwiednie dolną wargę i wciągam powietrze z bólem. 

Chłopak patrzy na mnie pobieżnie, ale nagle nieruchomieje, wpatrując się w twarz. Jednym kocim ruchem jest już obok, unosząc do góry moją brodę i przyglądając się ustom.

– Coś ty sobie znowu zrobiła, Baśka?

Nie no, co oni, zsynchronizowali się, czy co? Dosłownie powtórzył pytanie Majki. 

– Nic. Pomyliłam kubki. Napiłam się gorącego niechcący. Nic mi nie będzie. – Odwracam głowę, bo wcale nie jest miło wyglądać jak maszkara, a już szczególnie przy kimś, kto tak na ciebie działa. 

– Nie masz wrażenia, że to za karę? – Patrzy mi w oczy i delikatnie dotyka policzka, ale ani w jego głosie, ani w spojrzeniu nie ma nawet cienia żartobliwości.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro