Oh, Nadine!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Aura osobliwości placówki Granit Hills została przyćmiona przez nawał pracy, który dobitnie przygniótł Candice. Gdy tylko złożyła odpowiednie papiery do sekretariatu, sygnując je swoim eleganckim podpisem, stanęła przed obliczem ogromnej roboty. Nawet w Willow Oak nie narzucali jej takiego tempa pracy, a trzeba wiedzieć, że nie było to pierwsze lepsze liceum.

Dlatego już we wtorek popołudniu, słaniała się z nóg. I to dosłownie. Nie miała nawet siły, żeby zejść na obiad. Rozkoszowała się ciszą w internacie, obserwując plamki na suficie. Słońce nadal uparcie nie odwiedzało tej okolicy, dlatego zmuszona była trwać w szarości, która konsekwentnie rozlewała się po pokoju.

Dzisiejsze zajęcia zaczęła od historii, którą prowadził Alexander. Miała dziwne odczucia co do jego osoby; być może niezwykła łagodność i wręcz stoicki spokój nie budziły jej zaufania. Wręcz przeciwnie. Odbierała to jako rzecz sztuczną. Jednakże, nawet jeśli nie zapałała do niego falą sympatii od pierwszego wrażenia, musiała szczerze przyznać, że historię umiał wspaniale. Naprawdę. Potrafił opowiadać o szczegółach Deklaracji Niepodległości USA jakby co najmniej sam ją uchwalił. Plus nie korzystał z żadnego podręcznika, co mimo wszystko wywołało podziw dziewczyny.

Kolejna była matematyka, połączona z zagadnieniami stricte fizycznymi. Victor okazał się geniuszem w czystej postaci; tłumaczył zawiłe problemy, jakby były tylko najprostszą igraszką. Przechadzał się po klasie spokojnie, zaglądając każdemu w notatki i przeprowadzając drobne korekty. Swój flegmatyczny sposób bycia wynagradzał niezwykle bystrym umysłem, a Candice już z początku postanowiła mu imponować. Victor należał do tych osób, od których za wszelką cenę chcesz usłyszeć słowa pochwały i otrzymać życzliwy uśmiech. A na dzisiejszej lekcji, zrobił to tylko raz – jeden z chłopaków o zacnym imieniu, którego Candice już nie pamiętała, rozwiązał nadzwyczaj pokręcone równanie.

Zajęcia prowadzone przez Freyę, z jakiegoś powodu były dla Candice niedostępne. I to nie dlatego, że przyszedł Ezra i siłą zabronił jej przekroczyć progu sali. Po prostu dostała wezwanie do sekretariatu, które – jak się później okazało – było zwykłą pomyłką. W ten sposób spędziła godzinę na niewygodnym krześle, wpatrując się w guzdralską sekretarkę, która szukała błędów w jej papierach, na końcu dochodząc do wniosku, że takowych nie ma.

Candice nienawidząc marnować czasu, wparowała na zajęcia z wychowania fizycznego w złym humorze, od razu stając się ulubioną osobą do przytyków nauczyciela. Był nim energiczny i zabawny Quinn, którego urok osobisty nie pozwalał dziewczynie na długie dąsy. Trzeba wiedzieć, że rzadko pozwalała komukolwiek podśmiewywać się ze swojego humoru – wróć, rzadko pozwalała w ogóle z siebie żartować. A jednak Quinn to robił. Dziewczyna poczuła, że polubi go najbardziej. Wydawał się najmocniej naturalny i przyjazny z całej tej pokręconej ekipy.

Pozostała jeszcze kwestia jej klasy. Cóż, na pewno nie była największa. Wręcz epicko mała. Zaledwie dziewięć osób siedziało z nią w sali; trzy dziewczyny oraz sześciu chłopców. Skłamałaby, twierdząc, że ta liczebność nie była kolejną rzeczą w Granite Hills, która ją zainteresowała. Wręcz można stwierdzić, że intrygowało ją wszystko. Chłodny dworek, urokliwi ludzie oraz dziwaczne przeczucie. Przeczucie, które nie odstępowało jej o krok. Podczas jednej z przerw zapytała jedną z dziewczyn od Cornelii, dlaczego edukacja w Granite Hills zaczyna się dopiero od szesnastu lat. Konkretnej odpowiedzi nie doczekała się nigdy.

Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu, wibrujący gdzieś wśród rozmemłanej pościeli. Nawet nie musiała zgadywać kto to był; wyświetlacz rozświetlił napis SAM, figurujący na tle słodkiego zdjęcia bruneta w stroju futbolisty. Candice z niespodziewanym ożywieniem odebrała połączenie, uśmiechając się sama do siebie. Tak, tak. Była osobą o krótkotrwałym fochu, na osoby, które wiele dla niej znaczyły.

— Kogo moje cudne uszy słyszą — zaczęła na wstępie, rozkładając się na całej długości łóżka.

— Sprawdzam tylko czy żyjesz — odparł głos po drugiej stronie, zakłócany gwarem szkolnego korytarza. Najwyraźniej chłopak musiał znaleźć jakieś zaciszne miejsce, bo po chwili hałas ustał — Mów co słychać, słodka.

— U M I E R A M — wycedziła, wzdychając głośno. Kątem oka popatrzyła na swoją torbę, z której wysypywały się zeszyty w towarzystwie grubych podręczników. Najgorsze było to, że wypożyczyła z biblioteki zaledwie połowę wymaganych pozycji. Czekała ją dzisiaj jeszcze jedna wizyta w królestwie książek na drugim piętrze. — W tej szkole więcej harują przez jeden dzień, niż my przez tydzień w Willow Oak. Jestem zaskoczona, naprawdę. Tylko jeszcze nie rozpracowałam czy w dobrym znaczeniu czy w złym.

— Nie wiedziałem, że w tego typu placówkach tak mocno cisną z przedmiotów.

Candice uśmiech zamarł na twarzy. Czy Sam naprawdę musiał używać zwrotu „tego typu placówkach"? Przez chwilę powrócił humor sprzed zajęć z Quinnem, ale Sam szybko załapał swój błąd.

— To znaczy, super. Serio, świetnie. W końcu Liga Bluszczowa na ciebie czeka, prawda?

—Może — mruknęła, przewracając się na brzuch — A jak u ciebie? Coś nowego w kochanym Toronto?

— Nic specjalnego. Kitty organizuje domówkę w weekend i zaprosiła pół szkoły. To znaczy, nie zaprosiła. Po prostu pół szkoły przyjdzie — Candice głośno jęknęła. Omijała ją jedna z lepszych, licealnych imprez. — Szkoda, że cię nie będzie. Chociaż z drugiej strony, może w Granite Hills, ludzie bawią się lepiej?

— Ta... — westchnęła dziewczyna, nawijając kosmyk włosów na palec — Jedyną imprezą, która wydaje się tu bawić niektórych to pogrzeb. Mówię poważnie.

— Przesadzasz, Candy. Jeszcze się rozkręcisz.

— Plus cały czas jest mi zimno.

— To załóż sweter?

Candice wywróciła oczami, kręcąc głową. Oj tak, tęskniła za Samem. Najchętniej rozłożyłaby się z nim na kanapie w jego pokoju, oglądając jakiś serial na Netflixie. Niestety, za niecałe piętnaście minut musiała wracać na zajęcia.

— Dzięki, Einsteinie.

Trwali chwilkę w ciszy, którą przerwał Sam.

— Muszę kończyć. Zaraz zaczynają się lekcję z kochanym profesorem Histonem.

— Pierwszy raz się cieszę, że jestem tutaj — powiedziała Candice, a chłopak zaśmiał się cicho. — Trzymaj się, Sam. Zadzwonię wieczorem.

— Miłego dnia, słodka.

Nacisnęła czerwoną słuchawkę, kładąc telefon na materacu. Miała jeszcze przed sobą pięć minut słodkiego lenistwa, które z całej siły próbowała wykorzystać. Niestety, nim przymknęła oczy, po pokoju rozszedł się łomot. Podskoczyła wystraszona, wlepiając zdezorientowane spojrzenie w drzwi. Kto tak brutalnie przerywał jej zasłużony odpoczynek?

— Ej, ej! Candy, jesteś tam? — Nadine najwyraźniej nie znała pojęcia siesta.

Waliła w drewnianą powierzchnie, jakby co najmniej Granite Hills stanęło w ogniu i zarządzono natychmiastową ewakuację szkoły. W gruncie rzeczy, Candice wcale nie poczułaby się zdziwiona. Z jej ostatnim szczęściem, nawet pożar był bardzo prawdopodobny.

— Coś się stało? — zapytała twardo, kiedy w końcu doczłapała się do klamki. Oparła się o framugę, podejrzewając, że jej sielankowe pięć minut właśnie bezpowrotnie uciekło.

Nadine wyraźnie odetchnęła z ulgą, odgarniając jasne włosy z czoła. Zamrugała kilkakrotnie, uśmiechając się szeroko. Najwyraźniej była to mina z tych przepraszających.

— Martwiłyśmy się. Nie pojawiłaś się na obiedzie.

— To jest powód, żeby prawie wyważyć moje drzwi?

Dziewczyna wzruszyła ramionami, jakby jej zachowanie było w pełni uzasadnione. Candice nawet nie spodziewała się, że jej nieobecność w stołówce pozostanie zauważona. Cóż, najwidoczniej już wspinała się po drabinie hierarchii szkolnej. Dlatego zbagatelizowała początkową złość, czując coś na wzór satysfakcji.

— Skoro to już jesteś, to poczekaj. Wezmę torbę i możemy iść na lekcje — westchnęła w końcu, zawracając do wnętrza pokoju. Upchnęła książki w czeluść materiału, zakładając torebkę na ramię.

— Co masz teraz? — dopytała Nadine, kiedy drzwi od sypialni zostały zamknięte.

— Literaturę — wyrecytowała z pamięci Candice, mając niezwykły dar do zapamiętywanie planu zajęć. — Z Cornelią, jak mniemam.

— Och, współczuję. Ja mam zaraz z Ezrą.

— Moje kondolencje — mruknęła Campbell, wychodząc na dziedziniec. Ruszyła brukiem do szkoły, wciągając w płuca ostre powietrze. Poczuła suchość w gardle, którą zignorowała. — Czego on w ogóle uczy?

— Yhm... Coś na wzór przysposobienia obronnego. 

— Matko jedyna. Nie mam tego w planie, czemu ten zaszczyt mnie omija?

— Takie perełki dopiero od drugiej klasy — rzekła blondynka, otwierając drzwi na hol.

Zalała je fala cichych szmerów i rozmów. Po korytarzach przechadzali się uczniowie, kierując kroki do sal. Zaraz za grupką jakiś chłopaków, wyłoniły się dwie blondynki, idące ramię w ramię. Nadine pomachała im energicznie, a dziewczyny zaraz dołączyły.

— Gdzie się podziewałaś? — zapytała zaintrygowana Sabrina, mrużąc niezauważalnie oczy.

— Byłam w pokoju. Rozmawiałam z Samem. Odpoczywałam — wymieniła Candice, unosząc jedną brew. — Jestem padnięta po tym dniu, jasne? To aż dziwne, że wy tak dobrze się trzymacie.

— Nie narzekaj, młoda. Przyzwyczaisz się — rzekła Halston, prowadząc grupę do schodów. Stanęła na pierwszym stopniu, rozglądając się wokół. W dłoni trzymała plastikowy kubeczek, ze słomką — Co teraz? Zajęcia z Ezrą?

Nadine przytaknęła, a Sabrina westchnęła ciężko.

— Szczęściary. Ja mam Alexandra i chyba usnę z nudów... W ostatniej klasie powinni ograniczyć historię, serio. Przecież to mi się nigdy w życiu nie przyda.

— Zawsze mogłaś mieć z Cornelią — dodała pocieszycielsko Halston — „Misiaczki, oddajmy hołd Jane Austen omawiając po raz dziesiąty Dumę i Uprzedzenie!"

— Naprawdę jest tak tragicznie? — zapytała znużona Candice, czując nawracającą suchość w gardle. To wszystko przez ten szorstki klimat. Jak na złość nie wzięła ze sobą wody.

— Gorzej. — Sabrina machnęła dłonią, kręcąc głową. — To Szekspir w spódnicy. Oprócz tego, że tamten był względnie normalny. Ona już nie.

— Nie wiem czy ktoś kto napisał "Romeo i Julię" może być normalny, ale nie kwestionuję.

Nadine zachichotała jako jedyna, wsadzając włosy za ucho. Candice westchnęła głośno, wlepiając wzrok w kubek Halston. Musiała napić się coli, bo bez cukru nie przeżyje spotkania z niepoprawnie romantycznym Werterem XXI wieku.

— Odpal colę, błagam. Ten wasz klimat mnie wykańcza. — Campbell wyciągnęła dłoń w stronę koleżanki, a ta jak oparzona cofnęła się o krok. 

Halston niepodważalnie zbladła, jakby co najmniej zobaczyła ducha. Jednakże zaraz powróciła do zwyczajnych kolorów, udając, że minuta temu nigdy nie miała miejsca.

— Hola, hola. To zwykła woda. W dodatku muszę wypić wszystko do końca przerwy, zdrowy lifestyle, sama wiesz – Tutaj zamachała kubkiem, a ciecz obiła się o plastikowe ścianki. — Idź na stołówkę, może Martha odpali ci jeszcze niezdrowej Pepsi z hektolitrami cukru.

Candice zmarszczyła brwi, poruszona zaistniałą sytuacją. Zawstydziła się, chociaż w głębi siebie wiedziała, że nie miała powodów. To Halston zachowała się stosunkowo dziwnie, stosując jakieś mało wyszukane tłumaczenia swojej chytrości. Cola, woda. Wszystko jedno, nie?

— Okej... — przeciągnęła Candice, cofając się o krok. Skoro nie mają ochoty się z nią dzielić to rzeczywiście pójdzie do wspomnianej Marthy. Bez łaski, nikogo zmuszać nie będzie. — Zobaczymy się później.

Odwróciła się do zmieszanej grupki plecami, unosząc wysoko brwi. Ludzie potrafili być naprawdę nieprzewidywalni. Minęła ostatnią partię studentów, którzy spacerem kierowali się na schody i dotarła do zachodniego skrzydła. Nim zniknęła za ścianą, ukradkiem popatrzyła na trójkę blondynek, które wydawały się omawiać coś z ożywieniem. Najwyraźniej zaczęło się obgadywanie. Liceum to liceum, prawda?

Stołówka wydawała się większa, kiedy była pusta. Rzędy stołów bez grupek uczniów przypominały bezludne wyspy, a echo kroków przypominało o przestronności pomieszczenia. Candice zacisnęła wargi, nie za bardzo wiedząc gdzie owa Martha urzęduje. Cisza panująca wokół nie przemawiała za obecnością kogokolwiek, ale dziewczyna parła na przód. Doszła do wniosku, że kobieta musi siedzieć na zapleczu. A dla picia, była w stanie przetrzepać całą stołówkę.

Zajrzała za blat, na którym stały resztki z obiadu. Candice przyjrzała się smakowitej surówce, przez chwilę żałując, że przegapiła posiłek. Na widok panierowanego kurczaczka, żal zmienił się w rozpacz. Nigdy nie dokonywała właściwych wyborów.

Niepewnie pchnęła drzwi od kuchni, wkraczając do sterylnego pomieszczenia, w którym unosił się zapach przypraw i pieczonego mięsa. Od pieca bił gorąc, który stawał się nawet przyjemny.

— Halo? — zawołała w przestrzeń, ale nikt jej nie odpowiedział.

Rozejrzała się po kuchni, zatrzymując wzrok na metalicznych zlewach, marmurkowych blatach i dwóch kuchenkach gazowych. Westchnęła ciężko, kiedy zauważyła dwudrzwiowe wejście do chłodni. Przez głowę przeleciał jej pomysł, że może tam trzymają schłodzone napoje. Bardzo, bardzo głupi pomysł.

Tego co potem zrobiła, żałowała jeszcze przez kilka miesięcy, ale co mogła wtedy wiedzieć? Pchnęła niebieskie skrzydła, wkraczając do bardzo zimnego pokoju. Jej serce zabiło szybko na tak drastyczną zmianę temperatury. Przeszła parę kroków do przodu i zamarła.

Przy ścianie stał rząd srebrnych lodówek, które burczały cicho. Candice dostrzegła za szybą masę, MASĘ, plastikowych woreczków z krwią. Dokładnie takich samych, które widziała podczas akcji krwiodawstwa organizowanej w Toronto. Tylko Granite Hills nie było Toronto. Nie było nawet cholernym szpitalem czy miejscem upoważnionym do przechowywania tylu litrów krwi! Wystraszona nie na żarty, wycofała się pokonana, zapominając o palącym pragnieniu.

Co to ma znaczyć?

Oddychała siarczyście, ledwo nadążając z przełykaniem powietrza. Z Granite Hills było coś nie tak i ona, Candice Campbell wiedziała to od momentu przekroczenia bramy! Oblizała spierzchnięte wargi, ewakuując się na sam środek stołówki. Do tej pory czuła chłód tamtego pomieszczenia, a na samo wspomnienie lodówek, jej włosy stawały dęba.

— Zgubiłaś się, kochanie? — zapytała przysadzista kobiecina, która niewiadomo kiedy weszła do stołówki.

Candice podskoczyła na widok kogoś obcego. Czy widziała gdzie była? Może przyszła ją zabrać, za nim odkryje coś przerażającego? Chociaż na to było za późno. Hektolitry krwi w szkolnej chłodni były wystarczająco makabryczne.

— Nie — wypaliła, wpadając tyłkiem na jeden ze stolików.

Kobieta przyjrzała się jej badawczo, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, Candice zniknęła z jej pola widzenia. Dziewczyna przyciskała torbę do ramienia, drżąc na całym ciele. Nadal nie wiedziała jak to logicznie wytłumaczyć. Potrzebowała z kimś porozmawiać.

Wykluczyła Halston oraz Sabrinę. Było pewne, że dziewczyny trzymają grupę w garści, jednocześnie pozostając nie-do-złamania. Do listy osób, którym z całą pewnością nie ufała dołączyła idealna Freya. Co jak co, ale jej chory kult tylko odstraszał Candice. Pozostawała Nadine. Urocza, słodka o plotkarskiej naturze. Kto lepiej zdradzi sekrety swoich przyjaciółek niż ona?

W końcu wydawała się największą paplą.

Chyba.

❉ ❉ ❉

— Chciałaś mnie widzieć? — W progu sypialni stanęła Nadine. Włosy upięła w złocistego warkocza, który ułożyła na prawym ramieniu. Sztruksowe ogrodniczki trzymały się tylko na jednym pasku; drugi zwisał wzdłuż białej sukienki w paski.

Candice uśmiechnęła się najmilej jak potrafiła ( a potrafiła! ), odwracając ciało na obrotowym krześle. Nawet jeśli kilka godzin temu drżała z przerażenia, nie dawała tego po sobie poznać. Obiecała sobie, że nie pozwoli na wybuch paniki, dopóki nie znajdzie twardych dowodów na szaleństwo w Granite Hills.

— Pomyślałam, że mogłabyś mnie oprowadzić po szkole — rzekła spokojnie Candice, stając na dywanie. Przewiązała w pasie bordową bluzę, nie czekając na odpowiedź koleżanki. Jednym słowem, nie dawała jej możliwości odmowy.

— O tej godzinie?

— Wieczorne zwiedzanie jest ekscytujące.

— Wiesz... Może lepiej poprosić Sabrinę? Albo Halston? — zaproponowała nieśmiało Nadine, wlepiając wzrok w sufit. Najwidoczniej nie chciała zabierać przywilejów swoim starszym koleżankom, jednak Candice mało to obchodziło. — One nadają się o wiele lepiej, uwierz mi.

— Pewnie nie mają czasu. — Campbell machnęła dłonią, a bransoletka na jej nadgarstku zagrzechotała. — Wpadłam też na pomysł, żeby się bliżej poznać. W końcu jesteśmy wychowankami Freyi, nie? — dodała z chytrym uśmieszkiem. 

Nadine nadal średnio zdecydowana, oparła się ramieniem o framugę. Gdyby jej ciało wydawało dźwięki, właśnie w tym momencie wykrzyczałoby donośne „Daj mi spokój, świrusko!". Mimo wszystko, było cicho.

— Skoro nalegasz...

Candice tylko na to czekała; wypchnęła nową znajomą za drzwi, zamykając pokój na klucz. Wsadziła go do spodni, poklepując energicznie kieszeń. Przeszły przez długi korytarz w milczeniu; Nadine nadal łypała na Campbell nieufnie, a tamta starała się stawiać jak najdelikatniejsze kroczki. W końcu ostatnią rzeczą jaką chciała to wpaść w sidła królowej Sabriny, dokładnie dziesięć minut przed ciszą nocną.

— Jak ci się tutaj podoba? — zagadnęła dziarsko Candice, sama zaskoczona swoją otwartością. Tfu, stawała się za bardzo sztuczna.

— Jest świetnie — mruknęła Nadine, wzruszając ramionami. Na zewnątrz było chłodno, dlatego potarła dłońmi o gołe ramiona. Gdzieś w tle zagrał pojedynczy świerszcz, a dziewczyna popatrzyła w stronę górującego budynku szkoły. — Poprzednio nie miałam takiego szczęścia. Rodzice przepisują mnie średnio co roku do nowej placówki.

Candice przypatrzyła się jej uważnie, oceniając czy dziewczyna wygląda na osobę z jakimiś problemami. Takimi, które dałyby jej podstawę do zasilania szeregów Granite Hills. Niestety, wyglądała równie niewinnie co ona sama. Wróć – ona wyglądała jak Candice.

— Jak znalazłaś Granite Hills? — dopytała rozważnie Campbell, kopiąc kamyka na drodze. Czując się zobowiązana do uchylenia rąbka tajemnicy odnośnie swojej osoby, kontynuowała ciepło — Mnie wrobił w to ojciec. Znalazł szansę mojej resocjalizacji.

— Słyszałam.

„Jakżeby inaczej", pomyślała sucho Candice.

— Serio jesteś uzależniona?

— Nie, co ty — odpowiedziała prawie natychmiast Campbell, kręcąc energicznie głową. Widmo piątkowego południa znowu nawiedziło jej głowę. A już myślała, że pozbyła się tego ciężaru. — Ktoś mnie zrobił w kucyka. Cwaniaczek jakiś. Prędzej czy później go dopadnę.

— U mnie stwierdzono pewne problemy z psychiką... — powiedziała cicho Nadine, a Candice zatrzymała się w połowie kroku. To było jeszcze bardziej nieprawdopodobne niż jej rzekome uzależnienie. Może tamta też padła ofiarą chichotu losu? — Rodzice znaleźli Granite Hills, więc byli zachwyceni.

— A skąd jesteś?

— Nowy Jork.

— Woah, to musi być ekstra — westchnęła rozmarzona Candice. Tak myślała, że Nadine to nie pierwsza lepsza dziewczynka z publiczniaka. Drogie buty, skórzana torebka z Louis Vuitton i w końcu lśniąca złotym błyskiem, bransoletka, z niewidocznym grawerem „Annoushka". — Aaron mnie często zabierał do Nowego Jorku... To znaczy, mój tata.

W końcu dotarły do drzwi wejściowych, które ustąpiły. Najwidoczniej Nadine miała nadzieję, że będą zamknięte, bo stęknęła cicho. Candice natomiast uśmiechnęła się władczo. Gdzie i kiedy lepiej zacząć śledztwo, jak nie wieczorną porą w opuszczonym dworku? Wrota zamknęły się z trzaskiem, odcinając dziewczęta od świata zewnętrznego. Zostały tylko one, kręte schody, dwa fotele i irytujące echo.

— Przepraszam, że zacznę tak z grubej rury... — zaczęła wolno Candice, do tej pory zastanawiając się czy pytanie, które miała ochotę zadać miało jakikolwiek sens. W pewnym sensie ufała jednak Nadine. Sama nie wiedziała dlaczego. — Ale nie uważasz, że z Granite Hills jest coś nie tak? Wiesz, nie chodzi mi o architekturę czy zadziwiająco podobny wygląd naszej grupy, ani nawet o nadzwyczajny urok nauczycieli...

— Nie... — Nadine popatrzyła na nią niepewnie, przełykając ślinę.

„A więc jednak!", stwierdziła Candice, wyczuwając kłamstwo koleżanki. Całe szczęście wydawała się o wiele łatwiejsza do ugadania, niż Sabrina czy Halston.

— Jesteś pewna?

— No, tak...

Przemaszerowały hol w ciszy, a za każdym krokiem atmosfera gęstniała. Nadine ewidentnie dopadał stres, a Campbell nie zamierzała przestać.

— Mam jednak niepokojące wrażenie, że coś tutaj nie gra...

Przeszły korytarz, wstępując na schody. Sens rzekomego zwiedzania dawno zniknął, a wraz z dociekliwością Candice odsłonił się rzeczywisty cel całej wędrówki. Nadine miała dwa wyjścia; mogła pędem zawrócić do internatu i podzielić się z resztą swojej grupy niepokojącym zachowaniem nowej, albo zostać na zaciemnionym holu pod ostrzałem pytań. Jak na razie wybrała opcję drugą.

— Candy, mów jaśniej — poprosiła dziewczyna, przybierając pewniejszą postawę. Dotykała dłonią chłodnej poręczy, oglądając się na boki. Czyżby oczekiwała towarzystwa? — Zachowujesz się jak świruska, serio.

Stanęły na zalanym czernią piętrze. Nadine spojrzała w oczy Campbell, doszukując się w nich odpowiedzi. Candice z niewiadomych przyczyn czuła, że traci kontrolę nad sytuacją, a pałeczkę przyjmuje Nadine.

— Co cię tak zaniepokoiło? — kontynuowała, przechylając głowę — Co było aż tak ważne, że wyciągnęłaś mnie na creepy spacer po szkole, która teoretycznie powinna być już zamknięta? Candy, nie zamierzam iść kroku dalej, dopóki nie wyjaśnisz mi tej niepokojącej miny.

Campbell westchnęła. Prędzej czy później musiała zawędrować do stołówki szkolnej, wgłębiając się w nieprzyjemny temat lodówek i ich zawartości.

— Sama chciałaś — mruknęła nieprzekonana, na szybko wymyślając w miarę inteligentny opis swojej przygody sprzed kilku godzin. — Byłam na stołówce, a dokładniej na zapleczu — Nadine zmarszczyła czoło, ale milczała. Wyraźnie ją to zmartwiło. — Znalazłam skupisko krwi, godne centrum krwiodawstwa. Masz jakiś pomysł skąd to się tam wzięło?

Blondynka przygryzła wargę, po części zmywając beżową szminkę. Włożyła dłoń do kieszeni ogrodniczek, intensywnie myśląc.

— Bujasz — stwierdziła w końcu.

— Po co miałabym to robić?

— Nie wiem. Dla atencji.

Candice rozwarła buzię z oburzenia, o mało nie spychając Nadine ze schodów. Oficjalnie skończyła darzyć ją większą sympatią niż Halston czy Sabrinę.

— Kłamiesz. — Zaryzykowała Campbell, wiedząc, że to jej ostatnia szansa. Nie potrafiła wyczytać z twarzy Nadine prawdy, dlatego postawiła wszystko na jedną kartę. Najwyżej naprawdę wyjdzie na żenującą atencjuszkę z zadatkami na dziwoląga — Coś wiesz i nie chcesz mi powiedzieć. Tylko nie mam pojęcia czemu — rzekła twardo, nie spuszczając wzroku z błękitu tęczówek Nadine — Prowadzicie tu jakiś nielegalny handel? Zrobię wszystko, żeby wrócić do Toronto, dlatego z chęcią zainteresuję ową sprawą Aarona. — zagroziła chytrze, oglądając konsternacje na twarzy koleżanki. Jeden zero dla Campbell! — To znaczy, mojego ojca — dodała z przyzwyczajenia.

To była gra dwóch umysłów. Nadine przybrała maskę obojętności, która przykryła wcześniejsze zastanowienie. Teraz wyglądała jakby miała przed sobą nieokiełznanego pierwszaczka, który wygaduje niestworzone historie. I straszy ojcem.

— Ach, tak? Co mi do tego, rób co chcesz.

Candice nadal nie była pewna swojej pozycji, dlatego brnęła w ciemno.

— Okej — powiedziała. Bez mrugnięcia okiem sięgnęła dłonią po telefon i odblokowała ekran. Wolno wybrała ikonkę kontaktów, wodząc palcem po liście numerów. Jeśli Nadine nie zareaguje, przegrała. Przegrała z kretesem.

Jednak dziewczyna zmiękła, obserwując z trwogą jak Campbell naciska kwadratową miniaturkę ze zdjęciem starszego mężczyzny. Rozejrzała się wokół, desperacko poszukując pomocy – niestety, szkoła zionęła pustką.

— Dobra, przestań! — zawołała w końcu, a Candice uśmiechnęła się zwycięsko. Była gotowa zostać częścią tajemnicy. Oczywiście to było złudne odczucie. — Stąpasz po kruchym lodzie, Candy. Z dobrego serca cię ostrzegam. Musisz przestać węszyć. Przynajmniej do czasu.

— Skończę, jak mi powiesz prawdę.

— Nie mogę! — załamała się tamta, wymachując rękami — Jakby się ktoś dowiedział, miałabym wielkie kłopoty. Proszę, zrób to dla mnie i skończ ten temat.

— Dopiero robi się ciekawie — wyznała Candice, celowo nie chowając telefonu do kieszeni.

— Candy, ostrzegam cię...

— Nadine, proszę cię...

W końcu druga dziewczyna zrobiła coś kompletnie niespodziewanego. Zarówno dla siebie, jak i dla drugiej strony. Doskoczyła do zaskoczonej Candice, łapiąc ją za ramiona i usilnie wbijając spojrzenie w jej oczy. Campbell poczuła jak kręci się jej w głowie.

— Zapomnij co widziałaś.

Blondynka zamrugała kilkakrotnie, czując, że jej umysł z czymś walczy. Jakaś wroga siła zalała falą jej świadomość, przysłaniając ostatnie wspomnienia. Kiedy już miała się poddać i pozwolić wyblaknąć pozostałościom z odkrycia zaplecza na stołówce, coś zawyło na alarm. Ach, tak. Jej niezależność.

Odepchnęła wystraszona Nadine, cofając się kilka kroków. Rozwarła szeroko oczy, nadal nie mogąc się otrzepać po nienaturalnym i paskudnym letargu. Jakim cudem głos dziewczyny ją tak otępił? O nie, ktoś tutaj z nią pogrywa. Czuła się jak w reality show – czekała aż zza murów wyskoczy wesolutki kamerzysta z prowadzącym i krzyknie „mamy cię!". Niestety, przed nią stała jedynie równie skołowana Nadine, która nie rozumiała gdzie popełniła błąd.

Candice zrobiła to, co pierwsze przyszło jej do głowy.

Uciekła.

Zwiała jak tchórz, o mało nie wywalając się z ostatnich stopni schodów. Granite Hills było dziwniejsze niż myślała, a paranormalne historie z dzieciństwa wróciły do niej ze zdwojoną siłą. Bo... Bo co jeśli Nadine i reszta nie byli normalni? Jeśli byli czymś tak niedorzecznym, że Candice karciła się wewnętrznie za tak durne domysły?

Co jeśli nie miała do czynienia z ludźmi?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro