Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Coś nieustannie szturchało mnie w ramię. Poruszając się gwałtownie, aby to coś odgonić, mocniej podciągnęłam kołdrę pod brodę. Miałam wrażenie, że słyszę czyjś głos, ale go zignorowałam. Jeśli ktoś próbował mnie obudzić — mógł próbować, ale poniesie klęskę. Przez ostatnie tygodnie spałam maksymalnie po kilka godzin. Byłam wykończona, a leżąc w tym niesamowicie ciepłym łóżku, nie miałam zamiaru się ruszać przez następnych kilka godzin. Potrzebowałam wypoczynku po spaniu w obskurnych, śmierdzących motelach.

— Wstawaj!

Otworzyłam oczy, słysząc niecierpliwy głos Indiry nad uchem.

— No już! O ósmej zaczyna się obiad! — dodała, zaczynając mnie drażnić bardziej, niż komary, które budziły mnie w przydrożnych pokojach.

Obróciłam się w jej stronę, przecierając zaspane powieki. Trochę dudniło mi w głowie, ale pomimo tego, miałam więcej energii niż przez ostatni miesiąc. Spojrzałam na uśmiechniętą szeroko dziewczynę. Trzymała w ręku ubrania oraz buty łudząco przypominające te, które zostawiłam w Nowym Jorku. Ich widok nieco mnie ocucił.

— Przywieźli twoje rzeczy. Jedna z nauczycielek potrafi się teleportować. Z samego rana otworzyli portal do twojego mieszkania i spakowali wszystkie twoje ciuchy — wyjaśniła zadowolona, kładąc ubrania na skraju łóżka. Na małej szafce pomiędzy łóżkami stał zegar w kształcie kota, więc zerknęłam w jego kierunku. Miałam dokładnie pół godziny, żeby zebrać się na śniadanie.

— Dzięki — mruknęłam pod nosem, odrzucając kołdrę na bok. Rozejrzałam się po pokoju, natrafiając wzrokiem na wielką walizkę oraz pudło z wrzuconymi byle jak rzeczami. Widziałam wysokie czarne kozaki, wymalowane specjalną farbą. Zrobiłyśmy sobie z Artis własne wzory. Ich widok przywołał wspomnienia, które z kolei spowodowały ból w sercu. Tęskniłam za mieszkaniem, za przyjaciółką, za wolnością i swobodą, jaką tam miałam.

Podeszłam do bagażu, z którego wyjęłam bieliznę i skrzywiłam się na myśl, że dyrektor pakował moje majtki.

Wyjęłam niewielką kosmetyczkę, o której całe szczęście nie zapomniał i z przygotowanymi przez Indirę ubraniami, udałam się do łazienki. Zrzuciłam ciuchy, pakując je od razu do kosza na pranie i pozbyłam się bandażu z nogi. Ze zdziwieniem przejechałam dłonią wzdłuż łydki. Była gładka, nie było na niej żadnej rany ani nawet jednego, malutkiego siniaka. Leki pani Carmel ewidentnie działały cuda.

Po krótkim prysznicu i uczesaniu włosów w dwa ciasne warkocze, wyszłam z łazienki. W swoich ubraniach czułam się znacznie lepiej. Indira wybrała losowe ciuchy, a były to przyduża koszulka z logo X-Menów oraz czarne, nieco szersze spodnie. Tak chodziłam na co dzień do liceum. Czułam się... normalnie, choć do normalności było mi daleko.

— Wiesz, jeszcze nie pogodziłam się z myślą, że jestem Odmienną — wyznałam, przyglądając się Indirze, jednym ruchem dłoni przyciągającej do siebie torebkę. Zazdrościłam jej mocy, potrafiła przywoływać rzeczy, tymczasem ja mogłam bawić się jedynie metalem. A przynajmniej tak twierdziła pani Carmel.

— Przyzwyczaisz się po tygodniu — pocieszyła mnie, a uśmiech nie schodził jej z ust. — Wprowadzę cię w nasz dziwny świat. My, dziwaki, trzymamy się razem.

Z jednej strony chciałam tu być, motywowała mnie do tego myśl o siostrze. Myślałam o tym, że będę tu bezpieczna, nikt mnie nie dopadnie, nauczę się kontrolować swoje umiejętności. Z tyłu głowy jednak cichy głosik szeptał mi, żebym uciekała. Bo skoro przez tyle czasu radziłam sobie sama, teraz też dałabym radę. Przez siedemnaście lat nie wykazywałam żadnych cech Odmiennych, więc gdybym wróciła do Nowego Jorku mogłabym udawać, że jestem normalna. Lecz gdy ten cichy głosik stawał się coraz głośniejszy, znów myślałam o Penelopie. Odtwarzałam raz po raz jej słowa, przypominając sobie, że pragnęła mojego bezpieczeństwa. To była jej ostatnia prośba, zanim zginęła. Musiałam więc przełknąć dumę i zmusić się do nowego życia.

— Opowiesz mi coś o nauce? — zapytałam, gdy wychodziłyśmy na korytarz. Indira rozpromieniła się jeszcze bardziej. Przypuszczałam, że (jeśli poprzednio chodziła do normalnej, ludzkiej szkoły) była prymuską.

— Zajęcia trwają od ósmej trzydzieści do piętnastej trzydzieści. Każdy poziom ma lekcje gdzie indziej i uczy się czegoś innego, prawie jak w normalnej szkole. Do trzynastej są zwyczajne lekcje typu historia, angielski, geografia, gdzie mieszają się poziomy i frakcje. Na przykład jeśli jesteś kiepska z fizyki, będziesz na pierwszym poziomie, jednak gdy okażesz się super, przeniosą cię na któryś z poziomów wyżej. Łapiesz? — mówiła przejęta, gestykulując rękami, a na koniec posłała mi niepewne spojrzenie. Skinęłam głową. Łapałam. Jeśli jestem dobra z matmy, będę miała wyższy poziom, a jeśli będę słaba z angielskiego, będę na pierwszym.

— O trzynastej jest półgodzinna przerwa na obiad i do piętnastej trzydzieści nauka kontrolowania mocy. Rozwijanie jej, wykorzystywanie i tym podobne. Wtedy jest już podział na frakcje. Srebrni, Wodni, Psychicy i inni mają swoje własne sale przystosowane do ich zdolności — kontynuowała z niekończącym się pokładem energii. Przytakiwałam na każde jej słowo, wbijając je sobie do głowy, by niczego nie przeoczyć.

— Zgaduję, że trafię teraz wszędzie na poziom pierwszy? — dopytałam, aby się upewnić.

— Tak, dopóki nie zobaczą twoich możliwości. Teraz są tam prawie same młodsze roczniki, ale nie przejmuj się, w końcu jesteś nowa. — Posłała mi pocieszające spojrzenie. —Niektórzy cały czas tkwią na początkowych poziomach, bo nie potrafią niektórych przedmiotów. A niektórzy są tu tak długo, że tkwią na czwartym poziomie od kilku lat. Nie są gotowi odejść i jest im tu dobrze.

Dotarłyśmy do windy, a gdy drzwi otworzyły się, dwie dziewczyny przywitały się z Indirą. Wykrzywiłam usta w wymuszonym grymasie.

— A ty na którym jesteś poziomie? — zapytałam zaciekawiona.

— Ze wszystkiego na czwartym. Razem z Victorią.

Ani trochę mnie to nie dziwiło. Indira wydawała się lubić tą szkołę, chętnie opowiadała o nauce, więc musiała być mądra.

Drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem. Korytarz prowadzący na stołówkę wyglądał jak wszystkie inne. Idąc w stronę dwuskrzydłowych drzwi, wodziłam wzrokiem po mahoniowych boazeriach. Pod stopami czułam miękkość bordowych dywanów, a kryształowe żyrandole przyciągały wzrok. Akademia przypominała bardziej pałac, niż zwykłą szkołę.

— Zwykle siedzę przy stole z Victorią i jej braćmi. Tristana już poznałaś, prawda?

Na imię dziewczyny niemal się skrzywiłam. Po wczorajszej rozmowie wciąż czułam do niej kiełkującą niechęć. Imię Tristana również nie wywołało we mnie entuzjazmu. Pamiętałam go ze szpitalnego skrzydła. Nie dziwiło mnie, że byli rodzeństwem, oboje zdawali się mieć iście podłe charaktery.

— Okay, w takim razie poznam cię z Simonem. Jest dziwakiem, ale go polubisz — zmieniła zdanie, widząc moją niepewną minę. Czułam się dziwnie, wchodząc za nią na stołówkę — zbyt normalnie. Nie mam pojęcia, czego się spodziewałam. Może lewitujących krzeseł, kul ognia czy innych szalejących żywiołów? Zamiast tego przywitała mnie codzienność, zupełnie jakbym przeniosła się do swojego liceum. Nastolatkowie podzieleni na grupy jedli śniadanie, prowadząc nudne rozmowy o normalnych rzeczach. Nikt nie używał swoich zdolności, nikt nie wyglądał na mutanta. Było wyjątkowo zwyczajnie, co trochę mnie zaskoczyło.

— Ojoj. — Chłopak z burzą czarnych włosów gwizdnął na mój widok, gdy siadałam obok niego w towarzystwie Indiry. — Przyprowadziłaś smakowity kąsek.

Zmierzyłam go sceptycznym wzrokiem, unosząc brwi. Burza ciemnych, kręconych włosów opadała mu na czoło. Zielone oczy wymalowane czarną kredką wbijał prosto we mnie, a wąskie usta rozciągnął w leniwym uśmiechu. Był szczupły, ubrany w czarny golf oraz skórzaną spódnicę. Na nogach miał glany. Mimowolnie uniosłam kąciki ust. Podobał mi się jego styl, był oryginalny.

— To Simon, jest Psychikiem. A to Danika, Wodna. — Indira przedstawiła znajomych, wskazując ich kolejno palcem. — To jest...

— Navinne Chambler, siedemnaście lat, Nowy Jork, siostra Penelopy Chambler, przyjechałaś kradzionym mustangiem, twoja frakcja to Srebrni, poziom pierwszy, kochasz hawajską, a twój ulubiony film to X-Men — wyrecytowała Danika z niewinnym uśmiechem, związując fioletowo—brąz włosy w wysokiego kucyka.

Starałam się nie otworzyć ust ze zdziwienia. Skąd, do cholery, ona to wszystko wiedziała? Przecież dopiero co przyjechałam, nikt nie powinien wiedzieć o mnie takich rzeczy.

— X-Men? Ironia losu, co? — zaśmiał się Simon, wkładając łyżkę płatków do ust, a kilka kropel spłynęło mu po brodzie na skórzaną spódnicę. — I spokojnie, mała, też kocham ananasa na pizzy. To grzech, ale jaki rozkoszny — mówiąc to, przeciągnął ostatnie słowo, odchylając się nieco do tyłu.

— Danika jest hakerką. Wie wszystko o wszystkich. Dorian prowadzi dokumentację na temat każdego, a Danika włamuje się notorycznie do jego komputera — wyjaśniła Indira, jakby to nie było nic wielkiego. A było to odrobinę przerażające. Dyrektor posiadał informacje na temat każdego ucznia, to chore.

— Jak pierwszy poranek w akademii? — zapytał Simon, nakładając mi na talerz porcję jajecznicy z bekonem, tylko po to, by po chwili podebrać mi odrobinę jedzenia. Przymrużył oczy z zadowolenia, rozkoszując się chrupiącym kawałkiem mięsa. Choć faktycznie był z niego dziwak, odniosłam wrażenie, że go polubię. Swoim zachowaniem przypominał mi Artis.

— Zdążyła podpaść wiedźmie — odezwała się Danika dramatycznym tonem. A o tym, do cholery, skąd wiedziała? — No co, to akurat wiedzą wszyscy. Gapi się na ciebie, jakby chciała cię zabić — wyjaśniła, zerkając przelotnie w stronę jednego ze stolików. Podążyłam za jej spojrzeniem i faktycznie — Victoria ciskała we mnie piorunami.

— Normalka — odezwał się Simon, pakując do ust kolejną porcję płatków. — Wiedźma lubi tylko swoich braci, Katherinę i naszą słodką Indirę — wypowiadając ostatnie zdanie, palcem trącił Faye w nos.

Zmusiłam się do zjedzenia tego, co nałożył mi chłopak. Choć nie czułam apetytu, mój żołądek domagał się jedzenia. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam normalny posiłek, ostatnio żywiłam się jedynie chipsami, słodyczami i tym, co udało mi się ukraść na stacjach benzynowych. Po pierwszym kęsie bekonu zaburczało mi w brzuchu. Po drugim stwierdziłam, że to najlepsza jajecznica, jaką w życiu jadłam. Zachwycając się jedzeniem, a przy tym mając chwilę spokoju, rozejrzałam się po stołówce. Dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się, a mój wzrok zaraz podążył w tamtym kierunku. Przekrzywiłam nieco głowę, nabijając na widelec mięso. Wysoki, niesamowicie przystojny chłopak przemierzał salę pewnym siebie krokiem. Był zdecydowanie w moim typie.

— Ivar Iwanow, dziewiętnaście lat, Moskwa, brat Victorii i Tristana Iwanowów, Siłacz, ulubiony film... — zaczęła Danika obojętnym tonem, widząc, na kogo zwróciłam uwagę. Przerwałam jej:

— Stop, to przerażające.

— Przywykniesz. — Puściła mi oczko, wstając z miejsca.

Spodziewałam się, że ten dzień będzie gorszy. Że spotkam osoby pokroju Victorii, które najchętniej pozbyły się mnie z tej akademii. Tymczasem poznałam hakerkę i dziwaka, co o dziwo, wcale nie było takie złe. Czułam jednak lekkie wyrzuty sumienia, bo zostawiłam najlepszą przyjaciółkę, nie dając jej żadnego znaku życia, a teraz zawierałam jak gdyby nigdy nic nowe znajomości. Urwałaby mi głowę, gdyby tylko się dowiedziała.

Czekając aż Indira skończy swój posiłek, by mogła zaprowadzić mnie do Doriana, zerknęłam tam, gdzie usiadł Ivar. Rozmawiał z rodzeństwem i raz spojrzał w moją stronę z ledwo zauważalnym uśmiechem. Nawet z daleka dostrzegałam, jak bardzo był przystojny. Artis bez wahania rzuciłaby się mu do łóżka.

— Możemy iść — okrzyknęła wesoło Indira, wstając z ławki. — Na razie, Simon! — pożegnała się, ale chłopak machnął tylko ręką, bo właśnie dopijał mleko z miski.

Wyszłyśmy w ciszy na korytarz, mijając kolejnych uczniów. Myślami błądziłam gdzieś daleko, próbowałam poukładać sobie wszystko w głowie. Wciąż nie docierało do mnie, że to wszystko działo się naprawdę. Byłam Odmienną, Srebrną i chodziłam do akademii, która ukryta była pod ziemią. Nie pasowałam tutaj. Dotychczas żyłam w prostym, nudnym świecie, gdzie moim jedynym problemem było zaliczenie matmy oraz zarabianie pieniędzy, a teraz wszystko się pokomplikowało i musiałam martwić się o to, czy ktoś wkrótce mnie nie zabije za to, kim okazałam się być.

— Wszystko dobrze? — zapytała nagle Indira, gdy w milczeniu jechałyśmy windą.

— Tak, jest bosko — przytaknęłam, siląc się na miły ton. Faye była zbyt uprzejma, by znosić moje humorki. Nie chciałam jej odstraszyć swoją niechęcią, więc starałam się traktować ją tak samo, jak ona mnie.

— Czekać na ciebie? — zaproponowała, kiedy przystanęłyśmy przed różowymi drzwiami.

— Nie, nie chcę żebyś się przeze mnie spóźniła — odmówiłam, kręcąc głową.

Faye skinęła z uśmiechem i pożegnawszy się krótko, zniknęła za zakrętem. Chwilę stałam przed drzwiami, gapiąc się w ten paskudny, rażący odcień, aż w końcu zapukałam kołatką trzykrotnie. Kiedy usłyszałam głośne „wejść", przekroczyłam próg.

Dorian zrelaksowany siedział na krześle z nogami założonymi na biurku. W ustach miał cygaro, a w dłoni trzymał jakieś dokumenty. W gabinecie roznosił się aromat świeżej kawy oraz duszącego dymu. Zeszłam po schodach, trzymając się pozłacanej poręczy. Dyrektor spojrzał na mnie dopiero, kiedy stanęłam przed nim.

— Dzień dobry, mała Chambler, siadaj — przywitał się, głową wskazując fotel obity w paskudną tkaninę w kwiatki. Miał naprawdę, naprawdę tragiczny gust. — Kawy? — zaproponował i nim zdążyłam odpowiedzieć, podsunął mi kubek pod nos. Nalał napar z kawiarki do połowy, a resztę zapełnił zimnym mlekiem. Wrzucił cztery kostki cukru, po czym wymieszał, nie odrywając wzroku od naczynia. Przyglądałam się temu ze zmarszczonymi brwiami. Penlopa pijała taką kawę.

— Dziękuję? — bardziej zapytałam niż powiedziałam, lekko zbita z tropu.

— Twoja siostra wspomniała kiedyś, że też taką pijesz — wytłumaczył, odkładając łyżeczkę.

— Często z panem rozmawiała, prawda? — zauważyłam, bo już wczoraj Dorian wspomniał, że Pen o mnie mówiła.

— Cały czas. — Uśmiechnął się, a ja w tym uśmiechu dostrzegłam cień tęsknoty. — Była dla mnie kimś wyjątkowym — dodał odrobinę ciszej, wpatrując się w dokumenty nieobecnym wzrokiem. Potrząsnął lekko głową, jakby tym samym próbował wrócić do rzeczywistości. — Opowiem ci trochę o Odmiennych. Założyłem szkołę dwadzieścia lat temu, od tamtego czasu szukam młodych, zagubionych ludzi, którzy dopiero co odkrywają swoje moce. Niektórzy przychodzą do nas sami, dowiadując się o akademii z forum, tak jak twoja siostra. Akademię chroni bariera, którą stworzyliśmy z najlepszymi Odmiennymi, więc zwykli ludzie nie są w stanie przez nią przejść. To nasze zabezpieczenie — opowiadał spokojnym tonem, zaciągając się cygarem. Wypuścił dym w górę, odchylając głowę. — Istnieje jeszcze jedna akademia. Akademia Złych.

— Indira mi o tym opowiadała. Wspomniała, że szykują się do ataku. To prawda? — zapytałam zainteresowana, na co Dorian wybuchnął gromkim śmiechem.

— Ach, te dzieciaki kochają opowiadać sobie bajki. — Pokręcił na boki głową. — Akademia Złych nie jest prawdziwym zagrożeniem. Ich szkoła funkcjonuje tak samo jak nasza, ale to nie prawda, że chcą podbić świat. No, może niektórzy... — Podrapał się po brodzie w zastanowieniu. — Istnieje organizacja O.L.P.O i to jej należy się obawiać.

— O.L.P.O? — dopytałam, upijając łyk kawy. Co to za dziwaczny skrót?

— Ochrona Ludzi Przed Odmiennymi. Nie do końca jest wiadome, kiedy została założona, ale odkąd działają, zabili już setki. To oni znaleźli twoją siostrę i znaleźliby też ciebie, gdybyś nie zdecydowała się do nas dołączyć — wyjaśnił, a ja musiałam chwilę pomyśleć, bo nic nie trzymało się tu kupy. Dlaczego Indira twierdziła, że od lat prowadzą spór ze Złymi, a nie wspomniała o O.L.P.O? — Nawet ludzie nie wiedzą o nich działalności. A to wszystko sprawka Rządu.

— Okay — zaczęłam, przeciągając samogłoski. — Czyli Źli tak naprawdę nie są Źli i to co opowiadała Indira, to kłamstwo? I tak naprawdę walczymy z Rządem? Dobrze rozumiem? — Próbowałam poukładać sobie wszystko w głowie. — Jak dużo uczniów o tym wie?

— Prawie nikt. Pozwalam im wierzyć, że tak naprawdę mamy spór ze Złymi. Póki co O.L.P.O trzyma się z daleka. Wiedzą o akademiach, ale z jakiegoś powodu nie atakują. A ja nie chcę straszyć uczniów, skoro na razie jesteśmy bezpieczni.

A więc moja siostra zginęła, a Dorian twierdzi, że na razie jesteśmy bezpieczni?! Jeśli bylibyśmy bezpieczni, nie musiałabym ślęczeć w tym cholernym miejscu, tylko żyłabym dalej na ulicach Nowego Jorku! To wszystko jest pogmatwane!

— Wiem, co myślisz — wzdrygnęłam się na jego słowa, przypomniawszy sobie, że rozmawiałam z Psychikiem. — Ale twoja siostra była zamieszana w poważniejsze sprawy. Sprowadziła na siebie kłopoty, o których nie mogę ci powiedzieć.

— Ale to moja siostra, powinnam wiedzieć — obruszyłam się, odstawiając kubek na biurko.

— Najpierw musisz udowodnić, że mogę ci zaufać, mała Chambler. Te informacje mogą ściągnąć na ciebie problemy, a ja nie chcę tracić drugiej z was. Pen chciała twojego bezpieczeństwa, więc ci je zapewniam. — Choć wciąż czułam złość oraz niesprawiedliwość, odpuściłam. Na razie. Prędzej czy później dowiem się, dlaczego moja siostra musiała zginąć. Nie była ścigana bez powodu. — Mam dla ciebie plan lekcji — zmienił gładko temat, podając mi wydrukowany plik kartek. Spojrzałam na niego przelotnie. Rosyjski sala piąta, historia sala siódma, geografia sala jedenasta, matematyka sala dwunasta, lunch, zajęcia z Anastazją Might sala pierwsza.

— Okay, dziękuję — mruknęłam pod nosem, a od nadmiaru informacji zaczęło szumieć mi w głowie. Miałam wrażenie, że rozumiałam wszystko i jednakowo nie rozumiałam nic. Upiwszy ostatni łyk kawy, wstałam z miejsca, żegnając się krótko z dyrektorem. Skinął leniwie ręką i przymknąwszy powieki, zaciągnął się cygarem.

Gdy wyszłam na korytarz, zastanawiałam się, co ze sobą zrobić. Lekcja dopiero się zaczęła, a ja nie miałam zamiaru na nią iść. Nie znosiłam rosyjskiego. Poza tym po pierwsze: nie miałam zielonego pojęcia, gdzie odbywają się zajęcia, a po drugie: nie dostałam nawet żadnych podręczników. Nie miałam nawet notatnika czy długopisu! Siedziałabym jak skończona idiotka, całkowicie nieprzygotowana. Westchnęłam, zmierzając powoli w kierunku windy, nie do końca pamiętając drogę. Przystanęłam, poczuwszy silny, pulsujący ból głowy. Szlag, nie wzięłam ze sobą lekarstw od pani Carmel.

Wzięłam kilka głębokich oddechów, łudząc się, że to pomoże. Ściskając mocno w dłoni plik kartek, przyspieszyłam kroku. Musiałam jak najszybciej dostać się do pokoju, inaczej znów zemdleję. Będąc na zakręcie, wpadłam na kogoś, a nagły ruch sprawił, że mocniej zakuło mnie w czaszce. Czyjeś silne ręce objęły mnie w talii. Ostatkami sił zmusiłam się do uniesienia wzroku, a rozsadzający ból dotarł aż do oczodołów.

— Przepraszam — wymamrotałam, zaciskając mocniej palce na pogniecionych już kartkach.

— Nic nie szkodzi — Ivar zaśmiał się, a ten dźwięk z łoskotem obijał mi się o czaszkę. W innych okolicznościach stwierdziłabym, że miał bardzo przyjemny śmiech, teraz jednak dosłownie doprowadzał mnie do bólu głowy. — To ciebie moja siostra tak nie znosi? — zagaił z czarującym uśmiechem. Normalnie ucięłabym sobie krótką lub nieco dłuższą pogawędkę, ale aktualnie myślałam tylko o tym, aby nie runąć na ziemię.

— Mhm — przytaknęłam, ledwo stojąc na nogach. — Muszę iść — wyrzuciłam szybko, wymijając go. Zachwiałam się przy tym i walczyłam sama ze sobą, by pozostać świadomą.

— Ivar! — usłyszałam czyjś donośny głos z oddali i szybkie kroki. Zacisnęłam powieki, gdy ból się wzmocnił, a potem spojrzałam przed siebie, gdzie Tristan zmierzał w kierunku brata, który teraz przyglądał mi się zaniepokojony. — Szukałem cię — syknął blondyn, rzucając mi przelotne spojrzenie.

— Chyba zaraz... zemdleję — ostrzegłam z jękiem bólu, chwytając się nagle nadgarstka Tristana, jako zabezpieczenie, gdybym naprawdę miała runąć jak długa. Usłyszałam jeszcze jego głos, nim całkowicie straciłam przytomność:

— Znowu przede mną mdlejesz. 

Kolejny poprawiony rozdział za nami. Jak wrażenia?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro