trzydzieści

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie muszę mówić Chytruskowi o jej nowym makijażu, bo kiedy w końcu podnosi powieki i przytomnieje odrobinę, szare oczy omiatają moje eleganckie brewki i nabierają wyrazu zrozumienia. Wyciąga jedną rękę po lusterko, podaję je bez słowa, nie ukrywając uśmiechu.

– O matko... niewyjściowo, co? – Kiwam głową, bo zaiste dobrze to ujęła. Bywałyśmy lepiej umalowane. 

– Myjemy się czy idziemy tak? – Nie wiem, czy pyta mnie czy Gargulca, bo wodzi spojrzeniem od jednego do drugiego. 

Wzruszam ramionami i biorę menażkę, nie chce mi się nawet dotykać twarzy zimną wodą. Wyciągam Majkę za rękę z łóżka, bo chyba nie chce jej się wstawać, a powinna jeść. Kiedy w końcu udało mi się oderwać od moich własnych problemów, mam zamiar dopilnować, by nabrała odrobinkę ciała. 

– Dziewczyny, przestało padać, chodźcie, zanim znów nie zacznie. Zjadłbym coś, wiecie?

– Nie zacznie, chyba się przejaśnia! – Radosny głos Potterka sprawia, że Lisek przygładza rękoma włosy, które i tak  zawsze zakręcają się idealnie. – O... Maja, masz takie jakby no... kółko wokół ust. 

Wybuchamy we troje niepowstrzymanym śmiechem, a biedny Franeczek najwyraźniej jest zdezorientowany naszym zachowaniem. Nie pomaga, kiedy dotyka swoich brwi, sygnalizując mi, że coś tam nie tak. W zasadzie, dopiero teraz naprawdę pokładamy się z rozbawienia. W końcu Majce udaje się wykrztusić:

– Fanek, proszę, wyjaśnię ci później. Chodźmy na kolację. – Ciągnie opierającego się chłopaka na zewnątrz, dodając kokieteryjnie  – chyba się nas nie wstydzisz, co?

W kuchennym jakoś dziwnie dziś głośno, ludzie wymieniają się doświadczeniami z popołudniowej drzemki i próbują ustalić, kto nie spał. Naiwniaki, przecież wiadomo, że nikt się nie przyzna przed końcem obozu. 

– No to tak, Parówy menażka była na drzewie, Damka jest żółwiem, sorry, znaczy był żółwiem, Małej ktoś namalował świński ryjek, Hermę, Majkę i Daniela też ktoś pomalował. Ktoś jeszcze? – Świruska rozgląda się badawczo, ale nikt się nie kwapi odpowiadać. 

– Dajcie spokój, nie pierwszy raz ktoś jaja zrobił, nie ma co tu śledztwa prowadzić. Zresztą, ty, Świrze, też chyba nie ucierpiałaś i nie spałaś, może to ty? – Majka jest wyraźnie cięta na naszą drogą koleżankę, a przyznam, że i mnie zaczęła wnerwiać jej bezmyślna bezczelność. Jakoś wcześniej miałam to gdzieś, może historia z całowaniem poruszyła mnie bardziej, niż chciałabym przyznać.

– Ej, co wy tu dajecie do tej menażki? Co to za breja? Potruć nas  chcecie? – Piskliwy głosik należy chyba do Bulewki, jednej z najmłodszych druhenek, ale prawie najstarszych stażem, chociaż to dwunastolatka. Hania ma swoje imię harcerskie od czasu zuchów, kiedy jako zerówkowy maluch uwielbiała ziemniaczki. Na wszystkich wyjazdach, ogniskach i praktycznie na każdy posiłek jadła prawie same kartofle, gotowane, pieczone, w każdej postaci. Odmawiała jedzenia czegokolwiek bez nich. Była najpierw Ziemniaczkiem, potem Kartofelką, w końcu przylgnęło do niej Bulewka i tak już zostało. Do dziś je te swoje bulewki jak czekoladę, chociaż nikt by tego nie zgadł po jej szczupłej postaci. W naszej drużynie jest dopiero od paru miesięcy, bo jej poprzednia drużyna przekształciła się w typowo starszoharcerską formację.

Idę leniwie w stronę kolejki, ja chyba już wiem, co mamy na kolację, o ile nos mnie nie myli. Pachnie gotowanym makaronem i czymś słodkim, stawiam na makaron z kisielem, nasze stałe obozowe i zimowiskowe danie, może trochę zbyt kreatywne jak dla niektórych. 

– Makaron z kisielem, nie jadłaś nigdy? – Naczelna dobrze wie, że rzadko kto robi takie dziwne miksy, widzę, że dobrze się bawi zszokowanymi minami młodych. – No co tak patrzycie? Wpylać, to rozkaz, myk, myk.

Niechętnie zabierają się za łyżki, jakoś niemrawo pakując do ust śliskie świderki. Chwilę później nikogo nie trzeba namawiać do jedzenia, nawet okazuje się, że chętnie biorą dokładki. Bo to naprawdę pyszne. W domu czasem robię sobie takie kolacje z zupki chińskiej, kisielu i śmietany z cukrem, często wrzucam też surowe owoce. 

– Okej, a więc tak. Chyba się trochę rozpogadza, więc może uda się rozpalić ognisko, jest trochę suchego drewna ułożonego w sanitarce. Ktoś na ochotnika? – W drugim końcu sanitarki przezornie oddzieliliśmy specjalną plandeką dwumetrowy kawałek na składzik, nadaje się na przechowanie rozpałki, szpadle i inne rzeczy, których potrzebowaliśmy podczas kwaterki do rozstawienia obozu. Uznaliśmy, że chorować nie zamierzamy, a jak coś to wystarczą tam dwie prycze. 

Do rozpalania zawsze są chętni. Marta czyta też przypisane na dzisiejszą noc warty, zwracam od razu uwagę, że dzisiaj stoją sami starsi. Dobrze pomyślane, bo gdyby oprócz alarmu młodsi musieli dodatkowo zarwać dwie godziny na pilnowanie obozu, rano nie mielibyśmy z nich żadnego pożytku. Gargulec ma drugą zmianę z Majką, ja z Potterkiem trzecią, czyli to my budzimy resztę. Nie ma tego złego, skoro będę na nogach, łatwiej pójdzie pakowanie się.

– Spierdalaj stąd, i to już! Ktoś cię prosił, żebyś się wcinał? Prosił cię ktoś? – Wściekły ryk Parówy słychać pewnie w samych Smolnikach. 

– Odwal się, gościu, co ty cierpisz ode mnie? Jak ci odwala, to puknij się w ten pusty sagan, co? –Bercik wkurzony? Po prostu niewiarygodne. Ciekawe, o co im poszło.

– Bercik, Parówa, na moją komendę, baczność. W szeregu frontem do mnie zbiórka. Spocznij. – Głos Naczelnej kipi nieukrywaną wściekłością, nie ma co się dziwić, bo to kolejna karczemna awantura z udziałem Parówy. – Baczność. Łopaty stoją w sanitarce. Karne kopanie rowu. Majka pokaże wam miejsce. Do odwołania. Spocznij. Rozejść się. 

Spojrzenie Roberta mogłoby wypalić dziurę albo przyprawić o zejście śmiertelne, Parówa aż się gotuje ze złości. Współczuję Rudzielcowi zadania, pejcz by jej się przydał, chociaż ona, widzę, jak zawsze podchodzi do rzeczy optymistycznie.

– No, chłopaki, szpadle w dłoń, kończymy dziurę po ostatnich ochotnikach. – Jej buzia wygląda, jakby piła sok z czarnej porzeczki prosto ze słoika, naprawdę komicznie. Może jednak powinnyśmy były się umyć, myślę, przypominając sobie własne podwójne brwi.

Idziemy z Arkiem za nimi, bo najwyraźniej oboje podejrzewamy kłopoty. Chłopaki od razu biorą się za kopanie, nabuzowani do granic możliwości, dlatego otwór dość szybko pogłębia się o jakieś pół metra. Jest teraz głęboki mniej więcej na metr. Kolejne pół metra w głąb nie idzie im już tak dobrze, chociaż wciąż rzucają sobie zabójcze spojrzenia. 

Siedzimy na trawie, obserwując ich zmagania, mimo że wolałabym pójść nad jezioro poleżeć na swoim pniu. Lubię tak siedzieć wtulona w ramię Gargulca, wsłuchana w bicie jego serca. Jest w nim coś, co z jednej strony daje poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej totalnie temu bezpieczeństwu zaprzecza. Trudno to wyjaśnić, ale ma w sobie coś z drapieżnika. 

–  Halo, panowie, nie ociągać się, do roboty! – Parówa jest wyraźnie zmęczony, pot ścieka mu ciurkiem z brudnego czoła, Bercik jeszcze daje radę, ale też widać, że zaczyna się łamać. Pewnie jakieś piętnaście minut wystarczy, żeby się pogodzili. Majka spogląda na nas, rozbawiona, po czym zarządza – dobra, wychodzicie i zakopujemy z powrotem, ale tempo, tempo, bo ognisko się wypali zanim wam się znudzi.

To naprawdę najlepszy sposób, żeby wygasić emocję i spory. Widać, że jeden i drugi są ledwie ciepli, obaj cali brudni w błotnistej po deszczu ziemi wyglądają żałośnie. Czeka ich porządna kąpiel i pranie ubrań, ale już nie patrzą na siebie morderczym wzrokiem. Kiedy Maja zarządza zakończenie robót ziemnych, bez oporów podają sobie dłonie i ramię w ramię wracają odnieść na miejsce narzędzia. PRL miał trochę racji. Praca jednoczy.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro