[UsUk] Korsarz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Arthur, kocham cię. Nawet mimo tego, że jesteś dla mnie jak ojciec. - te słowa rozbrzmiewały mi w uszach od dobrych kilku godzin. Jakim cudem do tego doszło...?

***
Nazywam się Arthur Kirkland, i od kilku lat jestem korsarzem. Ja i moja załoga atakujemy statki pływające po morzu północnym i oceanie Atlantyckim. Grabimy także małe przybrzeżne wioski, w końcu trzeba kiedyś uzupełnić zapasy a nie wszystko jest na okrętach...
Odkąd pamiętam byłem inny niż reszta. W każdym kiedyś zasiano ziarenko nienawiści i bezprawia, które kiełkowało powoli, aż wreszcie dostatecznie ich zepsuło, przez co nadawali się jedynie do roli morskich morderców. Ze mną było inaczej. Zostałem korsarzem, bo taką miałem ochotę. Najchętniej nie dopuszczał bym do zabijania ludzi i kończył wszystko na grabieży statku, ale to niestety nigdy nie było łatwe... Właśnie przez moje miękkie serce pewnego dnia zwaliłem sobie na głowę ogromny ciężar, który miał mnie nie opuszczać przez następne kilkanaście lat...

***
-Kapitanie, zapasy starczą nam na nie więcej niż dwa tygodnie. -powiedział George, moja prawa ręka. Był ode mnie starszy o pięć lat, jednak to ja tutaj rządziłem. Haha, nikt mi nie powie, że nie można nic osiągnąć mając u boku  starszych i bardziej doświadczonych od siebie, jestem najlepszym tego dowodem.

W każdym razie George odkąd pamiętam był odpowiedzialny za zapasy, ochronę łupów i pomoc w szkoleniach bojowych moich ludzi. Ufam mu, jednak nawet on nie zna mojej prawdziwej strony, która właściwie jest dostępna tylko dla mnie, i lepiej niech tak pozostanie...

-Dziękuje, możesz odejść. -powiedziałem zerkając na niego zza sterty starych map morskich. Czyli powinniśmy się gdzieś zatrzymać i ograbić wioskę, tylko gdzie... Gdzie i kiedy... Najlepiej żeby było w niej sporo ludzi, wtedy weźmiemy dużo niewolników i sprzedamy ich za niezłą kasę.

- Tak, to doskonały plan. -pomyślałem i zacząłem wyliczać namiary na pewien przylądek nowo odkrytego kontynentu, do którego w owym czasie mieliśmy zaskakująco blisko.

***
-Jest kapitan pewien? To nie wygląda na pewne zwycięstwo... -powiedział John zmieszny. Johny był jednym z najlepszych wojowników w walce wręcz. Świetnie władał wszelkimi ostrzami i mieczami, pewnie był nawet lepszy ode mnie. Gdyby chciał mógłby się mnie szybko pozbyć, jestem ciekaw czy są mi tak bardzo lojalni, czy tak głupi.

-Uwierz mi, będzie dobrze. Dopiero jakieś 3 lata temu zaczęli się tam osiedlać biali ludzie, więc jest ich tam bardzo mało, a uzbrojenie kuleje. W dodatku rzeczy jakie tam można znaleźć są podobno niesamowicie drogie, a o większości nawet nie mamy pojęcia. To nasza szansa.

-Oczywiście, jeśli takie są pańskie rozkazy zaczynam mobilizować załogę. -odparł John i wyszedł z mojego gabinetu. Wyruszyliśmy w kierunku nowego kontynentu.

***
-Panie Kirkland, proszę wstawać! -krzyknął któryś z piratów. Na naszej drodze napotkaliśmy nieduży statek, jednak jego przeznaczeniem był handel i przewożenie rzeczy o większych gabarytach.

-To nasza szansa. -powiedział George na moje niezadowolenie. -Kapitanie, podobno na nowym lądzie panuje wiele chorób, a miejscowa ludność zabija białych. Jeśli chcemy pozyskać towary powinniśmy napadać na statki wracające do Europy, a nie sami się narażać.

-Hm...-zastanowiłem się uważnie. -Masz chyba trochę racji, atakować!

Po chwili w stronę statku towarowego wystrzeliły dziesiątki armat mieszczących się na naszym pokładzie. Huk był niesamowity a przerażenie skazanych na śmierć ludzi przyspieszało bicie serca. W jednej chwili statek zaczął tonąć, co było naszą szansą. Ponieważ celowaliśmy w mało ważne miejsca powoli nabierał wody, co dało nam czas na szybkie ograbienie. Przedostaliśmy się na pokład i niczym psy wyrżneliśmy całą załogę. Krew lała się hektolitrami, dziesiątki ludzi umierało na moich oczach. Nie czułem nic, pustka. Żadne krzyki i błagania nie robiły na mnie wrażenia.
Ograbiwszy statek z wszelkich kosztowności, żywności i wody mieliśmy już zamiar wracać do siebie, gdy nagle usłyszałem rozpaczliwy wrzask kobiety, a potem uderzenia i klnienie jednego z moich ludzi. Po chwili ujrzałem źródło zamieszania. Jeden z członków załogi wyciągnął spod pokładu kobietę z małym dzieckiem na rękach. Ciągnął ją za włosy i kopał co chwile, jednak ta mimo wszystko zasłaniała maleństwo własnym ciałem.

-Kapitanie, co mamy z nią zrobić? Możemy ją zatrzymać i trochę się z nią pobawić? -zapytał oprawca młodej niewiasty.

Podszedłem bliżej i przyjrzałem im się. Kobieta spoglądała na mnie mokrymi od łez oczami i z trudem uniosła ręce najwyraźniej chcąc przekazać mi dziecko. Nie miałem pojęcia co robić, więc zerknąłem niepewnie na uśpione jakąś substancją maleństwo. Spało tak niewinnie, przy czym było tak urocze...

-Ty szmato, żartujesz sobie?! Myślisz że nie mamy nic innego do roboty, tylko opiekować się cudzym bachorem?!- wrzasnął ktoś z tłumu.

Pochyliłem się nad kobietą i delikatnie wziąłem w ramiona jej dziecko, co wywołało porusznie wśród załogi. Zerknąłem na jednego z moich ludzi i wydałem komendę. Chwile później leżała już z podciętym gardłem, skazana na bolesną śmierć...

-Wracamy na pokład. -powiedziałem szybko i obrałem kierunek w stronę naszego statku. Załoga była w szoku, nikt nie wiedział co powinien zrobić, w końcu uchodziłem za szalonego i bezwzględnego, a tu nagle zdecydowałem się przygarnąć do siebie jakiegoś bachora.

-Przepraszam kapitanie, ale po prostu muszę zadać to pytanie. Co ma kapitan zamiar zrobić z tym śmierdzącym szczurem?! -powiedział któryś z moich podwładnych. Momentalnie zatrzymałem się i powoli odwróciłem w ich strone, po czym na mojej twarzy zagościł delikatny uśmiech, co wywołało u nich jeszcze większe przerażenie.

-Chce się pobawić w piastunke, więc dajcie mi troche czasu. Gdy znudzę się dzieciakiem od razu go utopie. -powiedziałem już poważnie i pospiesznie wróciłem do siebie. Dziecko wciąż spało jak zabite a do mnie zaczęło docierać jak wielki ciężar dobrowolnie zgodziłem się dźwigać. Przecież to dziecko, żywe dziecko! Jak mam wychować bachora skoro nawet małpy nie umiałem oswoić?! Jaki ze mnie będzie ojciec?!
Załamałem się. Zdałem sobie sprawę, że kobietę trzeba było jednak pozostawić przy życiu i wyrzucić z synem na jakiejś najbliższej wyspie...
Ogarnęły mnie wątpliwości. A może lepiej już teraz pozbyć się problemu i po prostu wyrzucić dziecko do morza? Przecież szybko się utopi... Coś mi jednak na to nie pozwalało, a była nią urocza twarzyczka chłopczyka, który uśmiechał się delikatnie podczas snu. Wtedy już wiedziałem, że muszę się postarać. Nie mogę się poddać. Wychowam go! Nawet jeśli mi to nie wyjdzie, nie mam nic do stracenia. Będę się starał na ile wystarczy mi sił i własnoręcznie wychowam najlepszego pirata tych wód!

***
Minęło dziesięć lat. Dzień był słoneczny, strasznie przygrzewało. Woda była spokojna, niemal bez fal i wiatru. Wszyscy odpoczywali w cieniu, podczas gdy ja musiałem pracować nad kolejną trasą rabunków.

-Kapitanie, pobaw się ze mną. -usłyszałem dziecięcy głos. Alfred wszedł bez pukania i położył mi na biurku jedną z jego zabawek.

-Al, nie mam teraz na to czasu, idź do Georga albo kogoś innego... -mruknąłem obojętnie.

-Wszyscy są już pijani, tylko ty pozostałeś trzeźwy. -fuknął obrażony.

-Więc masz dwa wyjścia, albo baw się z pijakami albo sam zacznij pić. -stwierdziłem przewracając oczami.

Alfred nadymał policzki i rzucił we mnie małą, drewnianą figurką.

-Od zawsze był z ciebie chu***y ojciec! -wykrzyknął wybiegając z gabinetu. Taa, coś mi to wychowanie nie poszło, a tak się starałem. Al od zawsze był kłopotliwy, ale był w nim ten urok, który nie pozwalał mi go utopić albo gdzieś zostawić. Mimo że załoga do dziś robi mi wyrzuty za tamten dzień, to nie jestem pewien, czy żałuję swojej decyzji... Jest między nami coś wyjątkowego, jakaś jedyna w swoim rodzaju więź. Niby jest tylko dziesięcioletnim smarkaczem, jednak walczy (i klnie) jak każdy z nas. Traktuje mnie z mniejszym szacunkiem niż reszta załogi, jednak może to być spowodowane tym, iż pewnie pełnię dla niego rolę kogoś w podobie ojca. Oczywiście nasza relacja jest dosyć dziwna, tego chyba nie trzeba mówić. Alfred woła do mnie per kapitan, Arthur, lub... tato... Tak, zdarza mu się to. Takie postępowanie wbiło mu do głowy kilku młodych chłopców, których (Alfred) traktuje jak braci, i którzy zaciągnęli się do nas będąc nastolatkami. Każdy z nich ma do mnie ogromny respekt i szacunek, przy czym pełnię dla nich rolę nauczyciela, przyjaciela i ojca, takie combo.
U Ala jest trochę inaczej. Byłem jedną z niewielu osób która jakkolwiek się o niego troszczyła. Załoga zawsze była niesamowicie oschła, więc nie mógł liczyć na miłe słowo czy wsparcie z strony kogokolwiek poza mną czy jego przybranymi braćmi. Odkąd się tutaj pojawił zacząłem zwracać większą uwagę na bezpieczeństwo i dobre warunki, nie chciałem, aby coś mu się stało. Mimo, że Al wie, iż wydałem rozkaz zabicia jego matki (a moi ludzie prawdopodobnie uśmiercili jego ojca) kompletnie się tym nie przejmuje. Pamięta tylko mnie, i to ja zastępuje mu ojca, matkę i kto wie co jeszcze innego.

Westchnąłem głośno i porzuciłem papierkową robotę, po czym poszedłem tam, gdzie zwykle przebywał Al w trudnych chwilach. Udałem się do najgłębszej części statku, gdzie trzymaliśmy zapasy. Chłopiec siedział i walił pięścią w podłogę wykrzykując jednocześnie przekleństwa w kilku językach.

-Więc twierdzisz, że jestem chu***m ojcem, co, Alfred? -zapytałem opierając się o ściane. Dzieciak wzdrygnął się i zerknął na mnie mokrymi od łez oczami.

-Tak, nienawidzę cię. -odparł krótko i zdusił w sobie płacz. Zrobiło mi się go szkoda. Mimo wszystko to przeze mnie stał się taki, więc pretensje powinienem kierować tylko do samego siebie, czyż nie?

-Za to ty jesteś wspaniałym synkiem. -powiedziałem cicho i podszedłem do niego, po czym położyłem mu dłoń na głowie i rozczochrałem jego blond włosy.

Chłopiec spojrzał na mnie zdziwiony a z oczu uleciały mu ogromne, błyszczące niczym perły łzy. Zdziwiłem się, Al nie płakał nawet będąc bardzo malutkim. Dlaczego nagle zrobił się taki delikatny?

-Te dzieci... -wymamrotał niewyraźnie wycierając łzy swoją chudą rączką.

-Hm? O czym mówisz?

-Pamiętasz... tych ostatnich niewolników? Było tam sporo dzieci, także z matkami. Powiedzieli mi jak powinna wyglądać rodzina, o której tyle opowiadali mi bracia. Zrobiło mi się przykro, bo... dlaczego nie mam rodziny? Dlaczego ich zabiliście? Co zrobili wam moi rodzice, że odebraliście im życie?! -wykrzyknął Al i wybuchł płaczem.

Byłem w szoku. Nagle zebrało mu się na takie rozmowy, jakby nie miał na to całego swojego wcześniejszego życia.
Nie wiedziałem co zrobić, więc przykucnąłem i przytuliłem go delikatnie, a on wtulił się w moje ramię. Po raz pierwszy płakał tak bardzo.

-Al, uspokój się, przecież masz braci, czyż nie? -powiedziałem po chwili.

-Bracia to nie wszystko... -fuknął obrażony.

Długo się zastanawiałem, jednak nic nie przychodziło mi na myśl.

-Szczerze? Nie wiem co ci mam odpowiedzieć, synku... -odparłem zrezygnowany.

Wtedy Al przestał płakać i odsunął się ode mnie. Przetarł oczy i spojrzał na mnie przenikliwie.

-S-Synku...? -wymamrotał zdziwiony.

Wtedy właśnie przypomniałem sobie co przed chwilą powiedziałem. Jakim cudem nazwałem go synkiem?! I to aż dwa razy?! Różnie bywało, ale zwykle mówiłem do niego Al, Alfred, bachorze, mały czy po prostu dziecko, ale nigdy coś takiego! Co się ze mną stało?!

-Czy ja... Jestem dla ciebie jak syn..? -zapytał niepewny. Szczerze, nie wiem kto był w tamtej chwili bardziej zszokowany, ja, czy on. Wiedziałem że lubił mnie chociaż trochę, bo od czasu do czasu zamiast nazywać mnie idiotą, staruchem, pijakiem, kapitanem czy po prostu Arthurem mówił do mnie tato, ale to zdarzało się wyjątkowo rzadko.

-Al, ja... nie wiem kim dla mnie jesteś... Nie wiem jak to jest być ojcem, więc trudno mi to ocenić... Pomyślałem, że takimi uczuciami ojciec musi darzyć dziecko.-wymamrotałem niepewnie.

-Ale kochasz mnie, prawda? -wtrącił szybko.

Zarumieniłem się lekko, przynajmniej tak mi się zdawało, a jaka była prawda? Nie mam pojęcia, prawdopodobnie moja twarz przybrała odcień dorodnego pomidora. W każdym razie skinąłem głową na tak i wstałem pospiesznie.

-Gdy się ogarniesz wracaj do reszty, nie mogą cię zobaczyć zapłakanego. -mruknąłem obojętnie i wróciłem do pracy. Zapomniałem o tamtym dniu, do czasu...

***
Od tamtej dziwnej rozmowy z Alfredem minęło siedem lat. Przez ten czas praktycznie nic się między nami nie zmieniło, ciągle nasza relacja była wątpliwa, niektórzy nawet uważali, że jestem w nim zakochany, a to nie prawda (tak przynajmniej myślę...).

-Kapitanie, widzę Europę! -wykrzyknął jeden z moich ludzi siedzący na ptasim gnieździe. Ucieszyłem się, już dawno nie stałem na suchym lądzie. Napawałem się myślą o spotkaniu w barze jakiś pięknych kobiet, gdy nagle na statku wybuchło zamieszanie, a po nim bijatyka. Nie przyjmowałem się tym od dobrych 20 lat, jak nie dłużej. Mogli najwyżej połamać sobie nosy, dla mnie to bez różnicy. Mając zaistniałą sytuację w głębokim poważaniu rozsiadłem się wygodnie i patrzyłem na zbliżający się z wolna ląd. Niespodziewanie coś ponownie zakłóciło mój spokój, a był nim głośny plusk. Od razu wiedziałem że coś jest nie tak, więc w furii przepchałem się przez tłum gapiów.

-Co wypadło za pokład?! -wykrzyknąłem wściekły. Rozejrzałem się, jednak, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, nic nie zmieniło swojego miejsca.

Załoga milczała i zerkała na mnie z wyrazem twarzy przypominającym zbite psy.

-Co wypadło?! -wrzasnąłem.

-Alfred... -wymamrotał ktoś bardzo cicho.

-A-Al...? -wyszeptałem zszokowany i rozejrzałem się po moich ludziach. Nikogo nie brakowało... z wyjątkiem jego. Czym prędzej podbiegłem do barierki i wychyliłem się spanikowany. Po Alfredzie nie było ani śladu.

-Kapitanie, o co się kapitan martwi? Przecież sobie poradzi, woda ciepła a szalupa nisko zawieszona, zaraz się jej złapie i po krzyku.

Zdenerwowany zamachnąłem się i z niespotykaną wcześniej siłą uderzyłem autora owych słów.

-Kretynie, przecież Al nie umie pływać!-wykrzyknąłem i pospiesznie zdjąłem najcięższe ubrania, po czym wskoczyłem do wody.

Brr, jak zimno, pewnie to tylko pierwsze wrażenie. Gdzie on jest? Nie mógł przecież... nie, muszę w niego wierzyć, na pewno złapał powietrza i zanurkował.
Popłynąłem głębiej i zauważyłem go. Był zszokowany i wystraszony, utrzymywał się w toni wodnej w bezruchu, widziałem, że zaraz zemdleje albo nabierze do płuc wody. Chciałem mu pomóc, ale byłem bezradny. Podpłynąłem do niego i zacząłem go wyciągać. Spojrzał na mnie zamglonym spojrzeniem i strzepnął moją dłoń. Zrozumiałem wtedy, że nie zależało mu na życiu, że z jakiegoś powodu wolał umrzeć. Pytanie tylko jakiego. Ja jednak nie zamierzałem odpuszczać. Przyciągnąłem go do siebie i wpuściłem mu do ust powietrze, którego nabrałem będąc na powierzchni. Obaj mocno się zarumieniliśmy, jednak nie było czasu na takie pierdoły. Pospiesznie pociągnąłem go w górę, a po chwili już byliśmy na świeżym powietrzu. Obaj odetchnęliśmy z ulgą i z niewielkim trudem dostaliśmy się na szalupę.

Opieprz, jaki dostali moi podwładni był jednym z najgorszych jakie kiedykolwiek dostali. Nie miałem zamiaru tak łatwo im tego zapominać, co to to nie. Nie dość że niemal zabili Alfreda, to prawie przyprawili mnie o atak serca. W ramach kary zabrałem do swojej kwatery całe piwo jakie nam zostało i kategorycznie zabroniłem im do niej wchodzić. Niech wiedzą jak potrafię być bezduszny.

Niemniej jednak Al trochę się rozchorował. Okazało się, że siedemnaście lat pływania po morzach i oceanach to za mało, i jego odporność była jeszcze zbyt słaba. Gdy tylko dotarliśmy do lądu załoga zajęła się uzupełnieniem zapasów, a ja musiałem zostać z Alfredem. Wszystko było w porządku do momentu, gdy gorączka bardzo mu podskoczyła. Przetrząsnąłem wszystkie szafki w poszukiwaniu leków, jednak nie mogłem nic znaleźć. Postanowiłem więc udać się do miasta i coś kupić.

***
Wróciłem za około trzy godziny i zszedłem do swojej kwatery, w której wcześniej pozostawiłem śpiącego Alfreda. Cicho otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Ala nie było w łóżku, przy biurku również nie siedział, pokój był pusty. Zdziwiłem się i poszedłem go poszukać, jednak nigdzie nie mogłem go znaleźć. Zostało jedno miejsce, więc z bezradności się do niego udałem, a był nim oczywiście najniżej położony składzik.
Był tam, dzięki bogu. Siedział na skrzynce odwrócony do mnie tyłem. Na jego widok na mojej twarzy zagościł lekki uśmiech. Podszedłem do niego i położyłem mu dłoń na głowie, po czym rozczochrałem jego blond włosy. Spojrzał na mnie smutnym spojrzeniem i powrócił do poprzedniego stanu.

-Lepiej się czujesz, Al? Gdy wychodziłem miałeś gorączkę. -powiedziałem ciepło.

-Czemu... -usłyszałem cichy szept.

-Co? Mówiłeś coś?

-Czemu... mnie uratowałeś?! I... Ty mnie... -wymamrotał niepewnie. Wtedy właśnie przypomniałem sobie co zrobiłem. Przecież ja go pocałowałem! Ale jak to?! Niemożliwe, wydawało mi się, prawda?!

Patrzyłem na niego czerwony jak burak, kiedy Al wstał i mocno mnie przytulił.

-Arthur, kocham cię. Nawet mimo tego, że jesteś dla mnie jak ojciec.- powiedział cicho próbując tłumić łzy.

Odsunąłem się od niego jak oparzony. Płakał, znów płakał, znów z mojego powodu. Dlaczego jestem taki? Czemu... Co się właściwie stało?! -zadawałem sobie pytania, podczas wracania do swojej kwatery. Nic nie rozumiałem. Czyli wychodzi na to, że Al... On mnie kocha? Ale kocha... jak kocha? Jak ojca? A może jak przyjaciela, bo przecież nie jak mężczyzna kobietę! Przecież jest między nami 21 lata różnicy! Mógłbym być jego ojcem! Przecież sam to powiedział: "kocham cię, nawet mimo tego, że jesteś dla mnie jak ojciec."

Usiadłem na łóżku i złapałem się za głowę. Tego wszystkiego było za dużo, nie wyrabiałem. Czyli to, że go pocałowałem... nie przeszkadzało mu? Ale jak to mu nie przeszkadzało? Przecież go wychowałem! To wszystko jest chore... ale... czy ja... nie czuje tego samego? -zadałem sobie pytanie.

-Kapitanie, jest tam pan?- usłyszałem pukanie do drzwi mojej kwatery.

-Tak, jestem, o co chodzi? -odpowiedziałem szybko.

-Czy Alfred jest już na tyle zdrowy, aby wychodzić na dwór i to tak lekko ubrany? -zapytała osoba stojąca za drzwiami.

Coś mnie tknęło, sam nie wiem co. Podniosłem się z łóżka i gwałtownie otworzyłem drzwi, po czym wyszedłem na pokład. Zauważyłem Alfreda idącego w kierunku miasta portowego, obok którego się zatrzymaliśmy. Nie wytrzymałem. Pobiegałem za nim, jednak był już dość daleko. Trochę mi zajęło dogonienie go. Byłem zmęczony i zdyszany, ale tak strasznie chciałem być obok niego.

-Alfred! -zawołałem go donośnie. Odwrócił się i spojrzał na mnie zdziwiony.

-Kapitanie? Co kapitan tu robi? -zapytał najspokojniej w świecie.

-Lepiej co ty tu robisz, głupku! Jesteś chory, wracaj do łóżka! -odparłem zdenerwowany po czym chwyciłem go za nadgarstek i pociągnąłem w stronę statku. Nawet nie drgnął. Stał jak słup i patrzył na mnie swoimi wielkimi, błękitnymi jak ocean oczami.

-Wybacz, kapitanie, ale nie zamierzam wracać na statek. Proszę uszanować moją decyzję. -powiedział poważnie i wyrwał się z mojego uścisku.

Nic nie rozumiałem. Znaczy, wcześniej też nic nie ogarniałem, ale teraz to już w ogóle.

-Al... Co chcesz przez to powiedzieć? -odpowiedziałem po dłuższej chwili.

-To, co pan słyszał. -mruknął niewyraźnie i zaczął się z wolna oddalać.

-Al! -zawołałem cicho i podszedłem do niego szybko, po czym przytuliłem go od tyłu. -Przepraszam...

Chłopak zerknął na mnie zszokowany.

-Za co mnie kapitan przeprasza?

-Pamiętasz ten dzień gdy zapytałeś mnie dlaczego wydałem rozkaz zabicia twojej matki a twój ojciec zginął z rąk moich podwładnych podczas atakowania statku? Nie odpowiedziałem ci, więc chce to zrobić teraz, skoro mamy się nigdy więcej nie spotkać...

Alfred drżał, najwyraźniej był bliski płaczu, jednak nie wykonał żadnego ruchu. Wsłuchiwał się w wszystko co mówiłem, chłonął każdą głoskę, sylabę i literę. Czy nie bał się prawdy?

Po jego wymownym milczeniu zrozumiałem, że powinienem mu wszystko wyjaśnić i opowiedzieć.

-Alfred... Pewnie dobrze wiesz, że nie mam żadnej przyjemności z zabijania.- zacząłem bardzo cicho. -Wydałem rozkaz bo zauważyłem jak na twoją matkę zerkali chłopcy. Choćbym nie wiem jak się starał byłem pewien, że przynajmniej jeden ją wykorzysta. To było oczywiste, choćbym zamknął ją w swojej kwaterze... ktoś by ją odnalazł... Na losy twojego ojca nie miałem wpływu, wybacz, że nie mogłem go uratować... Jednak najbardziej żałuję... -wymamrotałem cicho. -Najbardziej żałuje... że nie dałem ci tej wymarzonej rodziny, o której tyle mówiłeś... Pragnąłeś mieć mamę, tate i rodzeństwo, a ja... Wiem, że chciałeś mieć osobę, na której by ci zależało, którą byś kochał, ale nie potrafiłem ci tego dać... Wiem, że dużo oczekuje, ale spróbuj mnie nie znienawidzić... -dodałem po chwili i odsunąłem się od niego kierując swoje kroki w stronę statku.

-Głupek... -usłyszałem cichy, zduszony płacz. -Jesteś skończonym głupkiem, Arthur, jeszcze bardziej beznadziejnym, niż ustawa przewiduje... Ty jesteś moją rodziną! -dodał ocierając łzy.

Odwróciłem się, a Alfred znowu płakał, tym razem jednak... uśmiechał się. Mimo że płakał, na jego twarzy błyszczał piękny, słoneczny uśmiech.

-A-Al?

-Kocham cię, Arthur. Nie wiem jak najbardziej, ale już dawno przestałem w tobie dostrzegać wyłącznie ojca. Chciałbym, abyś ty również mnie kochał... w ten sposób...

-A czy ktoś powiedział, że tak nie jest? -mruknąłem rumieniąc się lekko i odwracając głowę. -Musiałem wyjść... aby wszystko sobie na spokojnie uświadomić... mimo wszystko to trochę dziwne zakochać się w bachorze, którego się wychowywało...

Alfred popatrzył na mnie ciepło i objął mnie swymi silnymi ramionami. Był tak przyjemny w dotyku, jak żadna inna osoba na świecie. Wtedy właśnie zrozumiałem, że miłość przybiera różne postacie, nawet jeśli występuje pomiędzy dwoma mężczyznami, taką różnicą wieku i innymi czynnikami. Miłość po prostu nie wybiera.

-Arthur... Kocham cię...

-Ja ciebie też, Alfred.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro