1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


  Rea


Siedzę w szpitalnej piżamie na łóżku, licząc, że pielęgniarka szybko sobie pójdzie, żebym mogła sprawdzić moją kartę pacjenta. Kobieta nic mi nie powiedziała, tylko kazała czekać na lekarza, który ma mi wszystko wyjaśnić. Ale nie jestem głupia. Muszę wiedzieć, o co tutaj, do jasnej cholery, chodzi. Mieli ostatnio miny, jakby coś się stało.– Za godzinę powinien przyjść doktor – informuje mnie piguła, na co tylko kiwam głową, darując sobie odzywanie.Jak tylko drzwi się za nią zamykają, ześlizguje się z materaca i na bosaka obchodzę łóżko. Sięgam po kartę przewieszoną przez ramę łóżka. Nim jednak nam szansę cokolwiek przeczytać, słyszę, że otwierają się drzwi. Odwracam głowę i zastygam. Z wysoko uniesionymi brwiami marszczę czoło na widok mężczyzny, który na pewno nie jest lekarzem. Lekarze nie chodzą w garniturach na dyżury. Przynajmniej ja takich nie znam.– Kim pan jest? – pytam, ale zamiast odpowiedzieć, on rozpina marynarkę, spod której wyciąga broń.Zszokowana wypuszczam z rąk plastikową ramkę z kartą, a ta spada hałaśliwie na podłogę. Cofam się, o mało nie potykając o własne nogi.– Ubieraj się – rozkazuje, celując do mnie z broni. – Co?– Masz dwie minuty – odzywa się nagle ktoś zza jegopleców i wchodzi do środka – żeby się ubrać, inaczej wyjdziesz w tym, co masz na sobie. – Rzuca mi jakąś torbę na łóżko. – Wkładaj to! – podnosi głos, a ja wystraszona podskakuję. – Dwie minuty, Renado.Mężczyźni wychodzą, a ja wciąż stoję w tym samym miejscu, w którym mnie zostawili. Spanikowana rozglądam się, ale nie mam żadnej drogi ucieczki. Jestem ugotowana. Oddychając ciężko, podchodzę do torby, z której wyciągam ubrania. Wiem, że oni nie żartowali. Nie są obsługą szpitalną ani ludźmi mojego ojca. Mogę się tylko domyślać, co to za jedni. I przychodzi mi do głowy tylko to, że znów zawinił mój tatusiek. Sięgam drżącą dłonią i wyciągam ubrania, po czym wkładam na siebie nie swoje rzeczy. Gdy jestem w trakcie zasznurowywania butów, drzwi od pokoju ponownie się otwierają.– Grzeczna dziewczynka. A teraz idziemy – mówi i macha do mnie koleś trzymający broń w ręku. Pokazuje, żebym się ruszyła.Wykonuję jego polecenie. Podchodzę do niego, cała się w środku trzęsąc. Otwiera przede mną drzwi i popycha mnie lekko do przodu, żebym wyszła na korytarz, gdzie czeka ten drugi. W kolejnej sekundzie zostaję brutalnie szarpnięta za ramię i pokierowana do wyjścia ewakuacyjnego. Nie odzywam się, tylko idę pomiędzy nimi, ledwo nadążając. Schodzimy klatką schodową aż na podziemny parking. Z trudem łapię oddech, ponieważ już się solidnie zmęczyłam.– Ruchy! – Koleś pcha mnie z taką siłą, że tracę równowagę i upadam na kolana.– Jezu – syczę, po czym sapiąc, wstaję z bólem w rzepkach. – Kim wy jesteście? – pytam.– Nie musisz wiedzieć, a gdybyś się dowiedziała, musiałbym cię zabić. Wsiadaj – rozkazuje. Drugi otwiera w tym czasie tylne drzwi furgonetki.– Nie! – buntuję się. – Nie ma mowy. – Kręcę głową.– Och, kurwa – warczy, mierząc do mnie z broni. – Ruszaj swój cholerny tyłek.– Auua! – krzyczę, gdy mężczyzna za mną szarpie mnie za rękę, w wyniku czego z impetem ląduję na podłodze samochodu. Po chwili on dołącza do mnie i zamyka drzwi. – Co ty robisz?! Zostaw mnie! – wydzieram się na widok tego, co trzyma w ręku. – Zostaw!


Konstantin

Rozciągająca się przede mną toń sprawia, że czuję spokój. Spokój, który nie potrwa długo. Może do wieczora, a może do rana. Spokój, którego nigdy tak naprawdę nie zaznałem i być może nigdy nie zaznam na stałe. Nie w taki sposób, jakbym chciał. I wiem również, że to wszystko, co mnie w tej chwili otacza, jest utopią. Chwilowym stanem, który za kilka minut przeminie. Każda sekunda naszego życia mija bezpowrotnie. Każdy oddech jest inny, bo bierzemy go w innym czasie.Jeden.Dwa.Trzy...Mógłbym tak liczyć bez końca, ale to i tak niczego niezmieni. Nie zmieni tego, kim jestem i kto czeka za moimi plecami. Mogę przysiąc, że słyszę oddech tego kogoś.Rzucam niedopałek papierosa, po czym chowam ręce do kieszeni i odwracam się z cichym westchnieniem. Zrobiłem się na to gówno za stary. Niby mam tylko trzydzieści lat, ale zmęczyło mnie byciem tym, kim jestem... Kim bywam. Przestało mi się to podobać. To życie już mnie nie kręci. Powinienem być królem życia, a jestem w sumie nikim. No, może nie do końca, bo mam nazwisko, a przy okazji okazało się, że coś tam odziedziczyłem, ale na tym wszystkim wciąż teoretycznie trzyma łapę pewien sukinsyn, któremu się na dodatek wydaje, że ściska też w garści mnie. Oczywiście srogo się myli i niedługo się o tym dowie. Jak tylko wykonam swoją robotę, wypie*dalam do siebie i kończę zabawę z Europą Wschodnią na amen, nawet jeśli mu to nie w smak. Nie chcę mieć z nimi już nic wspólnego, bo to nigdy nie była moja bajka. Ja się wychowałem w Stanach, mimo że w moich żyłach płynie rosyjska krew. Zatem jakoś nie szkoda mi jego synalka, który był pojebanym zwyrodnialcem. Absolutnie nie. Ten, kto go zlikwidował, wyświadczył światu przysługę. Tacy ludzie jak on nie powinni chodzić po tym świecie, zresztą jego ojciec również. Ścierwo, które miało się ponad wszystkimi. Gdybym mógł, sam bym mu sprzedał kulkę w łeb, ale istniało ryzyko, że byłbym następny w kolejce do ostrzału, a dopóki mnie nie ruszał, mógł żyć. Tyle że moje trzymanie się z boku jest już nieaktualne. Zastanawiam się, kiedy dostanę jebany telefon, żebym posprzątał burdel. Bo nie wierzę, że nie zadzwoni. On zawsze dzwoni, ale ja już nie mam ochoty niczego dla niego robić. Dunin nie żyje i moja przeszłość powoli też odchodzi w zapomnienie.

Otwieram drzwi starej drewnianej chaty na jakimś pieprzonym zadupiu, gdzie jaja przymarzają mi do dupy, po czym wchodzę do środka i patrzę na moją ofiarę. Siedzi przywiązana do krzesła. Krew kapie z jej twarzy i kilku innych ran. To jest koleś, który chciał ze mną współpracować, ale ja zawsze sprawdzam, z kim wchodzę w układy, więc zazwyczaj robię mały test, którego ten tu akurat nie zdał. Sprawdzam ludzi osobiście, bo mam taki kaprys i mnie na to stać. A on okazał się szumowiną i damskim bokserem, co dodatkowo skomplikowało nasze relacje i za to poniesie karę. Dostał również towar, za który nie oddał kasy, a ja zawsze odbieram długi. Takie życie. Nie ma nic za darmo.

– Pora to zakończyć – mówię sam do siebie, sięgając po broń umieszczoną w kaburze pod pachą.

– Zastrzelisz mnie? – chrypi.

– Owszem. Wiedziałeś, kim jestem – staję na szeroko rozstawionych nogach – więc czego, do kurwy, nie zrozumiałeś, kiedy mówiłem, że kasa ma być na czas?

– Ukradli mi towar.

– Czy ty masz mnie za idiotę? Ukradli towar? Jakiemuś lokalnemu ulicznemu dealerowi może i by ukradli, ale nie tobie. Policzyć do trzech czy mam cię od razu kropnąć?

– To tylko kasa. Jezu, nie zabijaj mnie, oddam ci.

– A żonę dalej będziesz tłukł? – Robi wielkie oczy. – Jesteś jebanym ćpunem, który stracił kontrolę. Zadarłeś nie z tym człowiekiem, z którym powinieneś. Widzisz – lekko pochylam głowę do przodu, żeby ostatnim, co zobaczy przed śmiercią, była moja twarz – mam swoje jebane zasady. Wedle nich jesteś już trupem – cmokam i robię dwa kroki w tył.

– Nie! – krzyczy.

Patrzę na człowieka przede mną. Pobił własną żonę, bo wpadł, kurwa, w szał. To taka kanalia, której się wydawało, że jest nieśmiertelna. A nieśmiertelność nie istnieje. Można być jedynie nieśmiertelnym w czyichś wspomnieniach.

Odbezpieczam broń, celuję do śmiecia przede mną i bez emocji pakuję w niego kilka kulek, opróżniając po- łowę magazynku. Chowam gnat do kabury pod pachą i sięgam po czerwony kanister z benzyną. To miejsce pójdzie z dymem. Nie zostanie ślad po nim ani po mnie. Polewam wszystko wokół, a w powietrzu unosi się zapach paliwa i nadchodzącej śmierci. Cofam się w kierunku wyjścia, a gdy jestem już na zewnątrz, rzucam plastikowy baniak do środka. Robię krok do tyłu na trzeszczącym pod butami śniegu. Sięgam do kieszeni po zapałki, odpalam jedną i rzucam ją na drewniany schodek polany również paliwem, licząc, że płomień nie zgaśnie. Po sekundzie benzyna płonie, a chata momentalnie zajmuje się ogniem. Wiem, że zanim ktoś zapuści się w ten rejon, może minąć trochę czasu, jednak po mnie nie zostanie żaden ślad. Zadupie, jakich mało, ale to właśnie takie zadupia są najlepsze, żeby pozbyć się, kogo trzeba. Czy mnie namierzą? Nie sądzę. Najpierw musieliby mieć do- wody, że to ja. A dowodów nie ma. Zawsze dbam o szczegóły. Detale ratują życie. Nie zostawiam niczego przypadkowi. Zresztą w tym kraju i na całym świecie rządzi forsa. Zapłacisz, pojedziesz. Tej zasady się trzymam.

Odchodzę około sto metrów od płonącej chaty i przy- patruję się, jak skwierczy. Istny popis żywiołu, który sam wywołałem. Stoję tak jeszcze przez chwilę na odludziu, aż w końcu postanawiam wracać. Pokonuję na nogach jakiś kilometr drogi w czasie krótszym niż kwadrans, wsiadam do zaparkowanego między drzewami auta i odpalam je. Zawracam po śladach, które zostawiłem w śniegu. Staram się skupić na drodze, ale mój telefon zaczyna wygrywać jakąś zjebaną melodyjkę, sięgam po urządzenie do kieszeni kurtki, spoglądam na wyświet- lacz i nie odbierając, rzucam iPhone'a na siedzenie pasa- żera. Oddzwonię, jak tylko opuszczę to cholerne miejsce. Taki przynajmniej mam plan. A ten przyspiesza, bo men- da znowu dzwoni. Zaciskając zęby, sięgam po telefon i w końcu wciskam zieloną słuchawkę i włączając głośnomówiący.

– Co jest tak pilnego, że nie możesz odebrać? – Niski głos po drugiej stronie sprawia, że mam ochotę wbić jego posiadaczowi nóż w szyję i patrzeć, jak się wykrwawia.

– Musiałem zająć się interesami – odpowiadam spokojnie.

– Nie przypominam sobie, żebym coś ci zlecił.

Kurwa, czy on myśli, że ja pracuję dla niego?

– Powiedzmy, że samo do mnie przyszło.

– Mój człowiek – śmieje się, a po sekundzie poważnieje. – Masz wykonywać tylko to, co sam ci zlecę.

Ja pierdolę, jemu się pojebało w tej głowie. Dzięki temu, że jestem, kim jestem, nie potrzebuję zjeba, którym z kolei jest on.

– Ta rozmowa zmierza do jakiegoś finału? – pytam bezczelnie. Gówno może mi zrobić. Nawet nie jest w stanie mnie namierzyć, a nawet gdyby, to już mu nie podlegam.

– Jak zwykle konkretny. Mam dla ciebie zadanie.

– Jak mniemam, mam się kogoś pozbyć – rzucam z przekąsem. – Powiedzmy, że mógłbym to zrobić.

– Nie „mógłbyś", a „zrobisz".

To się jeszcze okaże.

– Jakieś konkrety?

– Jest osoba, która musi umrzeć, wiedząc, że ja za tym stoję. Masz sprawić, żeby żałowała każdej sekundy życia. Żeby żałowała każdego wziętego oddechu. Wyk nasz zadanie, a dam ci wolność.

– Jestem wolny.

– Tak ci się tylko wydaje.

– Wiesz, jak mam na nazwisko, czy mam ci przypomnieć?

– To prawdziwe czy to po...?

– Oba coś znaczą, więc mnie, kurwa, nie prowokuj.

Nie jestem ci nic winien, a to, że czasem coś dla ciebie robiłem, nie oznacza, że masz mnie na smyczy. Poza tym stary nie żyje, a ja okazałem się jedynym spadkobiercą. Dodaj sobie dwa do dwóch.

– Wykonasz zadanie, inaczej moi ludzie wykonają je na tobie i nie tylko na tobie – rzuca i się rozłącza.

Wybucham śmiechem na jego jebane brednie, choć wiem, że z tej branży się nie odchodzi, chyba że dwa metry pod ziemię. Podpisałem cyrograf z diabłem, ale nie miałem wyboru. Właściwie zrobiono to za mnie, co nie oznacza, że mi to, kurwa, pasuje. Nie pasuje. On mi przestał pasować. Zostałem już panem swojego losu. Od dwóch lat działam na tym, co mi pozostawiono po starym i po Wiktorze. Całkiem lukratywne biznesy, ale nie są legalne. Nie wszystkie.

Odkładam urządzenie, nie wierząc w to, co tamten sobie uroił. Ma mnie za swojego pachołka. Za psa, które- mu można rzucić komendę, a on wykona polecenie pana. Skurwiel nie jest i nigdy nie był moim panem. Już dawno stracił nade mną władzę, a zlecenia wykonywałem jedynie na prośbę mojego opiekuna.

Spoglądam przed siebie na przecinaną jedynie świat- łami auta ciemność. W tej ciemności kryje się strach, ale czeka również ocalenie.



********************************************************************

Ostatni tom gangsterów. Zaczęło się od Serca gangstera, a kończy na Ocaleniu gangstera. 

Aleksiej Tarasow i cała banda pojawi się również w tej części.

Książka jest w druku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro