34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tuż po próbie zaczęli przygotowywać plan włamania. Nie znali dokładnego położenia więźnia, a na dostarczonych przez Oirisa rysunkach nie zawarto tego pokoju, ale podejrzewali, gdzie mógł się znajdować.

Po zmroku stali zatem między wirującymi piaskami pustyni na jednym z płaskich dachów, obserwując majaczący w oddali pałac. Oprócz szalejącej burzy piaskowej, wszystko było tak bardzo spokojne... zbyt spokojne. Nie lubiła tego. Wolała buzującą w żyłach adrenalinę i niepokój w sercu.

Przemieszczali się dalej. Zabili jednego człowieka, który, mimo że dobrze walczył, nie miał szansy z ich dwójką. A potem zbliżyli się do królewskiej fasady. Ciemność była ich sprzymierzeńcem, podobnie jak zacieniony dach sali ćwiczeniowej. Przechodząc z niego na okrycie dziedzińca mogli znaleźć się bliżej okien sypialnych, które co prawda nie znajdowały się blisko biura, w którym przyjął ich Nassim, ale dawały prostą drogę na wyższe piętro i miejsce możliwie będące pojedynczym więzieniem.

Sójka nie potrafiła stwierdzić, czy usłyszała szuranie, czy może zobaczyła kątem oka poruszenie, lecz jej uwaga odruchowo skupiła się z powrotem na oddalonym o kilka metrów zaułku między łukiem a podłużną kopułą.

Ale przyczajony człowiek nie wykonał żadnego ruchu. Sójka patrzyła prosto w ten punkt.

— Widziałeś?

— Oczywiście.

— Zajmiesz się nim?

Nie odpowiedział, tylko dobył sztyletu i na kuckach oddalił się od Sójki. Ona miała swoją część do wykonania. Uspokoiła oddech, rozluźniła mięśnie i po raz ostatni się rozejrzała. Strażnik na dachu nadal nie wrócił, więc rozpędziła się i skoczyła na ścianę pałacu. Przez moment znajdowała się w tym błogim stanie lekkości, który jednak szybko mógł przerodzić się w bolesny upadek, zatem chwyciła gzyms i otarła się stopami o szorstką ścianę. Polepszyła uchwyt, a następnie lewą ręką sięgnęła do parapetu i wspięła się na niego. Okno nie było uchylone, ale wystarczyło wsunąć w nie najcieńszy sztylet i poluzować zabezpieczenie.

Uderzył ją zapach jej ukochanej lawendy, gdy wylądowała miękko na podłodze.

Wszyscy spali, a przynajmniej nikt nie wydał z siebie żadnego odgłosu, toteż ona również pozostawała w ciszy. Przy drzwiach stał oparty o ścianę strażnik. Chyba też spał. Świetny strażnik...

Jego obecność wskazywała jednak na to, że był to pokój kogoś istotnego, co działało na korzyść ich awaryjnego planu. Potrzebowali bowiem zakładników.

Sójka spojrzała na szerokie łoże.

A jeśli to Edward Withmoore tam spał?

Na ułamek sekundy pozwoliła sobie na pogrążenie się w marzeniach o tym, że mogłaby wślizgnąć się teraz do jego łoża jak kochanka i rozpruć mu trzewia. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na ciemną karnację śpiącego szlachcica, aby przekonać się, że nie był to Edward. Może to i dobrze. W przeciwnym wypadku nie potrafiłaby odmówić sobie tej przyjemności.

Bo bokach mężczyzny, zawinięte w cienkie jedwabie, spały dwie, wtulone w niego młode kobiety. Jak na oko Sójki – zbyt młode, bo nie mogły być wiele starsze od niej, a człowiek ten miał na pewno pięćdziesiąt lat na karku. Brzydzili ją tacy ludzie.

Szczupłymi dłońmi wyciągnęła z kieszeni szmatkę i nasączyła ją ostrożnie trovattą, a następnie przysunęła śpiącej kobiecie do twarzy. Odczekała dwadzieścia sekund, aż ścierpła jej ręka i zsunęła się z powrotem na ziemię, aby obejść łóżko i uśpić drugą kobietę. Póki co nie ryzykowała zbliżania się do strażnika, a to okazało się błędem. Przebudził się, kiedy sam głośniej charknął i otworzył oczy. Sójka skuliła się obok łóżka, licząc na to, że jej nie zauważy.

I nie zauważył, ale dostrzegł za to otwarte okno.

Czy powinna go teraz zabić?

Może tak, ale trzaśnięcie okiennicy obudziło szlachcica.

Szlag.

Wczołgała się pod łóżko.

— Co to było? — spytał zaspany szlachcic. Sójce głos uwiązł w gardle. Musiała otworzyć z powrotem okno i poczekać na Gawrona.

— Nic takiego. Zamykałem okno.

— Czemu było otwarte?! — zapytał z oburzeniem szlachcic.

— Nie wiem. Ja nie otwierałem.

— Ja też nie.

— Przeszukałeś komnatę?

— Nikogo...

— Przeszukaj ją natychmiast!

Leżąca nad nią kobieta przebudziła się, a obok twarzy Sójki pojawiły się dwie pary stóp.

— Co się...

— Okno było otwarte! — powiedział mężczyzna i wstał. To była jej szansa. Obserwowała w ciemności jak odchodzi, żeby samodzielnie przyczynić się do poszukiwań i wykorzystała tę chwilę nieuwagi na wyskoczenie spod łóżka i złapanie kobiety za szyję. Przycisnęła jej rękę do ust jeszcze nim zdążyła krzyknąć i ściągnęła ją z materaca. Stała teraz na środku pokoju z nożem przyciśniętym do jej gardła.

Zarówno strażnik jak i mąż kobiety zauważyli Sójkę. Spostrzegli też, że druga kobieta się nie ruszała i leżała bliżej skrytobójczyni niż nich.

— Stra...

— Zabiję ją. — Przerwała mu hardo, i przycisnęła ostrze tak mocno, że na jej palce spłynęła ciepła krew. Kobieta załkała głucho, a jej mąż otworzył szerzej oczy.

— Nie, czekaj! — Wyciągnął błagalnie ręce, jednak postąpił przy tym o jeden krok do przodu, więc Sójka odciągnęła jego żonę dalej.

— Stój tam, gdzie stoisz — warknęła i posłała krótkie spojrzenie w stronę okna. — Nie chcemy nikogo zabić, rozumiesz? Chyba że nas do tego zmusisz.

— Proszę, nie rób jej krzywdy — powiedział mężczyzna, lecz zrobił to ciut za głośno.

— Stul dziób! — Co miała robić? Nie poradzi sobie dalej bez Gawrona. Musiała kupić więcej czasu. — Jeśli będziecie współpracować, nikomu nie stanie się krzywda.

— Powinnaś ją puścić. I oddać nam drugą kobietę — stwierdził strażnik spokojnym głosem, jakby była nienormalna. Być może nigdy nie był w obecności kogoś, kto groził życiem innych osób.

— Myślę, że nie znajdujesz się w pozycji do wypowiadania swoich myśli. Wszystko będzie w porządku, jeśli, tak jak powiedziałam, będziecie współpracować.

Mężczyźni posłali sobie spojrzenia.

Zaczynała się niecierpliwić. Nie mogli tak trwać w nieskończoność.

— Czego oczekujesz? — zapytał mąż.

Właściwie niczego nie oczekiwała. Pragnęła tylko, aby Gawron wrzucił tutaj tę swoją bombę, którą naszykowali w razie takiej sytuacji.

Potrzebowała jeszcze dosłownie chwili, nim strażnik nie stwierdzi, że minęło za dużo czasu i rzuci się na nią, poświęcając żonę tego nieszczęśnika.

— Zatańczcie — stwierdziła twardo.

— Słucham?

— Dobrze usłyszeliście. Zatańczcie coś razem, byleby mi się spodobało. Życie Ptaków jest nudne — ciągnęła, obserwując ich reakcję.

— To pułapka — szepnął strażnik, myśląc chyba, że go nie usłyszy.

— Pułapka czy nie, dotrzymuję słowa. Jeśli ładnie zatańczycie to puszczę te dwie kobiety i nie zrobię wam krzywdy.

— Naprawdę mamy dać się zastraszać tej dziewuszce? — zapytał mąż, a Sójka natychmiast zmieniła chwyt na jego żonie. Teraz nie trzymała sztyletu przy jej gardle, tylko twarzy, celując w oko.

— Dam wam szansę. Za każdą sekundę niesubordynacji ten sztylet posunie się dalej. — Przesunęła go o milimetr. — To wasz wybór.

Wahali się, a ona coraz bardziej zbliżała nóż do oka zakładnika.

— Jak się będziesz wiercić to przez przypadek cię dźgnę, a żadna z nas tego nie chce — szepnęła do niej przez zęby.

— No, już — stwierdził nagle i schwycił strażnika za ręce. — Nie chcę, aby coś im się stało.

— Pięknie! — pochwaliła ich Sójka, szczerząc zęby, choć nie mogli tego dostrzec. Obeszła też łóżko dookoła, ciągnąc kobietę ze sobą, aby otworzyć okno, ale ciągle miała ich na oku. — Pięknie, a teraz zatańczcie coś ładnie w rytm. Raz! Dwa, trzy, cztery. Raz! Dwa, trzy cztery... — Ustaliła rytm i obserwowała jak depczą sobie po stopach, zbyt sparaliżowani, by cokolwiek robić. Nie lubiła upokarzać ludzi, którzy na to nie zasłużyli, ale chyba mogła im kazać zrobić znacznie gorsze rzeczy.

Ale czy nie zawsze istniała gorsza rzecz, do której można było kogoś zmusić? Czy właśnie ta myśl nie czyniła ludzi bezdusznymi?

I wtedy materializujący się w oknie cień obwieścił koniec ich przedstawienia.

Sójka odetchnęła, ale zaraz potem zreflektowała się i nabrała głęboko powietrza. Do środka wpadła butelka, która stłukła się, wypuszczając z siebie skondensowaną trovattę.

Mężczyźni zatrzymali się na dźwięk tłuczonego szkła, toteż zabójczyni wypuściła zakładniczkę i rzuciła się w ich kierunku, blokując dostęp do drzwi. Z dworu wleciał za to Gawron, przewalając się na dywan obok szkła i podnosząc w mgnieniu oka, aby odciągnąć pędzącego na nią strażnika. Wszystko wydarzyło się w przeciągu zaledwie pięciu sekund, lecz ten czas wystarczył, aby cała czwórka nawdychała się trucizny. Działanie dostrzegła w ich ociężałych ruchach i niepewnych krokach, nim nie uklękli na podłodze.

Sójka z Gawronem schowali się za to w łazience, gdzie otworzyli szeroko okno i nabrali głęboko powietrza.

Kręciło jej się w głowie. Nigdy nie była zbytnio odporna na to świństwo.

— Oddychaj — mruknął do niej Gawron, trzymając jedną dłoń na jej plecach. — Nie wciągnęłaś tego, prawda?

— Nie, byłam cały czas na wdechu, ale wiesz jak to działa... — mruknęła. — Potrzebuję kilku sekund — dodała i ochlapała sobie twarz wodą z miski. Gawron w tym czasie patrzył czujnie na leżące na dywanie osoby. — Gdzie byłeś tak długo?

Nie odpowiedział od razu, a jego brwi zbiegły się ze sobą.

— Ten Gwardzista, on... Walczył bardzo sprawnie, ale gdy zyskałem przewagę to błagał, bym go nie zabijał. Klął się na wszystkich trzech bogów, że jest Ptakiem. Potem przeszukałem go szybko i miał przy sobie dwa szklane ostrza. — Otworzył szeroką, pokrytą bliznami dłoń i wręczył jej dwa drobne kolce. — To bardzo niepokojące, Sójko. Nie wiem, czemu to mówił, nie mam pojęcia... — Westchnął ciężko, a ona zlustrowała go wzrokiem.

Krew kapała mu z palców.

— Zranił cię?

— To? Nie, nie... Znaczy... Do diaska, nieważne.

I wtedy, pomimo tego, że jej umysł nadal zasłaniała mgliście trovatta, Sójka zrozumiała, skąd wzięły się blizny Gawrona.

— To ty to sobie robisz. Po każdej ofierze. — Nie było to pytanie. Ich spojrzenia się spotkały, a jego pociemniało od smutku.

— Żebym nigdy nie zapomniał. Uznałem też, że jeśli przez ich krew dorwie mnie jakaś choroba i umrę, będzie to zasłużone — wyznał cicho i pokręcił głową. — Wiem, że to głupie. Ale ja nigdy nie chciałem zabijać — powiedział przez ramię, bo już wracał z powrotem do komnaty. Jego hardość i stanowczość nigdy nie kazały jej sądzić, że gdzieś w środku jego duszy czają się takie wątpliwości. — Wszyscy są nieprzytomni.

To był dla niej koniec czasu na rekonwalescencję. Pomogła Gawronowi odciągnąć jeńców na bok i zakneblować ich oraz związać ubraniami z szafy. Urzędnika z żonami ułożyli w łóżku i przykryli kocami. Ona sama zaś narzuciła na siebie szaty, zakrywające jej czarne ubranie od stóp do głów i otworzyła drzwi na korytarz. Po ich stronie było pusto, ale wzdłuż przechadzał się znudzony strażnik. Sójka odchrząknęła raz, dając Gawronowi znać o ilości straży.

Zgięła się w pół z udawanego bólu.

— Przepraszam! — zawołała cicho przez korytarz i uklęknęła na ziemi, aby zaniepokojony strażnik nie zobaczył jej twarzy. — Bardzo źle się czuję, a mąż i strażnik śpią — wymamrotała, aby nie usłyszał jej akcentu. — Nie chcę ich budzić. — Jęknęła. — Może mnie pan zaprowadzić do infirmerii? — Celowo wypowiadała każde słowo coraz ciszej, żeby zmusić go do zbliżenia się do niej.

— Zatruła się pani? — spytał i kucnął obok niej, a wtedy ona złapała go za ramię i wbiła nóż pod żebra. Zachłysnął się w chwili, w której Gawron dostąpił do niego i odciągnął go, nim trysnęła krew.

Udało im się zatem zachować korytarz w porządku. Sójka pozbyła się odzienia, bowiem dalszą drogę musieli pokonać niezauważenie. Przemknęli na drugi koniec korytarza, zatrzymując się tylko na moment na rozwidleniu i zatrzymali przy schodach, których szczytu z pewnością pilnowało co najmniej dwóch zbrojnych.

Wyjrzeli przez okno.

— Balkon odpada — uznała Sójka, wskazując na spacerujących po dachu strażników.

Lecz wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Jeden z nich zaatakował drugiego, a po kilku sekundach walki ciało przerzucił przez mur za kopułę.

— Widziałeś to? — zapytała, nie wierząc własnym oczom. Gawron chyba zaniemówił, bo jedyne, co z siebie wykrzesał to kiwnięcie głową.

— I tak odpada. Trzymajmy się planu, cokolwiek to nie było — stwierdził sucho i odwrócił się, poprawiając płaszcz.

Więc weszli po cichu po schodach, a z każdym stopniem jej niepokój rósł coraz bardziej. Gdy wejdą na górę, będą mieli około od dziesięciu do piętnastu minut, nim zostanie wzniesiony alarm. A może nawet mniej. Wyliczyli to bardzo niedokładnie, bo nie mieli wiele czasu do namysłu.

Pierwszy cień, który dostrzegli u szczytu został zlikwidowany jednym, pewnym rzutem Gawrona. Pomknęli za trajektorią lotu jego broni, aby znaleźć się na piętrze wieży jeszcze nim zostaną zepchnięci na to niższe, a powitało ich trzech postawionych do pionu strażników. Dwóch z prawej, jeden z lewej, stojący nad trupem. Zatem Gawron i Sójka rozdzielili się. Niecelowo. Źle obrali przeciwników i przez to on został zepchnięty na jedną stronę korytarza, a ona na drugą, gdzie popędziła, aby odciągnąć przeciwnika od schodów, zatem od miejsca, z którego mógł pobiec po pomoc.

Przez moment starała się dźgnąć go sztyletem, ale szybko odpuściła i zerwała nogi do biegu.

— Wracaj tu, ty mało suko!

Nie mogła biec zbyt daleko, mimo że piętro wyglądało na raczej puste, więc złapała pobliską framugę wolną dłonią i skręciła ostro do nieznanego pomieszczenia. Nie zmyliło to strażnika, ale dało jej szansę do wymierzenia mocnego kopniaka w brzuch, gdy ten starał się za nią skręcić. Myślała, że się zatoczy, ale zamiast tego strażnik złapał ją za nogę, wykręcił i przewalił z hukiem na ziemię. Nie krzyknęła, mimo że grzmotnęła szczęką w podłogę. W porę okręciła się na bok, unikając cięcia w łydkę i na oślep rzuciła jednym z wielu sztyletów, które jej pozostały. Strażnik pochylił się nieznacznie, aby uniknąć ciosu, ale przy tym wystawił się na jej następne kopnięcie, które wymierzyła bezpośrednio w jego gardło. Oczywiście przed tym też się zasłonił, co jednak umożliwiło jej uwolnienie nogi. Skorzystała z tego, odepchnęła się od podłoża i wstała, ostrza spoczywały znów w jej dłoniach.

Pomyślała, że to cud, że jeszcze nie wzniesiono alarmu.

— Uparta jesteś — warknął.

Może tak. Może dzięki temu jeszcze jakoś żyła.

Ale jej upartość nie mogła jej zasłonić przed potężnym ciosem, który strażnik wymierzył ze swojego zakrzywionego miecza. Klinga mknęła w jej kierunku, a przez jej umysł przemknęło mnóstwo niebezpiecznych myśli. Na przykład ta, która wręcz krzyczała, że nie chce tutaj umrzeć – tu, gdzie nikt nie zapamięta jej imienia. Myślała o tym, że nie chce zostawić Iverona, a jeszcze bardziej nie chciała zostawić Rhydena. Nie taka śmierć jej była pisana.

Lecz nie mogła wiele zrobić. Padnięcie na podłogę nie wchodziło w grę, nie mogła też odskoczyć na bok, ani się cofnąć.

Wiedziała tylko, że nie był to czas na jej śmierć.

W ułamku sekundy podjęła jeden z najgłupszych pomysłów w życiu.

Skrzyżowała swoje dwa drobne sztylety i zablokowała cios, przekierowując go ze swojej szyi na ramię, które natychmiast zapłonęło bólem. Ale nie mogła się zastanawiać. Przeskoczyła bokiem, aby uniknąć łap strażnika i znowu wybiegła na korytarz, mając nadzieję, że Gawron już rozprawił się z dwójką tamtych strażników. Kiedy jednak usłyszała odgłosy walki, zatrzymała się i obróciła, gotowa stawić czoła przeciwnikowi. Nie chciała, aby Gawron miał jeszcze jeden problem, z którym musiałby się uporać.

Wątłe światło padało z tyłu na jej przygarbioną sylwetkę i odbiło się od jej ostrzy. Kilka jasnych kosmyków wysunęło się z upięcia i spod chusty, zwisając teraz ponuro nad jej twarzą.

Wyglądała na pokonaną, gdy strażnik mknął na nią z uniesioną klingą. Cztery metry. Trzy. Dwa. Tylko jedno uderzenie serca. Rzuciła się w jego kierunku i padła na ziemię, tnąc go pod kolanem. Ramię zapaliło ją tak mocno, że krzyknęła. On też krzyknął, jednak nie podniósł się tak szybko jak ona.

Mimo to, nadal był śmiertelnie niebezpieczny, a przede wszystkim – silny. Jedna niesprawna noga wiele nie zmieniała.

Kiedy mężczyzna w końcu obrócił się w jej kierunku z przekrwionym wzrokiem, niczego nie dostrzegł. Najgłębsza ciemność znajdowała się na końcu korytarza, i to w niej Sójka znalazła schronienie. Czekała. Czekała, aż uspokoi jej się oddech, aż ręce przestaną drżeć i aż mężczyzna się odwróci, aby pobiec do Gawrona. Będzie miała jedną szansę. Jedną szansę na zrobienie tego, czego do tej pory nie robiła. Nie wiedziała nawet, czy z takiej odległości da radę trafić go nożem w którykolwiek z witalnych organów.

Nie, nie dałaby rady...

Rzuciła. Trafiła w brzuch i znów zaczęła biec w jego kierunku. Wiedziała, że przetoczy się na bok, gdy zobaczy kolejny sztylet w jej palcach. Pytanie tylko, na który? Prawą nogę miał ranną, więc właśnie w tę stronę powinien...

Znów rzuciła.

Trafiła w zagłębienie na szyi.

Wygrała, ale omal nie wypluła płuc gdy upadła obok niego na kolana i wyszerpnęła swoje bronie.

Dziesięć sekund. Tylko dziesięć. Potrzebowała ich na zregenerowanie sił i powrót do Gawrona. A jeśli właśnie przegrywał? Jeżeli jego krew wpływała właśnie w szczeliny między kafelkami na tej pięknej posadzce?

Pięć sekund.

Tyle sobie dała, i wstała.

Była cicha.

Niewidoczna.

Lekka.

Zabójcza, gdy skoczyła na strażnika, z którym walczył Gawron. Strażnik zachwiał się pod jej ciężarem i wykonał nagły, bliżej nieokreślony ruch, ale to jedynie ułatwiło jej poderżnięcie mu gardła.

Gawron padł z jękiem na kolana, a krew z rozciętej rany przeciwnika prysnęła mu na twarz. Sójka natychmiast puściła ofiarę.

— Co się stało?

Podążyła wzrokiem za dłońmi mężczyzny, które oplatały wciśnięty pod żebra sztylet. Oddychał płytko. Sójka zaklęła.

— Przebił płuco?

Gawron wykrzywił twarz w bólu i pokręcił głową. Z jego gardła wydobyło się głuche warknięcie.

— Chyba nie — sapnął. — Ale boli jak cholera. Nie wiem jak wstanę.

— Nie możesz wstać — zabroniła. — I nie możesz tego wyciągnąć.

Mimo to, Gawron spróbował się poruszyć, przez co musiał zagryźć swoją własną dłoń, aby nie krzyknąć.

— Miałeś się nie ruszać!

— Chyba jednak mi coś naruszył — stęknął i popatrzył Sójce w oczy. Coś jej wręczał. — Masz. Idź do Kondora. Ja postaram się to wyciągnąć i jako opatrzyć.

Sójka czuła się rozbita. Patrząc w jego ściśnięte z bólu oczy i widząc pot spływający po czole, nie potrafiła tak po prostu go zostawić. Jeszcze nigdy nie został ranny podczas misji, przynajmniej nigdy nie była tego świadkiem. Jej ręka też coraz mocniej krwawiła, ale nie miała serca, by mu o tym powiedzieć.

Obejrzała się na mosiężne drzwi. Miedziany klucz wbijał się w jej zapoconą dłoń – trzymała go mocno, jakby w obawie, że zniknie.

— Jestem tuż obok — stwierdziła w końcu i wstała. Gawron miał ledwie kilka minut na zajęcie się raną i dojście do siebie, a przecież nie wiedzieli, ile już upłynęło. Nie wiedzieli, kiedy zostanie wzniesiony alarm. Musieli mieć tylko nadzieję na to, że nie stanie się to zbyt szybko.

Obróciła się, bo zdawało jej się, że poczuła dotyk palców Gawrona na swojej kostce, ale on szykował właśnie materiał do przyciśnięcia do rany. Włożyła zatem klucz do zamka, przestępując przez ciało strażnika.

Zgrzytnął ciężko w zamku, a ona musiała zaprzeć się nogami, aby popchnąć drzwi. Gdy jednak włożyła w to wystarczająco dużo siły, blokada ustąpiła, a ona wpadła do środka, niemalże tracąc równowagę. Stanęła szybko w pozycji obronnej i rozejrzała się po ciemnym pomieszczeniu. Panował tu okropny zaduch, spotęgowany przez smród krwi, moczu i wymiocin. Jej własne prawie nie dołączyły do tej mieszanki, kiedy żołądek podszedł jej do gardła. Nie wyczuła jednak niczyjej obecności. Żadnego strażnika. Nie dziwiła się. Musiałaby to być parszywa robota – pilnowanie więźnia z towarzystwie smrodu jego szczyn.

— Jest tu ktoś? — zaryzykowała.

Po omacku przesunęła się do prawej ściany, która pojawiła się nadzwyczaj szybko. Wątłe światło pochodni nie dawało jej zbyt dobrego widoku, zatem szybko postąpiła o kilka kroków w przód, próbując znaleźć przeciwny narożnik pokoju.

I wtedy, kiedy jej oczy wreszcie przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegła na środku dziwny kształt.

Krew zaszumiała jej w uszach.

Czy tu ktoś stał? Znajdował się ledwie metr od niej, zatem ścisnęła mocniej sztylet i wytężyła wzrok.

Nie, jeżeli stałby tu strażnik, z pewnością nie miałby worka na głowie. W ułamku sekundy znalazła się tuż przy nim. Czemu stał? Nie rozumiała tego, przecież... przecież...

Jej ręce próbowały znaleźć, w którym miejscu jest skrępowany. I mimo tego, że zarówno poranione ręce jak i nogi były związane, to nie utrzymałyby go w miejscu.

Czy był jakoś przytroczony do ściany?

Kończył im się czas.

Przejechała dłońmi wzdłuż nóg nieprzytomnego Kondora aż do jego bioder i wyżej, do pasa.

I tam natrafiła na metalową klamrę, pokrytą krwią. A może to był pot jej rąk? Nie potrafiła stwierdzić. Wiedziała tylko, że była mokra i wbiegała w ścianę. W gruby mur, którego nie sposób byłoby rozwalić.

— I co? — zawołał do niej cicho Gawron.

Sójce głos uwiązł w gardle.

Ściągnęła więźniowi worek z głowy i przyłożyła palce do szyi, na której było więcej opuchlizny niż zdrowej skóry. Chciała wyczuć puls.

Żył.

Żył, ale był nieprzytomny.

A twarz? Wzrost kazał jej sądzić, że przed nią naprawdę stoi Iveron, ale poraniona skóra pokryta strupami i zapuchnięte oczy zmieniły go nie do poznania.

— Sójko?! — niepokoił się Gawron. Usłyszała szuranie, więc zapewne dźwignął się na nogi.

Sztylet zadrżał jej w dłoni.

W klamrze owijającej mocno jego pas nie było dziurki na klucz. Było za to zgrubienie, które świadczyło o tym, że prawdopodobnie zespawano żeliwo na skórze pojmanego. Na skórze Kondora.

Był przytwierdzony do ściany już na zawsze.

Zwymiotowała pod siebie.

Wiedziała bowiem, że więźnia, którego nie da się uratować, należy zabić.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro