Oh, Aaron!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gabinet dyrektora liceum Willow Oak przypominał kryptę.

Było tu zimno, ciemno, a Candice mogłaby przysiąc, że śmierdzi trupem. Zabawny chichot losu wskazywał, że niedługo ona nim będzie.

— Panno Campbell, zechcesz jeszcze raz wyjaśnić co TO robiło w pani torebce? — zapytał twardo mężczyzna, unosząc w dwóch palcach papierową torebeczkę, z której wydzielał się znajomy zapach marihuany. Położył ją z obrzydzeniem na wypolerowanym blacie, wlepiając w dziewczynę zdegustowane spojrzenie.

— Zechce mnie pan jeszcze raz wysłuchać, że nie mam pojęcia skąd TO wzięło się w mojej torebce? — powiedziała wyprowadzona z równowagi blondynka, ledwo tuszując kiełkujący strach. Nie kłamała, bo naprawdę nie wiedziała dlaczego śmierdzące zielsko znaleziono przy niej, akurat podczas szkolnej inspekcji.

— Wszystkich. Wszystkich — zaznaczył dobitnie dyrektor, wbijając po każdym powtórzeniu palec w zawiniątko. — Wszystkich bym podejrzewał, ale nie ciebie, Candice. Wiesz co za to grozi? Zdajesz sobie sprawę, że wpakowałaś siebie i rodziców w ogromne kłopoty?

Dziewczyna nie odpowiedziała, krzyżując ręce na piersi. Ktoś ją wrobił. Ktoś perfidnie ją wkopał, a ona nie puści tego płazem, oj nie. Wbiła wzrok w swoje białe buty, obiecując sobie, że po wyplątaniu się z tej komicznej sytuacji, pójdzie do centrum na zakupy. Potrzebowała relaksu.

Po skrzypnięciu drzwi od gabinetu i szybkiej ocenie wyrazu twarzy Aarona Campbella, przekreśliła te plany i o mało nie spaliła się ze wstydu. Mężczyzna w milczeniu minął krzesło, na którym siedziała i podszedł do dyrektora.

— Vincent, nie można tego jakoś załatwić? — zapytał bez ogródek, poprawiając mankiety koszuli. Candice czuła, że wpadł do szkoły w drodze do pracy i wybitnie mu się spieszyło. Może to i lepiej; raz dwa wyciągnie ją z tego bagna, da szlaban na parę tygodni i w najgorszym wypadku zablokuje kartę kredytową. — Po cichu?

Dziewczyna nawet nie miała siły zarzucić ojcu, że od razu uznał jej winę za prawdziwą. Zwykle dawał jej chociaż czas na wyjaśnienie jakiejś sytuacji, zawsze biorąc jej stronę. Teraz jednak pozostało jej tylko słuchać tych niedorzeczności, knując w głowie zemstę dla tego, który jej to wszystko zgotował.

— Przykro mi, Aaron. Mamy do czynienia z poważnym wykroczeniem, szkoła nie może przymknąć na to oka. To rysa na naszej nieskazitelnej renomie — westchnął, kładąc dłonie na biurku. W sali zapadła chwilowa cisza, a Candice momentalnie zbladła. Wiedziała co zaraz nastąpi. — Niestety, jestem zmuszony wydalić pańską córkę ze szkoły.

Gdyby Aaron Campbell był bazyliszkiem, całe pomieszczenie obróciłoby się w twardy kamień. Warga mu zadrżała, ale nie skomentował werdyktu dyrektora. Popatrzył z dystansem na swoje dziecko, warcząc ciche „idziemy". Candice posłusznie zabrała swoje rzeczy, nawet nie zaszczycając dyrektora wzrokiem. Wszyscy padli ofiarą czyjegoś spisku, a ona oberwała najmocniej. Kto mógłby jej tak mocno nienawidzić, żeby perfidnie doprowadzić do usunięcia ze szkoły? Oczywiście zdawała sobie sprawę, że bogiem dobra i miłości to ona nigdy nie była. Doskonale wiedziała, że w szkole istnieją grupki dziewczyn, które nie żywiły do niej ciepłych uczuć, ale żeby aż tak mocno?

Szła korytarzem jak skazaniec, wlepiając przybite spojrzenia w błękitne ściany. To nie tak miało być! Zaczynając jedenastą klasę, nie przypuszczała, że skończy ją zaledwie miesiąc później. Przeszedł ją dreszcz zimna na myśl o wszystkich plotkach, które za niecałe dziesięć minut wybuchną na holu. „Candice wylano! Nigdy nie lubiłam szmaty, dobrze jej tak".

— Tato... — zaczęła cicho, kiedy wyszli na dziedziniec.

Aaron nawet się nie zatrzymał, kierując kroki prosto w stronę srebrnego mercedesa. W pewnym momencie parking przeciął piszczący dzwonek telefonu, ale mężczyzna go zignorował. Candice przygryzła wargi, bo dopiero ten moment pokazał jej gniew ojca. On zawsze odbiera. Kiedyś nawet opuścił pogrzeb swojej własnej matki, żeby porozmawiać na tematy firmowe.

— Ktoś mnie wrobił — zakończyła z desperacją.

Aaron rzucił jej spojrzenie, które skróciło nadzieje dziewczyny na zwycięstwo prawdy. Nim wsiadła do samochodu, ostatni raz popatrzyła na piaskowy budynek z ogromną, biało-czerwoną flagą, wetkniętą w sam czubek jasnej kopuły. W zachodnim skrzydle dojrzała parę twarzy, które z wyraźną ciekawością wtykały nosy w szyby. Candice pokazała środkowy palec swojej widowni i kipiąc wewnętrznym gniewem, wsiadła do mercedesa.

Znajdzie osobę odpowiedzialną za jej upokorzenie i dopilnuje, żeby gorzko tego pożałowała. Koniec końców, los zawsze był po jej stronie.

Szarpiąc się z pasem bezpieczeństwa, poczuła wibracje w tylnej kieszeni jeansów. Wolną ręką wyjęła telefon, odczytując smsa od Sophie, swojej najlepszej koleżanki z - byłego już - liceum.

Przykro mi, stara.

Candice nawet nie próbowała na to odpisać. Jeszcze nigdy nie czuła się tak fatalnie jak dzisiaj. Przytłaczał ją wstyd, że dała się tak łatwo podejść i usunąć z placówki. Dodatkowo nawet tutaj, w samochodzie, czuła chorą satysfakcję bezdusznego anonima, który wepchnął ją w to całe bagno. I chyba to bolało najmocniej. Spadła z tronu Willow Oak z dnia na dzień – pokonana przez jakiegoś frajera. Pozostało jej tylko żywić nadzieję, że Sophie i inne dziewczyny z jej paczki nie zaprzepaszczą spuścizny, którą im zostawiła.

Dziewczyna oparła głowę o szybę, ściskając telefon. Gdyby nie Aaron, siedzący tuż obok, pewnie zalałaby się łzami bezsilności. Jednak zasada była prosta, Candice nigdy nie płakała w obecności innych ludzi. Nawet wtedy, kiedy dyrektor przy całej klasie przetrzepywał jej torbę, znajdując przysłowiowy gwóźdź do trumny.

— Wiesz, że z takim wybrykiem w aktach, możesz pożegnać się z Ligą Bluszczową? — Aaron w końcu przemówił, a jego słowa jeszcze długo dudniły dziewczynie w uszach.

Musiał to zrobić akurat teraz! W momencie kiedy balansowała na skraju rozpaczy i niemiłosiernie ogromnego gniewu. Wypowiedział zdanie, które dodatkowo obudziło w niej pustkę i poczucie niespełnionego obowiązku. Byłaby pierwszą z Campbellów, która nie pójdzie do topowych uczelni w USA. Wbiła się mocniej w fotel, a droga przed mercedesem wydała się jakby dłuższa. Wtedy poczuła drugą wibracje.

Candy... Coś ty zrobiła?

Sam. Czyli cholerny Sam już się dowiedział. Ta głupia społeczność szkolna nawet nie dała jej szansy, aby wyjaśnić zaistniałą sytuacje swojemu chłopakowi na spokojnie. Pewnie dowiedział się na korytarzu, w wersji odpowiednio wyolbrzymionej i podrasowanej. Samowi również postanowiła nie odpisywać, bo co mogła zrobić? Wysłać odpowiedź, która mimo oczywistej prawdy będzie pachniała desperacją? Ktoś mnie wrobił, Sam. To tak głupio brzmi! Gdyby nie fakt, że Sam dobrze wiedział, że lubi sobie czasem zapalić to może byłby jej skłonny uwierzyć. Zwłaszcza, że od wakacji nie dotknęła jointa małym palcem...

— Myślałem, że po przygodzie w sierpniu skończyłaś z tymi głupkowatymi zachowaniami. Że wydoroślałaś. — Aaron pokręcił głową, mocniej ściskając kierownice. Zapadła cisza. Mężczyzna zmienił bieg i kontynuował — Gdy wróciłaś z Sophie tamtego wieczoru do domu, pomyślałem: „dobrze, też byłem młody i musiałem spróbować". Przesadziłaś, fakt. Jednak wierzyłem, że to jednorazowy wybryk. Ale w szkole, Candice? W szkole?! – dopytał, samoistnie napędzając swój własny gniew. Dziewczyna przymknęła oczy, wbijając paznokcie w materiał fotela. — Straciłaś resztki rozumu? Płaciłem za te placówkę grube pieniądze, tylko po to, żeby cała praca poszła na marne? Zdajesz sobie sprawę jaką przykrość wyrządziłaś swojej matce? Liczę, że tak.

Właśnie, mama. Candice pomyślała o niej zaraz po tym jak dyrektor powiedział, że musi poinformować rodziców. W głębi duszy miała nadzieje, że to właśnie Aaron przybędzie do szkoły, nie Annie. On pokrzyczy parę godzin, podąsa się, da kilka kar i w końcu ochłonie. Jednak Annie była przeciwnością swojego męża. Cicha, spokojna i przez to bardziej niebezpieczna. Milczenie było sposobem na pokonanie Candice i do tej pory tylko Annie o tym wiedziała. I za każdym razem skrzętnie to wykorzystywała.

Żwir zachrzęścił głośno, kiedy mercedes wtoczył się na podjazd Campbellów. Wysoki na dwa piętra dom, szeroki na kilkaset jardów ogród i kompleks basenów wywołał nieprzyjemne uczucia u dziewczyny. Świetnie wyczuwała czarną chmurę, która zebrała się nad budynkiem. Kwestią czasu było rozpętanie prawdziwej burzy.

Kolejny sms przyszedł zanim Candice przekroczyła próg. Na wyświetlaczu mignęło imię Kitty.

Sophie mi powiedziała... Jak się czujesz?

Nawet jeśli na trzecią wiadomość chciałaby odpisać, Annie Campbell nie dała jej szansy. A dokładniej wzrok Annie Campbell. Kobieta stała w przedpokoju, mierząc córkę bardzo zawiedzonym spojrzeniem. Oparła się bokiem o framugę, zaplatając ręce na piersi. Kręciła głową, a blond kosmyki poruszały się wraz z nią.

— Mamo...

Jednak Candice nie dane było skończyć, bo Annie pociągnęła nosem i zniknęła w czeluści salonu. Dziewczyna jakby wrosła w ziemię, lewą ręką trzymając kremową torbę, a prawą – notorycznie już – wibrujący telefon.

Candice sprawdziła kto się do niej dobija, a widząc imię swojego chłopaka westchnęła głośno. Nim weszła na piętro, obserwowała jak zdenerwowany Aaron grzebie w skrytce samochodowej i odjeżdża z posesji. Tym właśnie sposobem Candice została sama w domu, bo Annie przez jeszcze długi czas nie będzie wykazywać żadnej obecności.

— Czego chcesz, Sam? — Dziewczyna prawie warknęła, zamykając plecami drzwi swojej sypialni.

Wiedziała, że chłopak dołączył do grona osób wielce niezadowolonych z jej wyborów życiowych, dlatego nawet nie chciała tracić siły na te konwersacje.

— Oszalałaś? — zapytał głos po drugiej stronie.

Candice ze złością rzuciła torbę o ziemię, po drodze kopiąc białą etażerkę. Czy oszalała? Tak! Bo nikt już nie wierzy w jej uczciwość i resztki rozumu.

— Candice, jesteś tam? — dopytał, teraz już mniej energicznie.

— No.

— Wyjaśnisz mi może, co ty zrobiłaś?

Dziewczyna padła na łóżko, zaciskając ze złości zęby i ledwo powstrzymując się, aby nie zerwać bladoróżowego baldachimu z haczyków. Jak tylko winny tej całej farsy wpadnie jej w dłonie, przysięga, że odbierze mu życie.

— Ty też? — rzekła gniewnie, rolując w pięści aksamitną narzutę. Żałowała, że w pokoju zamiast głupich ozdóbek nie wisi worek treningowy. Dzisiaj byłby niezastąpiony. — Czy w tym mieście nie ma już osoby, która wierzy w moją niewinność? Raz mi się zdarzyło wpaść z ziołem, RAZ SAM! To nie oznacza, że należy mnie obwiniać za tę akcję!

— Candince, dobrze wiemy, że jesteś skłonna...

— CZY TY MNIE NIE SŁUCHASZ, PRZYGŁUPIA ISTOTO? — wydarła się tak, że najprawdopodobniej jej głos zakłócił wibracje Annie, „oazy spokoju", egzystującej w salonie. — Nie miałam nic z tym wspólnego! Ktoś mi to podrzucił, rozumiesz? Co jak co, ale myślałam, że ty mi uwierzysz.

Po drugiej stronie zapadło milczenie.

— To nie tak, że ci nie wierzę...

— Nie? Pozwól, że zacytuję: „OSZALAŁAŚ?"

Rozległo się głośne westchnienie.

— Candy, źle mnie odebrałaś. Po prostu Kitty mi powiedziała i to... no wiesz... miało sens.

Candice poderwała się do pionu, a pukle blond włosów zakryły jej całą twarz.

— Wiesz co nie ma sensu? Ta rozmowa! Żegnam pana.

Nim Sam zdążył zaprotestować, dziewczyna wcisnęła czerwoną słuchawkę i zakończyła połączenie. Odgarnęła włosy na swoje miejsce, oddychając nerwowo. Nadal nie mogła tego pojąć. Jak ślepa musiała być, żeby nie dostrzec spisku, który przed nią uknuto!

I wtedy się zaczęło. Najpierw jedna łza kapnęła na zmięta pościel, tworząc niewidoczną plamkę. Potem plamka robiła się coraz większa i większa, aż stworzyła jedną, wielką, mokrą plamę.

A Candince oficjalnie nazwała ten dzień najgorszym ze swojego życia, przeklinając wszystkie znane jej osoby, począwszy od cholernego Sama, skończywszy na niewinnej Kitty. Tak naprawdę przepełniała ją okrutna zazdrość. W końcu oni wszyscy skończą to durne liceum i pójdą w świat. A ona? Zostanie w Toronto, odbywając prace społeczne przez resztę życia.

❉ ❉ ❉

Dochodził wieczór, a Candice jak obległa łóżko przed południem, tak do tej pory to robiła. Telefon przestał wibrować grubo przed siedemnastą, co oznaczało, że jej znajomi zorientowali się, że nie ma najmniejszej ochoty na rozmowy. Najwytrwalszy był Sam, ale w końcu i on odpadł. Candice przeczuwała, że chłopak czuł się winny wcześniejszych zarzutów. I bardzo dobrze.

Jednak kiedy na wyświetlaczu pojawiło się słowo „tata" i kolorowe zdjęcie Aarona z tegorocznych wakacji, dziewczyna odebrała zanim rozległy się pierwsze nutki dzwonka.

— Zejdź na dół.

Tak jak przeczuwała, nadszedł czas rodzinnej narady. Wyczołgała się spod kołdry, podchodząc do stojącej w rogu toaletki. Chwyciła biały wacik i przetarła rozmazany tusz spod powiek. Nie mogła wyglądać jak sierota podczas debaty nad jej przyszłością. Pociągnęła nosem, zakrywając widoczne zaczerwienienie beżowym pudrem.

Wzdychając ciężko i donośnie, wyszła z pokoju. Piętro tonęło w ciemności, dlatego szybciutko potruchtała na schody. Tak, tak. Miała szesnaście lat i nadal bała się upiorów. Nie byłaby zaskoczona gdyby ktoś kiedyś nazwał ją mistrzynią przebiegania dystansu: włącznik światła – łóżko. Potrafiła wtedy rozwinąć prędkość, której nie powstydziłby się Usain Bolt. A wszystko przez uraz z dzieciństwa; jako jedenastolatka widywała niekształtne cienie, które pływały po jej pokoju, zalewając ściany i meble. Od tamtej pory nagminnie sprawdzała szafy i miejsce pod łóżkiem, choć – niespodzianka – nigdy nie znalazła tam nic prócz okropnego bałaganu.

Wsunęła się do kuchni najciszej jak mogła, stając pod ścianą jak człowiek gotowy do odstrzału. Przy marmurowym blacie stało obojga z jej rodziców, w tym mina żadnego z nich nie zwiastowała miłych rzeczy. Przez niecałą sekundę zastanawiała się czy przypadkiem zaciemnione piętro nie jest przyjemniejszym miejscem. Wtedy przynajmniej nie musiałaby patrzeć na głęboki zawód Annie i zdystansowaną twarz Aarona.

Czekała aż któreś z nich rozpocznie długi monolog, a potem cichutko wróci sobie do sypialni, pod kołdrę i zacznie drugi etap ignorowania telefonów od Sama. Niestety, na razie nie zapowiadało się, żeby którekolwiek z nich chciało zabrać głos. Candice ukradkiem dojrzała plik broszur na blacie; każda z wizerunkiem jakiejś szkoły. Widać, że jej rodzice nie byli mistrzami straconego czasu. Zastanawiała się gdzie ją poślą. Do publicznej szkoły? Czy może opłacą miejsce w Palm Valley Institute, placówce dla ludzi, którzy jeśli czegoś nie potrafią to dopłacą?

- Razem z twoją mamą, podjęliśmy decyzję. — Po długim milczeniu Aaron uniósł wzrok, wędrując dosyć niepewnym spojrzeniem po twarzy żony. Annie również wydawała się dziwnie zestresowana, choć po kamiennej posturze, trudno cokolwiek odczytać. — Nie będziesz mieć wakacji, tylko pójdziesz od nowego tygodnia do innej szkoły.

Może Desert Winds? Szkoła dla ludzi, którzy niczego nie potrafią i nie mają pieniędzy.

— Mimo że jesteśmy na ciebie wybitnie źli, to nie jest dla nas łatwe.

Candice zmarszczyła brwi. Wyślą ją do centrum kształcenia zawodowego, gdzie nauczy się spawać blachy? Kończyły jej się pomysły.

— Skontaktowaliśmy się z dyrektorem Granite Hills – zaczął wolno, a dziewczyna rozszerzyła oczy. Takiej placówki nie było w Toronto. Chyba, że... — Szkole w Pensylwanii.

Krew odpłynęła z twarzy Candice, zlewając jej ciało z kuchenną ścianą. W Pensylwanii? To musiał być kolejny żart z serii „najgorszy dzień w życiu panienki Campbell".

— Dla... dlaczego aż tam? — wyjąkała, nawet nie znajdując siły na wszczynanie kłótni. Była niemożliwie zmęczona losem, który od kilku godzin bezustannie z nią pogrywał. Miała wszystkiego po dziurki w nosie. — Przecież w Toronto jest pełno innych szkół!

Aaron uniósł niebieskawą broszurę, wymachując nią bardzo delikatnie. Annie przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, wodząc palcem po zakończeniu blatu. Candice nic nie rozumiała. Najpierw bez zmrużenia oka biorą jej winę za prawdziwą, a teraz bezpodstawnie wyrzucają z miasta. Miasta, które uwielbia ponad życie!

— Uważamy, że przyda ci się przerwa od twojego towarzystwa. Granite Hills to szkoła z zawyżonym rygorem, a jednocześnie dosyć imponującą renomą.

— Ale to pięć godzin stąd...

— Dodatkowo ustaliliśmy z dyrektorem Willow Oak, że obędzie się bez interwencji policji — kontynuował Aaron, nie pokładając w swoją wypowiedź najmniejszych emocji. Równie dobrze mógł czytać formułkę z tyłu opakowania płynu do naczyń.

— Pięć godzin, tato...

— Zapewniają miejsce w internacie. Jeśli się postarasz, być może Liga Bluszczowa nie będzie dla ciebie tak mocno stracona jak dzisiaj.

— Ale...

— Postanowione.

Candice nie mogła w to uwierzyć. Próbowała się powstrzymać, ale nigdy nie należała do człowieka o stalowych nerwach. Nim Aaron Campbell się obejrzał, jego córka dopadła do niego, wyrwała mu broszurę z rąk i bezceremonialnie podarła na drobne kawałeczki. Annie odsunęła się od całej farsy, obserwując jak niebieskie szczątki opadają na wypolerowaną podłogę.

— Postanowione? POSTANOWIONE? — wykrzyczała, o mało nie krztusząc się śliną. Była zła, była tak cholernie zła, że mogłaby spalić ten dom do fundamentów i nie poczułaby ulgi. W jeden dzień, jej życie posypało się jak skrawki broszury Granite Hills. — Czy ty wiesz co to znaczy? Mam pożegnać się z wszystkimi, których znam, z Samem, Sophie, Kitty i po prostu wyjechać? Do jakiejś durnej szkoły, w durnej Pensylwanii? Myślisz, że mam kłopoty z paleniem? CZY JA CI WYGLĄDAM NA KOGOŚ KTO MA Z CZYMKOLWIEK PROBLEM? Zostałam wrobiona. Wplątana w jakąś chorą akcję. Wpadłam w pułapkę jakiegoś idioty z mojego liceum, a ty tak po prostu wysyłasz mnie do innego kraju? Nie, proszę państwa. Ojciec roku!

Aaron milczał, ze spokojem przeczekując wybuch córki. Był na to gotowy, a Annie uprzedziła go wcześniej, żeby nie reagował. Decyzja została podjęta i żadne krzyki tego nie zmienią. Owszem, czuł się delikatnie winny, jednak to uczucie było przez coś stłumione. Poczucie obowiązku, jak mniemał.

— Nienawidzę was tak mocno! — wycedziła odwracając się na pięcie i wybiegając z kuchni.

Przebiegła przez ciemny przedpokój, wpadając jak burza do pokoju. Zaryglowała drzwi, padając na wymięte łóżko. Uderzała pięściami w poduszkę tak długo, aż się nie uspokoiła. Potem przewróciła się na plecy, a łzy ciurkiem spływały jej po obu policzkach.

Otuchy dodawała jej wyłącznie zbliżająca się zemsta. Liceum to tylko liceum. Prędzej czy później wyjdzie kto zgotował jej to szambo. A ona będzie czekała w gotowości i zaatakuje.

Oj, ten ktoś zapamięta Candice Campbell.

Serdecznie witam w moim najnowszym opowiadaniu. Sięgam po temat, o którym nigdy nie pisałam. Wiem, że wielu z was sceptycznie odnosi się do historii o wampirach i wilkołakach, ale mam nadzieję, że choć trochę polubicie „Oh, Candice" .
Gorąco pozdrawiam!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro