☙***❧

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Dzień, w którym myślał, że odniesie największy triumf, okazał się dniem jego upadku. Zgubiły go skrajne emocje, które w trakcie ataku przysłoniły zdrowy rozsądek, co jako dowódcy nie powinno mu się przytrafić. Stracił panowanie, wydając rozkazy przepełnione okrucieństwem, przez co sam nawet nie wiedział kiedy, uwolnił z siebie prawdziwą bestię.

Wkoło trwała nierówna walka żołnierzy z mieszkańcami wioski przycupniętej u podnóża klasztoru. Po pięknym krajobrazie, jaki zastali parę dni wcześniej przybywając tutaj pozostało pogorzelisko. Zamiast bujnej zieleni i kwiatów o różnokolorowych płatkach, widać było jedynie zwęglone szczątki. Z powietrza powoli opadał popiół, który przykrywał je oraz martwe zwierzęta i ciała zabitych.

Mężczyzna, który dopuścił się tak okrutnych czynów, stał u szczytu kamiennych schodów. Za jego plecami wejście do klasztoru płonęło, a pozostali jego wojownicy, którzy nie byli zajęci grabieżą wioski rozprawiali się z kapłanami. Jego rozkaz nie dotyczył tylko jednej z nich. Ona miała zostać dla niego, lecz musiała poczekać. Chciał, żeby patrzyła na to wszystko co się wokół niej działo. Na okrucieństwo, jakie na siebie ściągnęli.

Tak bardzo w tamtej chwili pragnął udowodnić, że nie bał się żadnych pogróżek bez pokrycia, kuglarzy, uważających się za magów, wyssanych z palca historii o czarach, klątwach i innych śmiesznych zabobonach. Chciał im pokazać, że to nie ich bogowie, których tak kochali, kierowali życiem. To nie swoich bóstw powinni się bać, tylko jego. Oszukali go i przez to sprowadzili na siebie jego gniew.

Jeszcze chwilę temu, wspinał się po schodach, pokonując stojących mu na drodze strażników, którzy tak naprawdę nie byli żadnym dla niego wyzwaniem. Parł do przodu, używając od czasu do czasu ociekającego już od krwi miecza. Był zaślepiony rządzą i jeszcze unoszącą się aurą walki, na tyle żeby nie widzieć okrucieństwa, jakie czynili. Gdzieś za nim rozległ się rozdzierający krzyk przerażonej kobiety, który po chwili zastąpiło błagalne łkanie. Zignorował to, roztrzaskując ostatniemu chłopakowi w lekkiej zbroi głowę i odrzucił jego martwe ciało na bok, stając w końcu u szczytów schodów przed wejściem do klasztoru.

Z obrzydzeniem i grymasem gniewu, wykrzywiającym jego poplamioną posoką twarzą wpatrywał się w zamknięte drzwi. Przez chwilę przesuwał wzrokiem po płaskorzeźbach, które je pokrywały, po czym wydał rozkaz podłożenia pod nie ognia. Po tym odwrócił się, aby obrzucić spojrzeniem pole walki, jakim stała się wioska.

Nic nie mogło go zatrzymać. Nie kiedy on sam w środku płonął przez trawiącą go od środka wściekłość. Odwrócił się czekając aż jego ludzie skończą i oczyszczą mu drogę do środka budynku i tak obserwował co jeszcze działo się u podnóża świątyni.

Wtedy niewiele go to obchodziło i niewiele też do niego docierało.

Sam do końca też nie wiedział w jaki sposób znalazł się w głównej nawie świątyni, gdzie zgromadzili się ostatni ocaleni. Okrągła sala o podłodze pokrytej marmurem, które w pewnym sensie przypominało trochę lustro, było teraz osmolone od płomieni i pokryte plamami rozlanej krwi.

Ci co uszli z życiem przed jego zbrojnymi zbili się w grupkę niedaleko ołtarza, przy którym jeszcze niedawno główny kapłan odprawiał modły. Oni sami brali w tym udział, pierwszego dnia, gdy tylko przybyli. Jednak wszystko uległo zmianie. Tym razem nie zamierzali nikomu oddawać czci.

Starszy mężczyzna, który był właśnie najwyższym kapłanem stał z przodu, osłaniając sobą kulące się za nim kapłanki. Jego szata była pobrudzona, ale nie wyglądał na przestraszonego szkodnika, za jakiego miał go dowódca. Unosił dumnie głowę, pokazując, że nie boi się najeźdźców.

Idący przez środek świątyni wódz, nie robił sobie z jego heroicznego pokazu nic, a nic. Nie spuszczając wzroku z grupki, odkopnął jedną z drewnianych ławek, która leżała mu na drodze. Nieprzyjemny dźwięk przesuwającego drewna się po gładkiej tafli podłogi wypełnił pomieszczenie, zagłuszając na chwilę odgłosy dobiegające z zewnątrz. Kroczący dowódca, zacisnął szczękę, dostrzegając tę, przez którą do tego wszystkiego doszło.

Na jej widok znowu opanował go gniew w czystej postaci. Nie myślał wtedy jasno, nawet mógł śmiało stwierdzić, że w ogóle wtedy nie myślał, był zaślepiony czystą furią. Zaciskając dłoń na rękojeści miecza, ruszył w stronę podwyższenia, gdzie stała razem z innymi kapłankami oraz głównym duchownym zakutanym w te ich śmieszne szatki. W dwóch susach znalazł się przy starcu i złapał go ubrudzoną od krwi dłonią za ubrania, przyciągając go do siebie. Nie pamiętał co do niego warknął, przez zaciśnięte zęby. Wiedział tylko, że to na nim chciał, wyładować swój gniew. Na nim i na tych niewinnych dziewczynach. Chciał to zrobić, bo doskonale wiedział, że to najbardziej ją zaboli. Świadomość, że to ona na nich to ściągnęła miała ją najbardziej zaboleć.

Wszystko potem potoczyło się bardzo szybko. Przeszył mężczyznę mieczem, który wszedł w miękkie ciało bez żadnych oporów. Świeża oraz ciepła krew spłynęła na jego skórę, znacząc go nowymi śladami kolejnego okrutnego czynu. Zanim odrzucił zwiotczałe ciało starca, spojrzał w stronę szlochających kapłanek. Prawie wszystkie zawodziły nad tym co właśnie zrobił z ich opiekunem. Prawie. Ona nie zawodziła. Nie uroniła jeszcze ani jednej łzy, tylko wpatrywała się w niego ze złością i obietnicą zemsty, co jeszcze dodatkowo podsyciło gniew buzujący w mężczyźnie.

Przestał nad sobą kompletnie panować, na tyle, że uniósł ostrze swojego miecza i wskazał na otaczające je kapłanki, wydając prosty rozkaz – wszystkie miały zginąć, oprócz niej. Ona miała na to wszystko patrzeć. Chciał jej darować, życie. Naprawdę i zrobiłby to, lecz wszystko, co zadziało się, potem, stało się tak szybko.

Wojownicy wypełnili jego rozkaz, a następnie przywlekli ją i rzucili przed jego stopy. Po akcie mordu, jaki zaszedł właśnie w świątyni i przy akompaniamencie krzyków zabijanych, nagła cisza, która zapadła była czymś dziwnym. Kiedy z kamienną miną i bez słowa patrzył z góry na nią, w te jej piękne oczy, zdawało mu się, że powietrze wkoło nich aż drży.

Mimo szalejącej w nim burzy gniewu, cały czas podziwiał kobietę, która klęczała przed nim i unosiła dumnie głowę. Kaptur jej szaty kapłanki, zsunął się w trakcie szamotaniny z jego podwładnymi i teraz mógł bez żadnych przeszkód wpatrywać się w jej twarz, tak jak tamtej nocy. Tyle, że teraz te niezwykłe oczy wpatrywały się w niego ze złością, a twarz pobladła od gniewu oraz rozpaczy. Zaciśnięte mocno usta w wąską kreskę, uchyliła, lecz nim coś powiedziała, jego ludzie już postąpili krok w jej stronę. Zatrzymał ich lekkim uniesieniem dłoni, co od razu zadziałało i nie postąpili więcej kroków.

— Rozlałeś krew na świętej ziemi — zaczęła, łamiącym głosem. — Rozlałeś krew w domu bogów...

W jej tonie było coś dziwnie niepokojącego, że zacisnął dłoń na rękojeści miecza, poprawiając chwyt.

— Zapłacisz za swoje czyny. Ty i twoi ludzie, którzy dopuściliście się tak potwornych czynów. — Jej pukle w kolorze płomieni, które jeszcze nie dogasły przy ścianach świątyni, zaczęły unosić się, zupełnie jakby muskały je podmuchy wiatru. Tyle, że żadnego wiatru w budynku nie było. Oczy mężczyzn rozszerzyły się, gdy dotarło do nich co właśnie się działo. Dowódca ruszył w jej kierunku, lecz było już za późno. — Skoro wypełnia cię gniew, niech on płonie. Od tej pory rozpoczniesz tułaczkę, która zakończy się, dopiero wtedy, gdy ktoś pokocha potwora skrytego w twoim sercu, a lód roztopi się, pod wpływem ciepła. Dopiero wtedy będziesz w stanie spojrzeć na swoje odbicie.

Podłoga pod ich stopami pękła i do mężczyzny dotarł fakt, że to nie marmur pokrywał podłogę, lecz szkło. Kawałki odrywały się od podłoża i zaczęły unosić się w powietrzu. To samo dotyczyło kapłanki, która jeszcze przed chwilą klęczała, a teraz lewitowała przed nim. Nie był w stanie się poruszyć. Zupełnie, jakby przytrzymała go w miejscu jakąś tajemniczą siłą. Mógł jedynie patrzeć w jej niezwykłe oczy, które teraz przeszywały go, a wraz z kolejnymi słowami, jej tęczówki znikały. Pozostały jedynie jarzące się światłem białka.

— Wtedy i tylko wtedy — ciągnęła głosem, który pobrzmiewał wzmocnionym echem — wasza podróż dobiegnie końca i odpokutujecie swoje winy i bestialskie czyny.

Gdy wypowiedziała ostatnie słowa, unoszące się odłamki szkła zaczęły wirować i wylatywać ze świątyni, jeden po drugim. Zarówno te mniejsze jak i większe śmigały, obok nich, ale też i przez nich rozcinając im skórę czy raniąc. Żaden z nich jednak nie zginął, nawet gdy szkło dosłownie przewierciło się przez jednego z mężczyzn. Rana natychmiast się zagoiła.

Dowódca jednak nie patrzył na żadnego ze swoich wojowników. Zorientowali się dopiero, gdy z jego gardła wydobył się przeraźliwy ryk wściekłości. Natychmiast odwrócili się, będąc przekonanym, że jeden z latających odłamków zranił go poważnie, lecz po chwili już wiedzieli, że to nie ich wodzowi się coś stało, tylko kapłance. W trakcie zamieszania, jakie sama wywołała, została przeszyta przez jedno z wylatujących szkieł i jej szata w szybkim tempie zabarwiała się na krwawy kolor.

Dowódca doskoczył do niej nim ta upadła z impetem na ziemię i złapał ją. Nie chciał, żeby do tego doszło. Nie tak miało być, lecz w tamtym momencie nie miało to już znaczenia.

Wpatrując się w piękne oczy kapłanki, mocno przyciskał jej kruche ciało, w którym jeszcze przed sekundą drzemała tak ogromna moc, a z którego z każdą mijaną chwilą ulatywało życie. Nic nie mógł zrobić, jedynie wpatrywać się z rosnącą rozpaczą i gniewem w jej gasnące oczy.

Kiedy odeszła wiedział, że został przez nią przeklęty, a jego ratunek uleciał razem z jej duszą i prysnął niczym piękna bańka mydlana.

Za swoje okrucieństwo został skazany...

Na wieczne życie pozbawione miłości.


Od autorki: No dzień dobry :) Przedstawiam Wam nową powieść fantasy (a w sumie romantasy :) ), w której znajdziecie motywy baśni, klątwy, magii, ale nie zabraknie też takich relacji między bohaterami jak miłość ( która momentami będzie pikantna). Tak więc zapraszam Was do mojego nowego świata, w którym mam nadzieje, że będziecie się bawić równie dobrze, jak w poprzednich moich historiach :D.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro