jeden

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Idą! Idą! –wrzeszczy Majka, zbiegając z góry, wymachuje przy tym wariacko rękoma. Jej mundur przekrzywił się bardziej niż odrobinę, getry wiszą na chudych kostkach jak sflaczałe gacie na kiju, a ogniste włosy zdają się płonąć na głowie.

Zrywamy się na równe nogi, bo faktycznie oczekujemy gości z zaprzyjaźnionej męskiej drużyny. Zanim wszyscy się schodzą, goście zdążają połowę naszych wepchnąć do wody. Dziewczyny wyłażą właśnie na brzeg, wlokąc się w mokrych spódnicach, i łowią odpływające berety. Część, szczególnie młodsze, chichocze idiotycznie.

– Witaj, druhno drużynowa. – Donośnie mówi Gargulec, drużynowy chłopaków, całkiem przyjemnym dla ucha głosem. Uśmiecha się diabolicznie, zwracając się do swoich. – Do wody z drużynową, ej, ale z szacunkiem, chłopaki, z szacunkiem! –   i ryczy gromkim śmiechem.

Czworo gości rzuca się natychmiast do dzieła, łapią Naczelną za ręce i nogi, po czym z rozmachem wrzucają ją do jeziora. Widać, że przywykli do wykonywania poleceń bez zbędnych pytań. 

– Wiedziałam. No przecież wiedziałam, że to zrobicie! Nie wiadomo, skąd wiedziałam, co? – Naczelna tak naprawdę nie wydaje się wkurzona; jej idealne ciało wygląda jeszcze bardziej idealnie w mokrym mundurze i, jak się zdaje, wie o tym doskonale. – Zawsze to samo. Idźcie rozstawić sobie namioty, bo potem nie będzie czasu.

Chłopcy spoglądają na siebie, jakby licytowali się, kto będzie mówił; przestępują z nogi na nogę w zakłopotaniu. Nikt się jakoś nie wyrywa przed szereg, aż w końcu Gargulec chrząka znacząco:

– Namiotów to my nie mamy. Wczoraj nasi wartownicy zasnęli i ktoś nas podszedł. Złożyli nam dwa. Poszliśmy ich gonić no i... e... Jak wróciliśmy nie było gdzie spać w ogóle. Została tylko kartka, że do odbioru możemy się zgłosić przynajmniej za tydzień, z wykupem, no i po ptakach. 

Naczelna stoi z otwartymi ustami, chyba zaniemówiła czasowo, my wszyscy również. Niespotykane. Ktoś się odważył podejść i rozebrać namioty najbardziej wariackiej drużyny w hufcu. Majka zaczyna dusić się ze śmiechu i nie może już przestać. Dołączamy do niej. 

Kiedy już jesteśmy w stanie oddychać, przebieramy się w suche rzeczy i rozlokowujemy chłopaków u siebie, żartując sobie z nich bezlitośnie. Kpinom nie ma końca i nie przewiduję raczej, że ktoś im odpuści. Nie szybko. Naprawdę im się należy, za te wszystkie głupie żarty z przeszłości. 

Gargulec dostaje pryczę w naszych skromnych progach, blisko mnie. A dokładniej, koło Majki. Przyglądam się dyskretnie, jak rozkłada porządnie śpiwór i rozwiesza mundur na lince za łóżkiem. Jeeeezu, pedancik się znalazł. W życiu bym nie pomyślała.

– Może wazonik ci przyniosę, to kwiatków nazbierasz? – pytam złośliwie, zanim zdążę ugryźć się w język.

– Jasne, przynieś, nazbieram pokrzywy, będziesz miała na kolację – rewanżuje się z miejsca. Majka chichocze w kułak, więc rzucam w nią skarpetą, którą akurat trzymam w ręce.

Wydaje się dość zabawny. Raczej nie jest bardzo przystojny, ale ma coś w sobie, co przyciąga wzrok. Wysoki, dobrze zbudowany, z ramionami harleyowca i bardzo ciemnymi włosami. Ma dobre metr dziewięćdziesiąt, może nawet lepiej, a duże oczy mrużą się, kiedy na kogoś patrzy. 

Niewiele się odzywa, jak zauważam. Jakoś nie wiem czemu, ale fascynuje mnie tym i drażni jednocześnie. Chyba trochę przypomina tym mnie samą. Nie. Za bardzo przypomina mi mnie samą. 

Obserwuję go ukradkiem, siedząc przy ogniu po wieczornej odprawie. Dzieciaki bawią się w pająka, ryzykując połamanie karku i cieszą się, kiedy wszyscy upadają ciężko na ziemię. Dla wielu z nich to pierwszy obóz. Dla mnie, praktycznie harcerskiej seniorki, pewnie jeden z ostatnich. Zazdroszczę im tego czasu, który mają jeszcze dla siebie, nieświadomi, jak ciężkie będzie rozstanie.

Po ognisku mam drugą wartę, i kiedy Świruska mnie budzi, jest prawie północ. Wokół panuje niczym niezmącona cisza, tylko co pewien czas wiatr porusza konarami drzew, budząc jakiegoś ptaka. Wtedy na chwilę powstaje zamieszanie wysoko w gałęziach, świergot i szamotanina, po czym znowu zapada całkowity spokój. 

Jest taka piękna, jasna noc, niebo usiane gwiazdami, księżyc dosłownie jak latarnia, tak, że widać linię drzew odcinającą się czarnym wzorem na tle nieba. Niewiarygodne, jak cudownie jest w lesie o tej porze. 

Ogień zaczyna po trochu przygasać, dokładam więc parę gałęzi, żeby nam nie wygasł do końca. Iskry z jakiejś suchej sosenki strzelają wysoko nad nasze głowy, opadają na boki pomarańczowo-złotą kaskadą, robi się cieplutko i bajkowo. Płomień oświetla polankę i wejścia do namiotów, rzuca miękkie cienie na twarz Małej, drugiej wartowniczki.

Dziś stoi ze mną właśnie Mała, która nie odzywa się do mnie prawie w ogóle. Chudzina ze związanymi w kucyk brązowymi włosami, ziewa rozdzierająco i trze rękoma oczy. Widać, że zaraz odpadnie. Dzieciak ma ze czternaście lat (chociaż wygląda na dwanaście), nic dziwnego, że spać jej się chce. Nie pomaga jej warta ze mną, skoro obie jesteśmy takimi mrukami.

Tak czy inaczej, nie mogę jej żałować, więc każę jej zrobić obchód obozu. Naprawdę trzeba być dziś czujnym, żeby nie skończyć jak nasi goście, bez zapasów, proporców i dachu nad głową. 

Zamiast pilnować, zaczynam rozmyślać o chłopaku śpiącym  w namiocie obok. Niby nic, ale jest jak cholerna drzazga pod paznokciem. Nie jest w moim typie, stanowczo nie. W moim typie są eteryczni, ale silni blondyni, z naturą romantyka i zamiłowaniem do książek. Nic, co dałoby się powiedzieć o Gargulcu. 

Jakimś cudem wyłapuję wśród zarośli szelest trochę inny, niż zwykłe odgłosy lasu. Wyrwana z rozmyślań, wyszarpuję gwizdek i dmucham co sił. Mała biegnie do kwatery Naczelnej i krzyczy, że alarm. Nagle z lasu wypada jakiś ciemny kształt, za nim kilka kolejnych cieni, pędzą za linią namiotów i znikają w kolejnej kępie roślin. Próbujemy ich gonić, ale to próżny trud. 

Prawie cały obóz wylega na plac apelowy, w mniej lub bardziej kompletnej garderobie; zaspani, rozmawiają półgłosem. Chwilę trwa, zanim uznajemy, że podchodzący szybko nie wrócą.

Naczelna zarządza podwojone warty i wkrótce wszystko ponownie pogrąża się w ciszy. Kiedy mój czas się kończy, budzę Majkę na jej zmianę i natychmiast zasypiam. 

Rano śni mi się, że przygniata mnie straszny ciężar.  Budzę się, czując, że coś naprawdę przyciska mi głowę. Powoli dochodzę do siebie, przytomnieję, ogarniając, co się dzieje. Na mojej głowie spoczywa ramię Gargulca, który w nocy jakimś tajemniczym sposobem zamienił się z Majką na pryczę.

Śpi twardo, jak mi się zdaje, korzystam więc z szansy, żeby spokojnie się pogapić. Cień ciemnego zarostu pokrywa mu twarz, z bliska całkiem niebrzydką. Ma ładne, długie rzęsy wywinięte na końcach, oraz malutką bliznę nad lewą brwią. Kiedy śpi, jest całkiem znośny. Chyba tylko, kiedy śpi, w sumie.

Muszę wyjść, ale ledwie się wydobywam spod jego ramienia. Wolę nie budzić człowieka, żeby mi od rana nie uprzykrzał życia. Jednak kiedy wracam do namiotu, nie śpi i patrzy na mnie bez słowa, z jedną brwią uniesioną lekko. Znów irytuje mnie ta brew uniesiona pytająco, jakbyśmy dzielili jakąś tajemnicę, podczas gdy tak naprawdę w życiu nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. W sumie dziwaczne, jeżeli się dobrze zastanowić, skoro widujemy się naprawdę często, bo na wszystkich imprezach harcerskich, zlotach, wyjazdach; naprawdę mnóstwo tego się zbierze w ciągu roku.

Zamiast się odezwać, zaczynam grzebać w swoim plecaku. Czuję jego wzrok, aż palą mnie policzki. Idiotyczna sytuacja. Nigdy tak się nie zachowuję, więc jestem coraz bardziej zdenerwowana. Wychodzę z namiotu tak szybko, jakby mnie ktoś gonił, wściekła na siebie samą.

Idiotka, wymyślam sobie po cichu. Nienormalna chyba. Facet jak facet, trochę bardziej bezczelny niż inni, może i ładniutki jak na takiego wysokiego faceta, ale i tak nie mój typ, nie moje klimaty. Oddycham głęboko i wracam do namiotu. Śpi, dzięki Bogu, znowu. 

Majka właśnie budzi się dwie prycze ode mnie i rozgląda się tępo dokoła, zdziwiona, że nie leży u siebie (w zasadzie ja też jestem ciekawa, jak to się stało). Włosy jej sterczą jak ruska czapka z lisa, ale i tak wygląda ślicznie. Patrzy na mnie pytająco, lecz tylko wzruszam ramionami.

Czemu ja zawsze wyglądam po przebudzeniu, jakby trafił mnie piorun, ale zdecydował się litościwie nie dobijać ofiary? Włosy kręcą mi się w różne strony, co przyznaję, jest fajne kiedy się nad nimi popracuje, ale rano tworzą jednolity zbity kołtun, jakbym nasadziła na głowę worek z wełną. Przy tych czarnych kołtunach mam niebieskie oczy, więc wyglądam jak pies rasy nowofunland. 

"Cholera, mimo wszystko, przystojny jest", myślę. Z bliska, we śnie, wygląda dużo lepiej. Gdybym nie bała się go obudzić, przeciągnęłabym palcami po ciemniejącej linii szczęki. Nie, głupi pomysł. Narobiłabym sobie wstydu, poza tym i tak nie ma mowy o żadnych facetach. Jestem taka padnięta, że oczy mi się same zamykają. Kładę się ostrożnie na brzegu posłania. Zasypiam, nawet nie nakrywając się śpiworem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro