szesnaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


– Drużyna baczność. W dwuszeregu zbiórka. Spocznij. – Majka gwiżdże zbiórkę, więc pewnie koniec walania się po trawie. – Baczność. Spocznij. Wyrównaj. Całość baczność. Kolejno odlicz. Baczność. Za dziesięć minut w pełnym umundurowaniu na placu apelowym zbiórka. Spocznij. W stronę namiotów w tył rozejść się. 

– Bercik, twoi bracia i koledzy mogą iść z nami, jeżeli chcą. Kiedy tam będziemy, siadacie w kręgu z nami, wstajecie i siadacie wtedy, kiedy wszyscy. Nie wolno gadać. Nie wolno wstawać, wychodzić, ani dokładać do ognia. Jeżeli musicie na stronę, musicie skłonić głowę w stronę ognia i wyjść do tyłu, bo nie wolno przez krąg przechodzić. A, no i my nie mamy telefonów, wy też musicie albo swoje zostawić w aucie, albo wyłączyć  – mówi głośno Naczelna, zanim wszyscy docierają do namiotów. "W aucie", myślę z uśmiechem, "jak to szumnie brzmi".

Widzę, jak bliźniaki przybijają piątkę przy namiocie kadry. No i dobrze. Będzie weselej.

Zupełnie zapomniałam, że mamy to ognisko u naszych nocnych gości. Obrzędowe. Zgarniam jeszcze rzeczy z trawy, bo mogą być później wilgotne od rosy i idę się przebierać. Jak na złość, muszę przepiąć nową lilijkę na beret, bo mi się w obecnej jedna zaczepka połamała. Wyrabiam się ledwie na czas, nawet nie zdążam wyskubać z getrów paprochów, które mi się w nie nawbijały nie wiadomo skąd. W ostatnim odruchu łapię jeszcze spray od komarów, upycham w kieszeni kangurki koło latarki. Teraz naprawdę wyglądam, jak kangurzyca z małym w worku. 

Tylko warta zostaje, czyli będziemy mieli pięć wart dzisiaj. Eh, teraz nie mogę już liczyć, że mi się upiecze. Z drugiej strony, nie możemy zostawić obozu bez opieki. 

Marta gwiżdże wymarsz, mamy przed sobą jakieś trzy – cztery kilometry, czyli przynajmniej czterdzieści minut szybkim tempem. Majka rzuca mi rozbawione spojrzenie, wskazując wzrokiem moje oklejone mchem i suchymi trawkami getry, odpowiadam jej mrugnięciem. Tylko to mnie uratowało, że zwykle stoję w drugim szeregu. Potem dyskretnie je wyczyszczę. Albo i nie, zobaczymy.

Naczelna i Gargulec maszerują razem. Zafascynowana, obserwuję cały czas jego sposób poruszania się. Nie wiem, co mnie tak do tego faceta przyciąga, ale nie mogę ignorować faktu, że coś jest na rzeczy. Nawet teraz, kiedy gapię się na jego plecy w marszu, mam ochotę podejść i kazać Marcie zjeżdżać. Co się ze mną dzieje? Nie pozwolę sobie na żadne zauroczenie, nie ma mowy. Za dużo mnie kosztowała poprzednia historia.

Majka daje mi znaki, więc skupiam się na tym , co chce mi przekazać. No tak. Rudzielec jeden, zauważyła, w kogo tak się wpatruję. Kręcę głową, zaprzeczając, ale tylko uśmiecha się domyślnie. Chyba pierwszy raz żałuję, że nie można rozmawiać w szyku. 

W każdym razie, droga mija niepostrzeżenie. Fajny mają obóz, trzy wojskowe dziesiątki rozstawione w równym szeregu i jedna prostopadle do pozostałych, więc to pewnie kuchnia i świetlica. Ognisko jest już ustawione, ale gospodarze jeszcze się zbierają. Zerkam dyskretnie na zegarek, po prostu przyszliśmy parę minut wcześniej. Naczelna pozwala nam rozejść się, dzięki Bogu, więc szybko używam swego antykomara.

– Hermuś, chyba ci trochę Gargulec zalazł za skórę jednak, jak mi Franek, co? – Majka przytula głowę do mego ramienia, więc głaszczę ją po puchatej czuprynce, wystającej spod beretu. Nic nie odpowiadam, zresztą i tak nie ma już czasu na rozmowy, bo przyboczna gospodarzy (chyba to ta dziewczyna, za którą wzięli mnie podczas podchodów) gwiżdże zbiórkę. 

No to jazda. Ognisko obrzędowe jest bardzo oficjalne, wszyscy traktujemy je poważnie. Nie trwa zwykle zbyt długo, nie to co zwykłe ogniska, jakie mamy codziennie. Nie ma mowy o jedzeniu, pieczeniu sobie kiełbasek ani ziemniaków. 

Drużynowy (Mufin! Ciekawe, skąd zdobył ten smakowity pseudonim) prosi Naczelną o rozpalenie ogniska. Marta, ze zwyczajowym pozdrowieniem, zużywa dwie zapałki. Oddychamy z ulgą, bo mogła maksymalnie zużyć trzy, inaczej byłoby po ognisku i wracalibyśmy do siebie.

Mufin zaczyna śpiewać, dołączamy do jego mocnego głosu, a ja mam w tej chwili dreszcze na całym ciele.

"Płonie ognisko i szumią knieje, drużynowy jest wśród nas. Opowiada starodawne dzieje, bohaterski wskrzesza czas. O rycerstwie znad kresowych stanic, o obrońcach naszych polskich granic. A ponad nami wiatr szumi, wieje i dębowy huczy las..." 

Zapada cisza, trwamy tak chwilę w skupieniu. Dla mnie, harcerza od dziecka, harcerza całym sercem i duszą, to jedna z najważniejszych chwil, najbardziej wzruszających. 

– Wyznaczam Huberta na strażnika ognia. – Hubert, niewysoki blondynek, kłania się przed ogniem cały przejęty i dorzuca gałązkę. 

 Siadamy w kręgu, a Mufin zaczyna gawędę. Jest to opowieść o przyjaźni i lojalności, nawet ciekawie opowiada. W pewnym momencie czuję na sobie czyjś wzrok, podnoszę głowę i widzę ponad ogniskiem Gargulca. Arka. Jego oczy tak znajomo, intensywnie zielone, ale poważne, dosłownie mnie hipnotyzują. 

Nie jestem w stanie się ruszyć, choćbym chciała. Nie potrafię skupić się na gawędzie.  Nie potrafię odwrócić się. Wtopieni w siebie spojrzeniami, nie zauważamy, kiedy Mufin daje znać, żeby strażnik nie dorzucał już do ognia, ani kiedy wszyscy zaczynają wstawać. Majka szturcha mnie łokciem w bok, dopiero ten szturchaniec wyrywa mnie z transu. Widzę ponad ogniskiem zmieszane spojrzenie Gargulca. To, co właśnie się wydarzyło, zaskoczyło jednakowo nas oboje.  

"Już do odwrotu głos trąbki wzywa" jest znakiem, że ognisko zakończyło się. Zostaje tylko Hubert, będzie czekał, aż wszystko dogaśnie. 

Jest już dość późno, prawie dziesiąta, kiedy wracamy do siebie. Z prawdziwą ulgą zmieniam mundur na swoje brudne, czarne dżinsy i poplamiony zielony sweter. Wychodząc z namiotu, widzę Bercika żegnającego się z braćmi i kuzynami. Ale oni wszyscy do siebie podobni, rany. Kiedy pakują się z powrotem w siedmiu do zdezelowanej beemki, wszyscy wstrzymują oddech w napięciu. 

– Jak nie zapali, jutro myjesz moje menażki po śniadaniu, to co, zakład? – słyszę, jak Majka zakłada się ze Świruską. 

– Stoi, ale jak zapali, ty myjesz moje. – Podają sobie dłonie.

No i wykrakała. Przekręcają i przekręcają kluczyk w stacyjce, aż w końcu przestaje wydawać jakiekolwiek odgłosy.

– Coś nie pykło – rzuca Majka pełnym powagi głosem, po czym nagle szczerzy się do Świruski, która wywala język na całą długość. 

 Chłopaki muszą zostać u nas na noc, nie ma innego wyjścia. Dzwonią tylko do rodziców, żeby powiadomili kuzynów, no i do sławnego kolegi, który pożyczył im auto. 

Szybko naradzamy się, co z nimi zrobić, bo mamy w zasadzie tylko trzy wolne prycze w kadrówce. Decydujemy się rozstawić gościnną trójkę, w której musi spać pozostałych czworo. Mamy też karimaty do siedzenia przy ognisku, więc dajemy kilka do małego namiotu. Gorzej rzecz się ma z siedmioma kocami, bo większość z nas ma tylko śpiwór. 

W końcu Naczelna decyduje, że do trójeczki idą bliźniaki i ja z Majką, a dwóch gości śpi na naszych pryczach. Łapię się na tym, że trudno mi ogarnąć, co czuję w związku z tym, że dziś nie zasnę koło Arka/Gargulca. Trochę ulgę, trochę rozczarowanie. W każdym razie, kiedy Marta przydziela warty i okazuje się, że mam drugą razem z nim, moje serce jednocześnie jęczy i drży z radości.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro