37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Mam marzenie.

A ludzie marzyli przecież o wielu rzeczach. Kiedyś sądziła, że to wolność była tym, czego pragnęła, ale chyba jednak życie zrewidowało jej plany.

Wiatr zmierzwił im włosy w kolorze bladego zboża. Chociaż... chociaż może to jego włosy przypominały zboże. Jej wyglądały jak płynne złoto, ciągnące się za nią niczym tren żałobny.

Rhyden odetchnął pełną piersią.

Cały świat zwolnił na te kilka chwil, niespełna godzinę po skończeniu obchodów. Wszystkimi wstrząsnęła informacja o śmierci pary królewskiej, ale ich samych nieszczególnie dotknęła. Nie zmieniła w ich życiu nic poza tym, że jako obywatele będą podlegać innej władzy – władzy Rhamiela Ailinghama. Zatem odeszli bez słowa, nie chcąc uczestniczyć w ogólnym popłochu i rozpaczy, bo przecież przeżywali swoją własną żałobę.

— Ja też. Chciałbym już nie zabijać. Nie w taki sposób. — Uciekł wzrokiem w stronę wzburzonych fal. Niebo na horyzoncie nadal miało żółtawy kolor, jakby wisiało nad nimi widmo minionej burzy. Po chwili jednak wrócił do niej wzrokiem. — Dziękuję.

Uniosła kącik ust, powstrzymując uśmiech i odgarnęła włosy.

— Za co?

— Za to, że... — Odchrząknął. — Za to, że to nie ja musiałem... wtedy... no — wydukał. — Do diaska... że nie musiałem go zabić.

— Och — mruknęła. Nie spodziewała się tego i starała się o tym nie myśleć. — Nie chciałam, aby Iveron był twoją kolejną blizną na skórze.

Rhyden popatrzył na swoje wyjątkowo niezasłonięte przedramiona.

— Dziękuję — powtórzył. — A ty? Jakie masz marzenie?

Przygryzła wargę. Piach chrupał przyjemnie pod ich bosymi stopami.

— Mogę ci zadać pytanie, zanim odpowiem?

Rhyden pokręcił do siebie głową, jakby wyczuwając, co się szykuje. Skręcił na lewo, w stronę fal, w które wszedł, a które zamoczyły nogawki jego spodni. Eutheemia bez zastanowienia podążyła za nim do morza.

— Już się boję — wyznał, przekrzykując wiatr.

Stanęła tuż za nim. Woda podmywała rąbek jej krótkiej spódnicy.

— Jak trafiłeś do Ptaków? Ty znasz moją historię.

Wyglądał, jakby zaraz miał powiedzieć nie, ale trwało to tylko jedno uderzenie serca.

— Może popływamy i ci opowiem?

— Przecież nie umiem pływać.

Mlasnął językiem.

— Coś tam umiesz. Raz cię uczyliśmy, pamiętasz?

Łzy stanęły jej w oczach. Nie z przerażenia, a z powodu wspomnienia tamtego wieczora, które nagle w niej odżyło. Była to jedna z pierwszych lekcji, jakich doświadczyła, ponieważ stwierdzili, że skrytobójca, który utopi się przy byle jakiej okazji, byłby słabym skrytobójcą.

Rhyden nie czekał na nią, tylko wycofał się na plażę i ściągnął z siebie koszulę. Eutheemia westchnęła ze zrezygnowaniem i przegramoliła się w drodze powrotnej przez zapadający się piach, aby w końcu dotrzeć na plażę i pozbyć się ubrań. Pozostała w krótkich spodenkach i bandażach owijających jej piersi. Nosiła je pod niektórymi sukniami, bo były wygodniejsze niż gorsety, a gdyby zsunął jej się dekolt, nie obnażyłaby się przed ludźmi.

Rhyden kulturalnie stał do niej tyłem i nawet postąpił o kilka kroków do przodu. Ledwo zdążyła przytrzasnąć swoje ubrania butami, kiedy zobaczyła, że mężczyzna jest już do połowy zanurzony w ciepłych falach.

— Zaczekaj! — krzyknęła do niego i niepewnie wstąpiła do morza.

— Ptaki nie czekają, Euthe!

— Chyba nie spadają — burknęła do siebie i wzdrygnęła się, kiedy woda sięgnęła jej pośladków. Mimo tego, że temperatura nie była niska, to i tak w porównaniu z gorącym powietrzem sprawiała wrażenie lodowatej.

Rhyden był już dla niej tylko czupryną blond włosów dryfującą na falach.

Warknęła do siebie głucho, zanurzyła aż do brody i przedarła przez nie, młócąc rękoma i nogami. Liczne drobne rozcięcia na skórze piekły ją nieco i mimo że pokonała może dwa metry, była z siebie niezwykle dumna, kiedy odnalazła Rhydena między bałwanami. Od razu chwyciła go za rękę i zrozumiała, że mężczyzna gromko się śmieje.

— Co? — zdziwiła się.

— Nie musisz tak nadymać policzków. Możesz wstrzymywać powietrze i bez tego, chociaż nad powierzchnią wody i tak mało ci się to przyda — powiedział rozbawiony i złapał ją za drugą rękę, aby miała lepsze oparcie. Unosiła się na wodzie jak mała łódka – balansując na falach w górę i w dół, razem z Rhydenem. — Widzisz? Nie toniesz. I nie utoniesz, bo jak mnie puścisz i opadniesz na dno, to zobaczysz, że woda nie sięga ci powyżej brody.

Odsłonięty tors Rhydena świadczył o jego prawdomówności, ale ona nie chciała ryzykować. Wciąż machała nogami, aby tylko nie dotknąć piachu.

— No nie wiem — odpowiedziała, a Rhyden znowu się uśmiechnął.

— Masz minę, jakbyś miała się zaraz rozpłakać. Chyba nie pokona cię trochę wody? No, dalej, puść mnie. — Zachęcił i poluzował uchwyt, ale ona wtedy złapała go za ramiona.

— Absolutnie nie! — krzyknęła, patrząc mu w oczy. Jej długie blond włosy przylgnęły do odsłoniętych pleców, bo lekko się wynurzyła. — To nie basen w podziemiach, tylko cholerne morze! A jak mnie porwie?

— Nie schlebiaj sobie, nie jesteś aż taka lekka — zażartował. — Puść mnie, to zobaczysz. — Nie drgnęła. — Mogę cię trzymać i opuścić, w porządku?

— Nie — odpowiedziała. Nie mogła się bardziej ośmieszać. — Sama to zrobię.

Więc go puściła, ale trochę zbyt gwałtownie i w nieco złym momencie, bowiem akurat wtedy wysoka fala zalała jej głowę, a Eutheemii całe życie przeleciało przed oczami. Przez ułamek sekundy myślała, że tonie, dopóki nie zrozumiała, że Rhyden trzyma ją mocno za ramiona, a jej stopy dotykają grząskiego piasku.

Zakaszlała. Oczy miała szeroko otwarte i ledwo łapała oddech.

— Patrz, pierwsza próba porwania zakończyła się fiaskiem. Póki co wygrywasz z morzem.

— Bardzo śmieszne — odparła, plując słoną wodą. Otarła usta, ale w gardle i nosie nadal czuła drapanie. — I co teraz?

— Teraz możemy tutaj postać, bo nie widzę, abyś była chętna na pływanie. Rozluźnij się.

Posłuchała go i rozłożyła szeroko ramiona, co nieco ułatwiło jej unoszenie się na wodzie. Po chwili zaśmiała się wesoło. Poczuła się... taka lekka i wolna. Jakby świat miał dla niej wszystko do zaoferowania, a to, czego pragnęła, było na wyciągnięcie ręki.

— Jest cudownie — powiedziała, wsłuchując się w szum fal i wpasowując w rytm żywiołu.

Rhyden zanurkował, aby po kilku sekundach wynurzyć się z wody. Otrząsnął włosy z wody i też się zaśmiał.

— Prawda?

Jego uśmiech był taki szczery. Gdyby patrzeć tylko na jego rozciągnięte usta, można byłoby nie zwrócić uwagi na liczne blizny na całym ciele, a przede wszystkim na te, które sam zadał sobie robiąc to, czego nigdy nie chciał.

Rhyden był... dobry. Był promieniem słońca pośród ciężkich chmur.

Jak mogła wcześniej tego nie zauważyć?

Może nie znała definicji dobra. Może ta nawet nie istniała, ale jeśli ktoś miał być jej najbliżej, z pewnością był to Rhyden.

— Więc... miałem kilka lat, kiedy zginął mój tata — zaczął znienacka, ale nie chciała mu przerwać. Odgarnął z twarzy mokre włosy i położył się na plecach. — Był żołnierzem, a ja mieszkałem w stolicy, zatem kiedy Edward zaatakował tamtej nocy, mój tata został od razu powołany do obrony. Ty mieszkałaś zapewne pod Kovią. Przynajmniej tak ustaliło kilka osób z naszego wywiadu – stamtąd Urthen del Carr zaopatrzył się w niewolników. Mniejsza o to. Do was doszło tylko pokłosie tego, co wybuchło w stolicy. To był jeden wielki chaos. Miałem wrażenie, że wszystko płonęło. Ludzie zwracali się przeciwko sobie i walczyli jeden z drugim. Wielu dołączyło wtedy do Edwarda. To była siła, której nie sposób było zatrzymać. A mój ojciec... Mój ojciec nie zginął jak bohater, chociaż lubię tak myśleć. Zabił go nasz sąsiad. Wbił mu nóż w plecy, zmieniając front. Od tamtego momentu moja mama się załamała. Nie potrafiła bez niego żyć, ale próbowała nas utrzymać. Mieliśmy oszczędności, lecz te szybko się skurczyły, szczególnie gdy mój brat zachorował. Gdy podrosłem, próbowałem pracować fizycznie, ale musiałem przez to dużo jeść, więc większość naszych pieniędzy szła na mnie. Wtedy zdecydowałem, że muszę się wynieść i dosyłać im pieniądze. Wypłynąłem do Paerletanu, licząc na bogactwo, ale porwali mnie do burdelu. — Tu zrobił krótką przerwę na prychnięcie. — Do diaska, myślałem, że jestem nieco bezpieczniejszy, ponieważ byłem chłopcem, ale wychodzi na to, że ładnych chłopców też porywają. To był koszmar. Dwa tygodnie spędziłem w transporcie z innymi chłopakami, których imion nigdy nie poznałem. Potem nas umyli, rozebrali i wystawili w jakimś... jakimś salonie. Kilku zabito, resztę wsadzili z powrotem do wozów i rozdzielono. Trafiłem do burdelu tutaj w stolicy. Półnagi roznosiłem jedzenie i napoje, ale niedługo miał nadejść mój pierwszy klient. Był nim Iveron. Zainteresował się mną, gdy podawałem mu alkohol, powiedział, że widzi, że jestem umięśniony i zwinny. Omal wtedy nie zwymiotowałem, bo nie sądziłem, że w tym przypadku uratuje mi to życie. Zaprowadzono mnie z nim do pokoju, a tam powiedział, że nic ode mnie nie chce i że może mnie stąd wyprowadzić, jeśli zgodzę się zabijać. A ja się pobeczałem jak głupie dziecko. Naprawdę. Płakałem tak naprawdę chyba tylko dwa razy w życiu, raz po śmierci ojca, a drugi właśnie wtedy, z ulgi. Było mi wstyd jak cholera, ale Iveron się nie śmiał. Poczekał, aż się uspokoję, dał mi jakieś dziewczęce ubrania i wyszliśmy oknem. Opłacił kilka osób, żeby potwierdziły, że nigdy nas tu nie było, a potem przyjął pod swoje skrzydła i szkolił jak brata. Zaprzyjaźniliśmy się. Tylko dzięki jego kontaktom mogłem wysyłać bezpiecznie pieniądze do mojej rodziny i wymieniać z nimi rzadką korespondencję. Dodatkowo, po kilku latach podał moje nazwisko zaprzyjaźnionym arrayskim generałom, z zapewnieniem, że jeśli zdołam wykupić się z Ptaków i dotrzeć do Array, przyjmą mnie do wojska i uczynią porucznikiem. Wiem, że była to prawda. Iveron miał złote serce. Bardziej złote niż ten pieprzony Paerletan.

Nie wiedziała, czy mówił bardziej do siebie czy do niej samej. Wpatrywał się w niebo i w mknące po nim chmury, a ona nie potrafiła przestać słuchać. Oczyma wyobraźni była z tym młodym chłopcem, który walczył jak lew, byleby tylko przetrwać w tym okrutnym, cholernie niesprawiedliwym świecie.

Warga jej zadrżała.

I to wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby Edward nie napadał dwanaście lat temu na Array.

A Rhyden był taki spokojny.

Zerknął na nią bokiem.

— Nic nie powiesz?

— Nie wiem co — odparła szczerze. — Naprawdę, ja...

— Nie musisz nic mówić. Ważne, że wysłuchałaś.

— To było straszne.

— Są gorsze rzeczy, naprawdę. — Przestał dryfować na plecach i stanął obok niej. — Ostatecznie, jestem tutaj cały i zdrowy. Moja rodzina żyje. Ty też żyjesz. Iveron odszedł, ale... — Popatrzył w niebo. — Zbyt wiele razy otarliśmy się o śmierć, aby z nią walczyć.

Nie umknęło jej uwadze, że swoim rozrachunku dobrych rzeczy wymienił też ją.

— Krzyczałeś w nocy jego imię — zauważyła, a Rhyden spuścił na nią wzrok.

— Bo cholernie mi go brakuje. I nigdy nie pogodzę się ze śmiercią, jaką poniósł. A raczej z tym, co nastąpiło przed nią. Nie mówiłem ci tego, ale... już kiedy tutaj dotarliśmy, podejrzewałem najgorsze. Chyba jakoś sobie z tym poradziłem. Jakoś. Wybacz, że się tym wszystkim podzieliłem. Do tej pory tylko on wiedział, ale...

— Dziękuję, Rhydenie — odpowiedziała, a on przełknął ślinę.

— Nie mam na imię Rhyden.

Zmarszczyła brwi.

— Co?

— Caspar Laer. — Uniósł się na fali. — Caspar Laer, tak się nazywam — powtórzył, jakby bał się, że zapomni. Ale ona zapamiętała. I miała zamiar pamiętać to do końca życia, bowiem jej samej też ktoś kiedyś odebrał imię. — Ale nie mów tak do mnie, przynajmniej nie przy ludziach. Nie bez powodu przybrałem obce imię. Chciałem, aby moja rodzina była bezpieczna.

— Ja...

Co miała zrobić z tymi wszystkimi informacjami? Czuła, jakby podarował jej drogocenny skarb.

— Tylko nie czuj się zobligowana do powierzenia mi swoich wszystkich sekretów. To nie wymiana — powiedział, obserwując ją uważnie.

— Nie mam przed tobą żadnych sekretów. Znacie całe moje życie.

— Masz jeden sekret — zauważył. — Twoje marzenie.

— Marzenia nie zawsze są dobre.

— Póki te marzenia są twoje, chcę je poznać.

Nabrała głęboko przepełnionego zapachem morza powietrza. Nawet nie zauważyła, kiedy poczuła się na tyle swobodnie, że również zaczęła dryfować na powierzchni z Rhydenem.

— To marzenie ci się nie spodoba — ostrzegła znowu. — Będziesz mną zawiedziony.

— Planujesz wyjechać i mnie zostawić?

Czemu to powiedział? Czemu poczuła dziwne gorąco na policzkach?

— Nie.

— To może nie będę popierał tego marzenia, ale raczej nie będę zawiedziony.

— Chcę... — Skupiła się na jego oczach. Spokojnych i szczerych. Twarzy, która nie wyrażała agresji. Postawie, która mogła nieść ukojenie. Czy naprawdę chciała skalać jego czyste serce? Czy chciała, aby martwił się jej wątpliwymi pragnieniami? Czy informacją o tym, że chciałaby doprowadzić do upadku Edwarda Withmoore'a miała popsuć ich jedyną wspólną chwilę, w której obydwoje mogli nareszcie odetchnąć, kiedy to wszystko się skończyło? — Chcę stąd odpłynąć. Choćby i do Charranu, nie musi to być daleko. Chciałabym pozostawić za sobą tę przeklętą stolicę. — Nie było to kłamstwo, choć nie wypowiedziała swojego najskrytszego marzenia.

Rhyden zamyślił się i wpatrzył w horyzont.

— Możemy to zrobić. Nic nie stoi nam na przeszkodzie.

A może chciała czegoś jeszcze? Co jeśli to, czego jej brakowało, było przez ten cały czas tuż obok?

Mogła przecież zaryzykować. Tym razem nie... tym razem nie z chęci wywołania skandalu, tylko naprawdę.

Nienawidziła siebie za to, co próbowała zrobić jeszcze kilka dni temu.

Więc podpłynęła do niego i położyła mu dłonie na ramionach, choć zrobiła to mniej płynnie niż sądziła.

— Ostrożnie — powiedział Rhyden i odruchowo złapał ją w pasie, bo zapewne sądził, że straciła równowagę. — To tylko mała fala, nie ut... — Urwał, prawdopodobnie dlatego, że zobaczył jej wzrok, albo dlatego, że poczuł jej palce na swoim karku, wsuwające się głębiej we włosy. — Euthe... — Głos uwiązł mu w gardle. Skakał oczami po jej twarzy, a ona łapała każdy jej szczegół. Każdą drobną zmarszczkę, blizny i piegi. I usta.

Usta, które po chwili złączyła ze swoimi własnymi.

Rhyden trzymał ją mocno we wzburzonych falach, a ona czuła się, jakby w każdej chwili mogła z nimi odpłynąć. Zakręciło jej się w głowie, gdy mężczyzna pogłębił pocałunek, więc oplotła nogi wokół jego pasa i przylgnęła do niego całym ciałem. Był dla niej ostoją w tym niebezpiecznym morzu i przystanią, do której mogłaby wrócić. Smakował solą i marzeniami. Spod półprzymkniętych oczu widziała wdzierające się promienie zachodzącego słońca, wywołujące feerie barw pod jej powiekami. Nie wiedziała, że nie oddycha, póki Rhyden nie odsunął jej delikatnie od siebie i nie spojrzał na nią czule.

Za jego uśmiech mogłaby zabić.



Trochę przyjemniejszy fragment, choć zarówno w nim jak i w naszych bohaterach kryje się mrok... Poznaliśmy też przeszłość Rhydena (a raczej Caspara), a także plany Eutheemii. Pytanie, czy im ulegnie, czy też pozostanie wierna temu, co szepcze jej serce.

W końcu, za uśmiech Caspara mogłaby zabić... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro