Rozdział 23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie zdążyłam nawet dojść do drzwi, kiedy nagłe uderzenie powaliło mnie do tyłu po zrobieniu kilku kroków. Przygwoździłam w ścianę z takim impetem, że aż odebrało mi dech. Mroczki tańczyły mi przed oczami, kiedy upadałam na podłogę. Zamrugałam kilkukrotnie z nadzieją, że pomoże mi to odzyskać ostrość widzenia. Głowa pulsowała tępym bólem, gdy odchylałam ją do tyłu, by móc zobaczyć akcję rozgrywającą się w pokoju. Wzrok miałam rozmazany, a zgaszone światło nie pomagało rozeznać się w sytuacji, udało mi się jednak dostrzec dwie osoby, wkraczające pewnie do środka. Zmrużyłam powieki, bo nagle pomieszczenie rozświetlił ogień tak mocny, że aż wypalał gałki oczne. Otrząsnąwszy się z szoku, próbowałam podnieść się na równe nogi. Musiałam wziąć się w garść. Gdzieś tam znajdowała się Artis, która potrzebowała mojej pomocy.

Podparłszy się ściany, wstałam chwiejnie, ze skupieniem wyciągając rękę przed siebie. Moc zareagowała na ten ruch instynktownie, jakby tylko czekała na rozkaz. Dziesiątki metalowych szpikulców powstałych z metalu śmignęło w stronę kobiety, która z krzykiem zaskoczenia rzuciła się w bok. Zrobiła to za późno — ostrza przebiły ją na wylot, a jej podziurawione ciało z hukiem upadło na ziemię. Przez ten czas Tristan zdążył rozprawić się z mężczyzną.

— Zostań tu — rozkazał władczym tonem, jak gdyby myślał, że zmusi mnie do posłuchania się. Kiedy pobiegł w głąb mieszkania, ruszyłam za nim, w uszach wciąż słysząc krzyk Artis. Wolałam zginąć, ratując ją, niż chować się po kątach, zostawiając ją na pewną śmierć.

Wpadłam do kuchni, ledwo unikając lodowej kuli z zawrotną prędkością przecinającą powietrze. Uchyliłam się w ostatniej chwili, a arktyczny podmuch zmroził mi policzek. Na włosach czułam połyskujący szron. Rozejrzałam się w poszukiwaniu Artis, ale nigdzie nie mignęła wiśniowa czupryna. W ferworze walki nie dało się usłyszeć również jej głosu.

Ktoś przyszpilił mnie do lodówki, kiedy zmierzałam w stronę salonu. Znów mocno grzmotnęłam głową, aż jęknęłam z bólu. Telepata wbijał mnie w mebel, jakby chciał wcisnąć mnie głęboko w ścianę. Pod plecami czułam wyginającą się stal nierdzewną.

— Navi! — Usłyszałam nawoływanie Artis. Z paniką w oczach rozejrzałam się po mieszkaniu. Siedziała skulona w salonie, a nad nią stał szczupły, wysoki mężczyzna. Poruszał dłońmi, zapewne przywołując swoją moc. — Pomóż mi! — Wrzasnęła, a przeraźliwy strach w jej głosie zmroził mi krew w żyłach. Z trudem obróciłam głowę w stronę telepaty, który z paskudnym zadowoleniem bawił się moim ciałem. Na jego szyi dostrzegłam błysk szerokiego łańcuszka. Nim udało mu się połamać mi wszystkie żebra, zacisnęłam błyskotkę wokół jego krtani. Zacisnęłam zęby, skupiając się na wołającym mnie metalu i upadłam na podłogę, gdy facet nie był już zdolny do podtrzymywania swojej mocy. Wbiłam w niego nienawistne spojrzenie, jeszcze bardziej ściskając łańcuch. Krew spływała mu po skórze, a wrzynający się metal zaczynał wnikać w głąb mięśni. Telepata upadł wpierw na kolana z wytrzeszczonymi oczami, następnie jego ciało znalazło swoje miejsce na podłodze, a głowa potoczyła się kilka stóp dalej.

Chwiejnym krokiem ruszyłam w stronę zwijającej się z bólu Artis. Jej ciało było rozgrzane do czerwoności, na skórze pojawiały się bąble, które od razu pękały. Nie widziałam nigdzie ognia. Musiał więc kontrolować jej krew, wprowadzać ją we wrzenie lub robić inne chore rzeczy, których nigdy nie widziałam na oczy.

W dłoń wpadł mi nóż, który przywołałam, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Znajdowałam się już tylko kilka kroków od mężczyzny, byłam tak blisko. Bez zastanowienia wyrzuciłam ostrze, które kierowane przeze mnie wbiło się prosto w jego głowę. Strzelało mi w kolanie, kiedy kuśtykałam do przyjaciółki. Wcześniej adrenalina pozbawiła mnie bólu, który stopniowo zaczynał się pojawiać. Żaden ból fizyczny nie dorównywał jednak temu psychicznemu. Upadłam na kolana, ignorując fakt, że coś w nich głośno chrupnęło. Przyciągnęłam do siebie wciąż ciepłe ciało Artis. Miała zamknięte oczy, jej klatka piersiowa pozostawała w bezruchu, z ust nie wydobywał się ani jeden najcichszy dźwięk.

Nie, nie, nie, proszę... Tylko nie to, tylko nie moja Artis.

— Artis? Hej, obudź się, już dobrze. — Poklepałam ją po policzku, ale nie otrzymałam żadnej reakcji. — Jestem przy tobie, jestem przy tobie, wszystko będzie dobrze... — załkałam, gładząc ją po włosach zlepionych od krwi oraz ropy. Jej piękne ciało niknęło pod paskudnymi ranami. — Tak bardzo mi przykro, to wszystko przeze mnie. — Oparłam czoło o jej, ostatni raz mogąc sobie pozwolić na tę czułość.

Artis zginęła. Zginęła przeze mnie. To ja sprowadziłam na nią niebezpieczeństwo. Mogłam się domyśleć, że nas tutaj znajdą, przecież to było oczywiste! Dlaczego na to pozwoliłam? To ja miałam umrzeć, nie ona!

— Navinne! — Moje imię poniosło się po spowitym ciszą mieszkaniu. Kiedy wszystko ucichło? Było już po wszystkim, zabiliśmy wszystkich?

Rozejrzałam się. Po Vic oraz Ivarze ani śladu. Za to Tristan z twarzą białą jak kreda opierał się o ścianę. Zaciskał dłoń na talii, a krew tryskała spomiędzy palców. Cholera, nie wyglądało to dobrze. Z trudem odsunęłam się od przyjaciółki, palcami po raz ostatni muskając jej policzek. Wstałam, ledwo łapiąc równowagę. Znów chrupnęło mi w kolanach, dodatkowo połamane żebra dawały o sobie znać. Przyciągnęłam do Tristana fotel, chwytając go myślami za metalowe nóżki i podsunęłam go pod samą ścianę. Zwalił się na niego ciężko, jęcząc przez zaciśnięte szczęki.

— Unieś koszulkę, muszę zobaczyć ranę — poinstruowałam drżącym głosem, kucając między jego nogami. Delikatnie pomogłam mu odkleić tkaninę od paskudnej szramy ciągnącej się na boku. Miała około dwadzieścia centymetrów, ale równie dobrze zakrzepła jak i świeża krew mogły optycznie ją powiększać.

Ze wszystkich sił starałam się zachować trzeźwość umysłu. Powinnam teraz oczyścić ranę i znaleźć sposób na zatamowanie krwawienia.

Okay, okay...

— Daj mi chwilę — mruknęłam pod nosem. Prawdopodobnie byłam równie blada co on. Nie przerażał mnie widok krwi. Przerażała mnie ta sytuacja — martwe ciało przyjaciółki, rozrzucone wokół trupy, wśród których nie leżeli Vic i Ivar, ranny oraz wycieńczony Tristan, któremu tylko ja mogłam pomóc. Nic mnie na to nie przygotowało. To miała być prosta misja, a tymczasem już na początku zostaliśmy zaatakowani. Co będzie dalej, gdy wyruszymy po księgę?

Z kuchennej szafki wyjęłam apteczkę, której od lat nikt nie przenosił. Wyciągnęłam z niej bandaże, gazę, płyn dezynfekujący a ze stołu chwyciłam nóż. Kiedy wróciłam, Tristan z na wpół przymkniętymi oczami wpatrywał się w sufit.

— Już jestem. Musisz rozgrzać nóż, dasz radę? — Podsunęłam mu ostrze do dłoni. Ścisnął je lekko chłodnymi palcami. Był wykończony, nawet jego ciało przestało emanować ciepło. Ledwo udało mu się wykrzesać kilka płomyczków, które tylko delikatnie ociepliły nóż. — Jeszcze trochę Tristan, musi być gorący. — Starałam się mówić łagodnym tonem, ale ten nieustannie drżał. W środku cała dygotałam. — Tak, tak jest dobrze. — Rozgrzanie do czerwoności ostrza pozbawiło go resztek sił. Przymknął powieki, a głowa nieco opadała mu w bok. — Będzie bolało — uprzedziłam przepraszająco, przykładając stal do boku.

Tristan krzyknął nagle przez zaciśnięte zęby, wiercąc się w fotelu. Kiedy miałam pewność, że więcej krwi nie wydostawało się z rany, odrzuciłam nóż w bok.

— W mojej torbie... — przerwał skrzywiony bólem. — Fiolki.

Okay, okay, wziął lekarstwa od Carmel, to dobrze. Pomogą mu w regeneracji. Ja o nich nie pomyślałam, ale to nic, ważne że Tristan miał głowę na karku. Szybkim krokiem, może lekko kulawym, pognałam do pokoju, w którym noc zapowiadała się na znacznie lepszą, niż okazała się w rzeczywistości. Z bagażu wygrzebałam kilka przezroczystych fiolek.

— Mam. — Odkorkowałam jedną z buteleczek, a jej zawartość siłą wlałam Tristanowi do gardła. Musiałam rozchylić mu usta. Wydawało się, że z każdym łykiem jego stan się poprawiał. W końcu rana zaczęła się zabliźniać. Powoli ale skutecznie, a to było w tej chwili najważniejsze. Usiadłam po turecku, krzywiąc się, poczuwszy palący ból w żebrach. Co najmniej kilka z nich zostało złamanych.

— Jedna jest dla ciebie, pij. Musimy uaktywnić kamień i ruszać tak szybko, jak to możliwe — poinstruował, a ja bez słowa otworzyłam kolejną fiolkę. Duszkiem wypiłam obrzydliwą zawartość. Z każdą kolejną minutą wracały mi siły, ale nawet kiedy ból całkowicie zelżał, a kości się nastawiły, nie potrafiłam podnieść się z podłogi. Z miejsca, gdzie siedziałam, mój wzrok skierowany był prosto na ciało Artis. Zadrżała mi dolna warga. Zacisnęłam na niej zęby, byle tylko się nie rozpłakać.

— Co się stało z Vic i Ivarem? — zapytałam, z trudem odwracając wzrok od przyjaciółki. Zmęczonym wzrokiem powiodłam po twarzy Tristana. Oprócz złości oraz zawziętości nie dostrzegałam oznak rozpaczy, co znaczyło, że wciąż żyli. A więc musieli ich pojmać. Czy ich rodzice sądzili, że Tristan rzuci wszystko i dobrowolnie odda kamień w zamian za rodzeństwo? Nie zrobiłby tego.

— Nie przejmuj się nimi, poradzą sobie — odpowiedział, wstając z fotela. Lekko się chwiał, kiedy szedł w stronę naszego pokoju, ale poza tym nie dało się po nim poznać, że chwilę temu ledwo żył. Kolory wróciły na twarz, z ciała biło to nieodłączne ciepło, a rana z daleka wyglądała coraz lepiej.

Podniosłam się z miejsca. Odczuwałam minimalne zawroty głowy, po za nimi czułam się, jakbym wyszła bez szwanku. Przynajmniej fizycznie. Psychicznie byłam rozwalona. Chciałam płakać, krzyczeć, walić pięściami w ścianę z frustracji. Zabiłam własną przyjaciółkę. JA jej to zrobiłam. Prawie ją uratowałam, prawie zdążyłam rozwalić tego skurwiela, nim on pozbawił ją życia. Prawie to jednak za mało.

— Jesteś gotowa? — Tristan podszedł do mnie, trzymając w dłoni pieprzony kamień, przez który wszystko się zaczęło. Z ciężkim westchnieniem wzięłam go drżącymi palcami, walcząc ze sobą, by nie spróbować roztrzaskać go o podłogę. — Zaczynaj. — Determinacja w jego głosie zmusiła mnie podniesienia wzroku. A on już się we mnie wpatrywał. W spojrzeniu miał tyle siły, że spokojnie wystarczyłoby dla naszej dwójki.

— Michael Fassbender to ciacho — powiedziałam z wyczekiwaniem, instynktownie mocniej zaciskając palce na kamieniu. Miałam wrażenie, że zrobił się ciepły, a zielona poświata zdawała się lśnić coraz bardziej i bardziej. W pewnym momencie musiałam zmrużyć oczy, a gdy blask całkowicie zniknął, na kamieniu widniał jakiś napis. — Teotihuacan? — przeczytałam na głos, zerkając na Tristana z uniesioną brwią. Jeśli pamięć mnie nie myli, musieliśmy się dostać do Meksyku. Całkiem niedaleko. Spodziewałam się podróży na drugi koniec świata, tymczasem czekał nas jedynie pięciogodzinny lot. Na który musieliśmy dotrzeć żywi. Z pewnością będą nas śledzić, a gdy dotrzemy na miejsce, zagrożą śmiercią Vic oraz Ivara. Nie bez powodu zabrali tę dwójkę.

— Idź pod prysznic, odpocznij chwilę i ruszamy w drogę. W porządku? — Dłońmi objął moją twarz, a przyjemne ciepło dotarło aż do serca.

— W porządku — przytaknęłam, jeszcze przez moment rozkoszując się jego dotykiem.

Wzięłam czyste ciuchy i udałam się do łazienki, w której długo próbowałam poskładać się do kupy. Rozpadłam się na nowo, myjąc ciało kakaowym żelem, który Artis kupowała od około sześciu lat. Nigdy jej się nie znudził. Twierdziła, że ten zapach należał do niej. Pociągnęłam nosem, kiedy zaatakowały mnie kolejne wspomnienia. Nie teraz, proszę, jeszcze nie teraz... nakazywałam myślom, ale te skupiały się jedynie wokół przyjaciółki. Kazały mi zatracić się w rozpaczy. Powstrzymałam szloch, zakręciłam wodę, okryłam się ręcznikiem i stałam tak przez kilka minut, biorąc głębokie wdechy i patrząc w lustro. Tak wyglądał obraz mordercy. Nie dość, że przyprowadziłam Śmierć prosto do Artis, to bez zająknięcia zabiłam dwóch Odmiennych. Jednego pozbawiłam głowy. A drugiemu wbiłam nóż w czaszkę aż po rękojeść. Co gorsza — w tamtej chwili cieszyłam się, że to robiłam. 

Drzwi uchyliły się niepewnie z cichutkim skrzypieniem. Pewnie zapomniałam je zakluczyć. Tristan wszedł do środka, przyglądając mi się uważnie. W jego spojrzeniu dostrzegłam cień współczucia, smutku ale też determinacji.

— Poradzimy sobie sami — zapewnił, splatając razem nasze dłonie. Skinęłam w potwierdzeniu, choć tak naprawdę w środku wiedziałam, że to się nie uda. Bo niby jak mieliśmy sobie poradzić we dwójkę? Nawet jeśli dotrzemy do Meksyku bez szwanku, to tam na pewno nas zaatakują. Mogę się założyć, że jesteśmy przez nich obserwowani — przecież w mieszkaniu Artis nas znaleźli. Nie zdziwiłabym się, gdyby jakimś cudem wpięli nam chipy śledzące. Odbiorą nam księgę, gdy tylko wpadnie w nasze ręce.

— Ta, jakoś się uda — mruknęłam w odpowiedzi, pozwalając sobie oprzeć głowę na jego ramieniu. To było dziwne — dotykanie go, jakby to było naturalne, trzymanie się za ręce, miłe słowa niezabarwione niechęcią. Coś się zmieniło w naszej relacji, prawdopodobnie zaraz po tym jak wskoczyłam mu do łóżka, posłusznie wykonując jego polecenia. Co z tego wyniknie? Nie miałam zielonego pojęcia. Przeżyjemy, zobaczymy. A z tym może być ciężko.

— Więcej wiary, Chambler. 

Co, jeśli już nie było miejsca na wiarę?

***

Udało nam się kupić bilety na ostatnią chwilę. Całe szczęście, inaczej musielibyśmy czekać całą noc na kolejny lot. Było po godzinie dwudziestej trzeciej, w Meksyku wylądujemy więc mniej więcej po czwartej, a następnie czekała nas ponad dwugodzinna jazda pociągiem, więc obstawiałam, że około siódmej (w zależności, o której odjeżdża pociąg) zaczniemy poszukiwania księgi. Wyliczyłam wszystko najdokładniej, jak potrafiłam, by zająć czymś głowę. Na chwilę pomogło. Ale kiedy minęły pierwsze minuty w samolocie, myśli znów obrały złą drogę. Poczucie winy zaczęło wyżerać w moim sercu dziurę. Rozrastało się i rozrastać będzie, dopóki nie pożre go w całości.

Tristan przyglądał mi się z miejsca obok z taką ostrożnością, jakbym lada moment miała sprawić, że samolot spadnie. Prawdopodobnie siedziałam z miną, która to sugerowała, ale pomimo złych myśli, nie miałam zamiaru zabijać wszystkich pasażerów tylko dlatego, że sama pragnęłam zniknąć. Nie, zamierzałam przetrwać, nawet jeśli rozpacz odbierała mi dech.

Udało mi się zasnąć na godzinę, może dwie, nim coś zakłóciło mój spokój. Gdy wyjrzałam przez okno, spadaliśmy w dół. Wokół panował chaos pomimo głosu kapitana proszącego o zachowanie spokoju. Tristan trącił mnie łokciem, żebym na niego spojrzała.

— Chcesz nas wszystkich pozabijać? — wysyczał z pretensją wprost do mojego ucha. Nie sądził chyba, że to ja? Może i miałam koszmary, ale nie straciłam przez sen panowania. To się nigdy przedtem nie zdarzyło. Nie czułam tego dziwnego mrowienia, które zwykle towarzyszyło mi podczas korzystania z mocy. To nie ja — byłam tego bardziej niż pewna.

Rozejrzałam się po pasażerach, kiedy wszystko wróciło do normy i samolot znów gładko przecinał powietrze. Kilka miejsc za nami w rzędzie obok ciemnoskóry mężczyzna obserwował mnie z lekkim uśmiechem. Na ułamek sekundy jego oczy zalało srebro, po czym zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Był Srebrnym, tak jak ja.

Tylko dlaczego próbował wszystkich zabić? A może w ten sposób tylko chciał zwrócić na siebie moją uwagę? Patrzył na mnie, jeszcze zanim ja odnalazłam go wzrokiem. Czekał, aż go zauważę. Ale dlaczego? Kim on był? A co najważniejsze — czego chciał?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro