Rozdział II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Anae nie doczekała ani narodzin szóstego z rodzeństwa, ani swojego przeobrażenia.

Zniknęła nagle i bezgłośnie. Zupełnie niespodziewanie. Jeszcze wieczorem kładła się spać we wspólnym pokoju na poddaszu z braćmi i siostrami. Tarcza księżyca pulsowała łagodnie za oknem na tle ugwieżdżonego nieba, a Anae długo przyglądała jej się z dziwną melancholią, siedząc na łóżku i obejmując swoje kolana. Dopiero kiedy senność dała o sobie znać, złożyła głowę na poduszce obok Maddie. Szepnęła tylko rodzeństwu czułe "dobranoc" - i to było ostatnie słowo, jakie od niej usłyszeli.

A nad ranem trzasnęły drzwi i zdławione łkanie dotarło z dołu do uszu śpiących dzieci. Wyrwany ze snu Rino podskoczył jak oparzony, a Maddie pisnęła i cichutko przemieściła się do łóżka brata. Drżąc jak osika, przylgnęła do niego i oboje wbili wzrok w drzwi. Płakała mama – to na pewno wiedzieli. Ale dlaczego – tego już nie i ta niewiedza sprawiała, że bali się jeszcze bardziej.

Za oknem plamy różowawej poświaty wystąpiły na ciężkich chmurach jutrzenkowego nieba. Jedyne jasne punkty w mieszaninie granatu i szarości.

Rino pociągnął Maddie za rękę i razem podkradli się pod drzwi ich pokoju. Uchylili je najciszej jak mogli, ale mimo to i tak jedno z bliźniąt obudziło się i zaczęło kwilić, a jego śladem poszło drugie. Rino i Maddie zignorowali je po raz pierwszy w życiu. Przemknęli się na schody, gdzie przycupnęli i przez szczeble balustrady obserwowali mamę. Zamarli, nie ważąc się nawet oddychać. Siedziała do nich tyłem na taborecie zgarbiona i z twarzą ukrytą w trzęsących się dłoniach. Drżały także jej ramiona i nogi, a jej długie włosy, zwykle zaplecione w gruby i długi warkocz, teraz okrywały jej plecy, skołtunione i rozsypane. Dzieci jeszcze nigdy nie widziały jej tak zdruzgotanej.

- Mamo... - pierwsza odważyła się odezwać Maddie. – Mamusiu...

Sara natychmiast zwróciła ku nim opuchniętą i czerwoną od płaczu twarz. Zerwała się z krzesła i z cichym stęknięciem wspięła po schodach na górę.

- Do pokoju – syknęła. Głos miała surowy i z całej siły starała się nad nim panować, choć z coraz większym trudem. Drżała. Jedną ręką chwyciła się za uwypuklony brzuch, drugą popchnęła dzieci w stronę drzwi.

- Mamusiu, co się stało? – spytała przestraszona Maddie. – Czemu płaczesz?

- Ćśśś! – Sara uciszyła ją prędko i wepchnęła oboje z powrotem do ich pokoju. – Do łóżek! Ale już!

Maddie potulnie wykonała polecenie, wskoczyła tam szybko jak zając, ale Rino poruszał się z ociąganiem, jakby trwał w zawieszeniu, głębokim szoku, z półotwartymi ustami.

- Mamusiu! – pisnęła znów Maddie, kuląc się przy poduszce. – Co się dzieje? Gdzie jest An...

- Cicho! – szepnęła histerycznie Sara. – Nie odzywajcie się! Nie wolno!

- Ale Anae! – zaprotestowała bliska płaczu Maddie. – Dlaczego jej nie ma?!

Sara zbliżyła się do jej łóżka i nerwowym ruchem nakryła córeczkę kołdrą aż po uszy, ignorując jej pytania. Kiedy się jednak schyliła, zmroził ją dreszcz bólu.

Rino nie odrywał oczu od Sary, jakby intensywne wpatrywanie się w nią miało dać mu odpowiedzi, a przynajmniej przyspieszyć moment, w którym mama mu ich udzieli. Kiedy jednak chłopiec dostrzegł z tyłu na jej lnianej koszuli nocnej świeże czerwone ślady, zastygł w całkowitym bezruchu i zapomniał o wszystkich pytaniach.

Na jego oczach ciemne krople spadły na drewnianą podłogę.

Sara zaczęła dyszeć ciężko i osunęła się na kolana. Jęknęła głośno z grymasem na twarzy.

- Mamusiu! – krzyknęła Maddie. Bliźnięta zaczęły głośniej płakać.

- Aurooon! – zawyła Sara, kuląc się na podłodze. Czerwona plama powiększała się, zarówno na podłodze, jak i na koszuli nocnej.

Rino bez słowa zbiegł na dół, a na schodach zderzył się z ojcem, potarganym i całym mokrym. Jego twarz błyszczała od potu, a z oczu biło czyste szaleństwo.

- Tato! – załkał Rino. – Mama...

Z góry dobiegł głośniejszy niż dotąd przerażony pisk Maddie. Auron rzucił jedno szybkie spojrzenie na szczyt schodów i odepchnął syna, by dostać się do pokoju dzieci.

- Idź po pomoc, Rino – rzucił twardo przez ramię. – Przyprowadź kogoś, już... Biegnij!

Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Rino wypadł z domu, jakby go ktoś ścigał. Gnał na oślep kamienistą dróżką, nie wiedząc dokładnie, dokąd. Łzy przysłoniły mu oczy, spływając jedna po drugiej niekończącym się strumieniem. Rino nawet ich nie czuł. Jedynie własne serce tłukące się w małej piersi i rozdzierający, palący w gardle głos.

* * *

- Tatusiu, co się dzieje z mamusią?

- Ćśśś... Nie myśl o tym, kochanie. Opowiem ci coś, chcesz?

- Czy dzidziuś będzie zdrowy?... Tatusiu... Dlaczego ty też płaczesz? Bo Anae się zgubiła?

- Nie, chochliku. Anae się nie zgubiła.

- A gdzie poszła? Kiedy wróci?

- Była raz owieczka, która marzyła o księżycu...

- Tatusiu...

- ...wspięła się więc raz na wysoką górę. Stanąwszy na szczycie, skoczyła tak wysoko, że jej kopytka wylądowały na ramionach małej gwiazdy. Z tej gwiazdki owieczka przeskoczyła na kolejną i tak właśnie pokonywała drogę do ukochanego księżyca. Gdy jednak owieczka była już bardzo blisko celu, powinęło jej się kopytko... Zraniło ją ostre ramię gwiazdy i owieczka zsunęła się z niej w ciemną, bezkresną noc...



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro