Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dwie postacie sunęły o świcie szeroką, otoczoną bezlistnymi dębami aleją. Wiatr bijący z zachodu był tak silny, że z daleka słychać było ich łopoczące peleryny. Wyższa postać szła na przedzie, wyprostowana, stawiając kroki głośne i pewne, niemal dostojne. Druga zaś, na której odzienie zwisało jak z cienkiego wieszaka, człapała nerwowo i ciężko, zgarbiona. Stopy obute w kozaki coraz ostrożniej skracały drogę.

- Nie oglądaj się - rzuciła krótko wyższa postać, widząc, że głowa towarzyszki cały czas obraca się do tyłu.

Zbesztana drobna osóbka ze skruchą opuściła podniesione w napięciu ramiona i splótłszy ze sobą palce, znów wbiła wzrok w ziemię. Wyższa postać przez chwilę obserwowała ją uważnie, trochę z troską, trochę z rozczarowaniem. Cisnęło jej się na usta przesycone dezaprobatą "wyprostuj się". Reszta drogi upłynęła jednak w milczeniu, przy stłumionym westchnieniu żalu.

Gdy po zliczeniu czterdziestu sześciu kroków niższa postać uniosła nakrytą grubym kapturem głowę, wyrosła przed nią wielka brama ze stali, zdobiona ornamentami. Odległość stawała się coraz mniejsza. Dwadzieścia metrów... piętnaście...

Czubki butów zaryły w kamienne płyty, którymi wyłożona była cała aleja. Głowa opadła ze wstydem na pierś.

- Maddie... - Wyższa postać chwyciła ją delikatnie za rękę i pociągnęła. Napotkała jednak opór. - Maddie!

Dziewczyna gorączkowo potrząsnęła głową. Kaptur rzucił cień na jej zasznurowane posiniałe usta, peleryna jednak nie zasłoniła trzęsących się ramion. Maddie czuła wyraźnie, że na dobre owładnął nią strach, który towarzyszył jej od chwili, kiedy na horyzoncie pojawiła się masywna szara budowla stojąca niby samotna skała na bezkresnych równinach.

- Nie - wychrypiała cicho. - Nie wejdę tam...

- Maddie, musisz...

- Nie... – Jej oddech zaczął drżeć z ramionami. Z piersi wyrywał się szloch, a strach wylewał spomiędzy pół peleryny jak woda z pękniętego naczynia. - Nie pójdę... Oni mnie znienawidzą...

- Rozmawiałyśmy już o tym - surowy głos usiłował doprowadzić Maddie do ładu. - Chodź już.

- Mamo! - spod kaptura wydostało się prawie bezgłośne wołanie o pomoc.

- Maddie...

- Proszę... Nie każ mi...

- Musisz tam wejść.

- Nie mogę... Oni mnie zobaczą i już będą wiedzieć!

- Spójrz na mnie - nakazała matka.

Odpowiedziało jej kolejne paniczne potrząśnięcie głową. Maddie skuliła ramiona, jakby chciała się kurczyć i kurczyć, aż zniknie zupełnie.

- Maddie, spójrz na mnie!

- Nie mogę...

- Nie powiesz mi chyba, że nawet mnie się wstydzisz.

- Mamo, błagam... - Maddie już zaczynała płakać.

- Madelaine!

Długie palce matki chwyciły ostry podbródek upartej córki i zadarły jej głowę wysoko. Ciężki kaptur spadł z kasztanowych włosów. Twarde spojrzenie matki napotkało wielkie szkliste oczy, w których odbijało się zachmurzone niebo. Ścięte przerażeniem nie mogły już dłużej wzbraniać się przed łzami. Toczyły je po policzkach, wielkie jak ziarna grochu, i zatrzymywały w kącikach dygoczących ust. Maddie połykała powietrze jak ryba wyjęta z wody. Nie wytrzymała patrzenia na matkę. Zacisnęła z całej siły powieki. Popłynęły kolejne łzy, tym razem z cichym, urywanym szlochem.

- Maddie, głuptasie... - Głos matki nagle złagodniał. Znów sięgnęła dłonią jej twarzy, tym razem czule i delikatnie. Starła jej łzy z policzków tym gestem, o którym Maddie prawie zapomniała, choć przez wiele lat nieustannie jej towarzyszył.

- Mamo... - Pociągnęła głośno nosem, przylgnąwszy do jej ciepłej piersi. - Zabierz mnie stąd. Oni odkryją i...

- I co? No, co się stanie? Maddie, opamiętaj się, po to tu przecież jesteś. - Matka odsunęła córkę od siebie i wbiła w nią uważne spojrzenie. Wzięła głęboki wdech. - Posłuchaj mnie teraz uważnie. Nie wolno ci się wstydzić. Nigdy. Bo gdy ty zaczniesz się wstydzić siebie, inni z przyjemnością tobą wzgardzą. Nie skrywaj ani oczu, ani przeobrażenia. Jesteś, kim jesteś i masz prawo, a wręcz obowiązek tutaj być.

- Moje przeobrażenie jest złe - wyszeptała z obrzydzeniem Maddie, krzywiąc się w płaczu.

Matka przymknęła oczy i powoli wypuściła nosem powietrze.

- Kochanie, przeobrażenia nie dzielą się na dobre i złe.

To było kłamstwo. Madelaine dobrze wiedziała, że mama kłamie, choć ta zręcznie to ukrywała. Zawsze gdy mówiła o przeobrażeniach, w jej głosie pojawiała się nuta, której Maddie nie potrafiła rozszyfrować. Nuta zadumy, może tęsknoty. Z domieszką czegoś jeszcze. Bólu? Smutku? Zawodu? Nie miała pojęcia. Być może wszystkiego po trochu, w zatajeniu, zduszeniu. Mama mówiła zawsze tak, jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem, choć od sześciu już lat oczy jej pozostawały suche i dziwnie odległe.

- Madelaine... Boli mnie, gdy widzę, jak bardzo siebie nienawidzisz.

Kobiecie odpowiedziało głuche milczenie. Zrezygnowała więc z czekania na reakcję córki. Zwróciła się w stronę bramy i powiodła wzrokiem za murem.

- Dalej nie wolno mi z tobą wejść - powiedziała cicho i po raz ostatni zamknęła Maddie w objęciu. Później patrzyła już tylko, jak dziewczyna podchodzi trwożnie do strażników, którzy - wysłuchawszy wcześniej jej ustnej prośby, którą każdy nowicjusz recytował w tym miejscu - otwierają przed nią drogę do Scolan Lastier, żeby zaraz potem leniwie zamknąć ją przed niepowołanymi.

Chwila wypełniona głośnym skrzypieniem bramy zdawała się być bolesną nieskończonością, owijającą się wokół serca niczym wąż powoli duszący ofiarę.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro