Love Is Mistreated Here

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nawet nie wrzasnęła. Stała bez ruchu patrząc, jak postać rozpływa się w zielonym świetle. Upuściła miecze, upadły z głośnym brzękiem.

- Loki! - wykrzyczała, rzucając się w stronę znikającej iluzji. Tak niewiele brakowało, by uchwyciła go w ramiona, zanim rozmył się w powietrzu.

Gorące łzy spływały po jej twarzy, usta wykrzywiły się w grymasie bólu, była jednocześnie zbyt zbolała, by szlochać i zbyt porażona wyczynem bruneta, by tylko milczeć. Klęczała na podłodze, nie rozumiejąc jego planu, a może nie miał takiego? Przecież obiecywał, przysięgał, ale zaraz temu zaprzeczał, załamywał ręce, odpychał ją od siebie przygotowując się na stratę. Nikt nie wiedział, co się działo w jego umyśle, a on sam być może bał się nad tym głębiej zastanowić.

Thor wpadł do mieszkania chwilę później; ujrzał zapłakaną walkirię wpatrzoną w przestrzeń, dwa miecze na podłodze. Nie widział iluzji brata, ponownie podstępnie grającego nimi jak pionkami w grze, podczas gdy oni nieświadomie robili, co chciał. Objął Brun, składając na jej czole krótki pocałunek. Oczekiwał spoliczkowania czy chociażby dezaprobującego spojrzenia za tak gwałtowne nieproszone naruszenie jej przestrzeni osobistej, jednak zamiast tego otrzymał pociągnięcie nosem i mocniejsze zaciśnięcie palców na ubraniu.

- Loki! - krzyknęła rozpaczliwie, wyciągając ręce w kierunku miejsca, gdzie minutę temu stał Kłamca. Thor zacisnął ręce wokół niej, uniemożliwiając jej rzucenie się w tamtą stronę. Zacisnął zęby, powstrzymywał i ją, i siebie od pościgu za bratem, za Oszustem, który wiecznie grał solo, a konsekwencje działań miał w głębokim poważaniu, one jednakowoż nie miały zamiaru odpuścić aroganckiemu bogu.

- Stój, stój, stój! - zatrzymał walkirię Gromowładny, stopniowo przechodząc od spokojnego tonu do krzyku, gdy rzucała się w jego uścisku, szarpała się, mało brakowało, by ignorując wszystko, poszła w ślady ukochanego. Gdyby byli w mniej przerażających okolicznościach przerzuciłby sobie ją przez ramię i poszedł, były jednak znacznie gorsze niż mógłby sobie kiedykolwiek wyobrażać.

Szatynka wtuliła twarz w ubranie Thora, za wszelką cenę starając się zdusić łzy. Nie może płakać, przecież nie będzie się mazgaić przed królem Asgardu, wojownicy nie płaczą, wmawiała sobie, jej myśli pędziły szybciej niż wiatr.

Z drugiej strony był jej serdecznym przyjacielem, a jemu chyba mogła ufać?

Duże, ciepłe dłonie Gromowładnego wsunęły się w jej włosy. Zapewne chciał ją uspokoić; niestety nigdy nie był dobry w okazywaniu uczuć.

- Musimy go znaleźć - ponagliła boga, podniosła miecze. Zamknęła zapuchnięte, zaczerwienione od płaczu oczy. Przywołała obraz uśmiechniętej twarzy Kłamcy... och, gdyby tylko wiedział, ile razy wyrywana ze snu myślała tylko o nim, jakby był jedyną, choć nietrwałą kotwicą trzymającą ją przy rzeczywistości. Jak bardzo lubiła jego szczupłe, blade ciało przy sobie, czarne włosy opadające na jej twarz, gdy się całowali, długie, zręczne palce muskające jej szyję...

Otrząsnęła się. Nie może wspominać teraz tej rozkoszy, to może już nie wrócić i nie wróci, jeśli nie zawalczy. Tym razem nie ucieknie, będzie walczyła aż do skutku nawet jeżeli będzie musiała wepchnąć tytanowi jego broń do gardła.

Odinson, nadal patrzący za okno, położył dłoń na ramieniu wojowniczki. Podziwiał jej upór, oddanie, dumę i pewność siebie, nie rozumiał, jak mogą mieścić się w tak małym kruchym ciele. Wiedział jedno; chciałby czasem być taki jak ona. Od małego podziwiał walkirie, pamiętał, jak gorzko rozczarowany był, gdy matka powiedziała mu, że to gwardia tylko dla kobiet.

- Pewnie, że musimy - zgodził się. - Potem skręcę mu kark za takie sztuczki. - Zazgrzytał zębami, dobywając ze szczękiem sporej wielkości broni zabranej z Sakaar: dwóch bladoturkusowych kling. - Mamy tytana do pokonania.

Brunhildzie zaświtało w głowie. Była jedna osoba, która mogła znacznie przyspieszyć ocalenie Oszusta. Strażnik.

- Heimdall - rzuciła. Uwolniła się z objęć Thora, biegnąc już do drzwi o zostawiając blondyna zastygłego ma środku pokoju czekającego aż myśli się dopędzą i stworzą logiczną całość.

- Ach, tak - zgodził się z opóźnieniem, gdy już tylko pęd powietrza wywołany przelotem walkirii owiał mu twarz. - Heimdall.

To wszystko dla kropli krwi. Te słowa rozbrzmiewały w umyśle Lokiego, gdy w kruczej postaci wytężał mięśnie, by dolecieć do zawieszonego nisko statku. Jęknął cicho, natychmiast przygryzając wargę, kiedy twardo wylądował na zapraszająco opuszczonym trapie; już samo to powinno wzbudzić jego podejrzenia. Miał mało czasu... ale kim by był, gdyby nie poświęcił tych chwil na obmyślenie chytrego, błyskotliwego planu, który nie będzie miał prawa wziąć w łeb? Uniósł dłoń do ust; zacisnął zęby na zbyt długich paznokciach. Uśmiechnął się pod nosem, malując w umyśle uśmiechniętą twarz Brunhildy, ubraną w jego koszulę i beztrosko wzruszającą ramionami. Niedługo będzie po wszystkim.

Idiotka, wyrzucała sobie podczas zdecydowanego marszu w stronę domu Heimdalla. Jak mogłaś go nie zatrzymać, przecież to szaleniec, pluła sobie w brodę.

Jej wzrok prześlizgiwał się po zniszczonych budynkach, wielu uszkodzonych, a żaden w tej części miasta nie był nienaruszony. Sporo miejsc jeszcze dymiło, gdzieniegdzie tliły się płomienie, musiała czasem wysoko unosić nogi, by nie potknąć się o zwalone słupy, marsz utrudniał lepki śnieg. Iskry jeszcze opadały, powietrze było gęste od dymu i obrzydliwie pachnące spopielonymi resztkami.

Przeraziła się. Skoro ci, którzy chcieli dopaść Lokiego, są w stanie bez skrupułów zniszczyć całe miasto, bo podejrzewają go o przebywanie tam, co mogą zrobić jemu i tym, którzy go ukrywali?

Przyspieszyła, kilka razy nieomal się przewracając. Błądziła w zbroi, co dodatkowo jej ciążyło; poprzecierane już po bitwie na Bifroście elementy obcierały, buty uwierały, peleryna targana wiatrem czasem wpadała jej na twarz i owijała niezgrabnie głowę, miecze przerzuciła przez plecy, by w razie upadku móc pomóc sobie rękami.

Walkiria wbiła wzrok w ziemię, uważnie lustrując spalone podłoże. Nie zauważyła wysokiego blondyna, na którego wpadła.

- Brunhilda? - rozległ się miły uchu głos Kapitana Ameryki. Zaniepokojony, zestresowany, ale tak samo zdecydowany i pewny.

- Steve! - powiedziała trochę za głośno. - Nikt od was nie ucierpiał? - wykrztusiła z trudem.

- Tylko Bruce się poobijał, ale jak się skacze z budynków, to tak jest - zaśmiał się krótko tonem podszytym troską. Martwił się o przyjaciela. - U was w porządku?

- Loki... - odetchnęła głęboko. Łzy nadal cisnęły jej się do oczu. Z trudem pozbyła się dławiącej guli w gardle. - Loki przepadł. - Pojedyncza łza skapnęła na zbroję; otarła ją wierzchem dłoni obleczonej w szorstki materiał ochronny.

- Znajdziemy go. - zapewnił ją Rogers. - Obiecuję.

Pokiwała głową, natychmiast puściła się biegiem, przeskakując co wyższe przeszkody i niezdarnie pokonując gruzy. Który z domów był Heimdalla...? Chyba ten. Szarpnęła za klamkę, wpadając na przyjemnie chłodną klatkę schodową.

Wbiegła po schodach, naciskając dzwonek kilkanaście razy, zanim mężczyzna otworzył drzwi i ujrzał jej zaczerwienioną twarz. Po walce wrócił do siebie, chcąc stamtąd ogarnąć wzrokiem całe miasto.

- Brun...? - zdążył tylko spytać, zanim kobieta wcisnęła się w serdeczny, choć niezgrabny uścisk zaskoczonego strażnika. Tak się cieszyła, widząc go całego i zdrowego; przynajmniej on nie cierpiał.

Jak bardzo się myliła. Nie znała jego spojrzenia na wydarzenia, nie wiedziała, że się obwinia za zniknięcie Kłamcy, którego miał właściwie pod swoją opieką.

Objął ją czule, po chwili wiedział już o wszystkim; nie na darmo był wszechwidzącym. Widział wszystko, co działo się w dziewięciu światach, już wiedział o ucieczce Lokiego, obserwował bitwę, sam wziął w niej udział. Mógłby oddać życie za przyjaciół, zwłaszcza za tę dziewczynę i książąt Asgardu.

- Loki poszedł - wyznała, nie puszczając go ani na chwilę. - Poszedł! Ten idiota uznał, że da sobie radę sam! - Podobnej rozpaczy nie czuła od czasu klęski walkirii, odkąd musiała patrzeć na śmierć swoich sióstr; nienawidziła uczucia bezsilności.

- Wiem - szepnął, tuląc ją. - Znajdziemy go, zobaczę go. - Zamknął oczy, poszukując Kłamcy. Już prawie go widział, już łapał, już był w polu widzenia, widział jego zrezygnowany uśmiech, niedbały gest odgarniania włosów... gdy rozbłysk światła wyrwał mu obraz sprzed oczu, wargi skrzywiły się w chwilowej dezorientacji. Po raz pierwszy w życiu coś mu umknęło, a raczej ktoś oślepił go na ułamek sekundy, by ukraść boga i zabrać za horyzont wzroku strażnika. - Nie widzę go - dodał z niedowierzaniem.

Kobieta chwyciła go za ubranie na piersiach. Spojrzała mu w oczy swoimi pełnymi łez, błagalnie i natarczywie utrzymując kontakt wzrokowy. Oparł brodaty podbródek na jej głowie, zamykając złote oczy.

- Nie widzę go, ktoś... ktoś zabrał mi go siłą - powiedział cicho. - Nie wiem, czy tylko jego, czy całe miejsce było przede mną chronione.

Zacisnęła powieki.

Heimdall przygarnął walkirię mocniej do siebie. Oszczędził sobie słów, nie chciał nic mówić. "Przykro mi" było w tej sytuacji bardzo niestosowne.

Loki zrezygnowany wsunął się do wnętrza po trapie. Nie chciał ryzykować swoim życiem, lecz cóż, nie miał wyboru. Musiał wypić piwo, które sam sobie nawarzył i mieć nadzieję, że nie zostanie skrzywdzony nikt z jego bliskich.

Trap zamknął się za nim, co wywołało w nim nieodparte skojarzenie mrówki zamkniętej w słoiku. Nie wyjdzie, póki właściciel słoika go nie wypuści lub nie zgniecie.

Ciszę rozdarł wrzask.

Laufeyson znieruchomiał, rozpoznając głos Brunhildy.

Zerwał się, rzucił się do biegu prowadzony pełnymi bólu krzykami. Tylko nie ona, myślał gorączkowo, tylko nie ona, błagał.

Wrzaski wyrywane z walkirii wybrzmiewały na całym pokładzie, wwiercały się paskudnie w uszy boga, zmuszały już i tak płonące z bólu mięśnie do większego wysiłku. Biegniesz przecież do miłości swojego życia, nie możesz wykrzesać z siebie więcej?, warczał na siebie, biegnąc w stronę, z której dochodziły krzyki.

Mijał słabo oświetlone korytarze, zadziwiająco puste. Ani żołnierza. Powinien był zwrócić na to uwagę, a przenikliwy umysł powinien był zanalizować ten fakt, trzeźwość myślenia została jednak zaślepiona przez doskonale znany mu, a teraz boleśnie rozdzierający serce głos.

Musieli już wiedzieć, w końcu przesiewali jego umysł, który tak usilnie próbował zatrzymać dla siebie. Wiedział, że to najperfidniejsze z zagrań; użyć najdroższej przeciwnikowi osoby jako pionka.

Wyciągnął noże; lepiej być przygotowanym. Biegł, zmuszał się do wysiłku; grał przecież o jej i swoje życie. O jej, poprawił się. Chwilę później rozległ się bolesny ryk Thora; Loki niemal się przewrócił, przełykając łzy. Jego brat! Niemal zawył z bólu, gdy dotarło do niego, co się dzieje.

Otarł łzy wierzchem dłoni, brud zaszczypał go w oczy. Jeśli ma zginąć, nie odejdzie zapłakany jak dziecko, musi zachować twarz do końca. Pomści Thora i Brunhildę.

Wyobrażał sobie, co mogli robić jego bratu i walkirii, widział ich naciągane do granic możliwości mięśnie, rozdzierane bólem, płomienie, chaos, krzyki...

Zanim się obejrzał, było za późno. Gdyby zareagował wcześniej, być może w chwili upadku oprócz majaczącej mu przed oczami pokrytej łzami twarzy Brunhildy ujrzałby szyderczy uśmiech Ebony Mawa, opuszczającego broń o brudnym od świeżej krwi ostrzu.

Upadł, z trudem starając się wstać tylko po to, by otrzymać mocne kopnięcie w żebra i z powrotem wylądować na zimnej podłodze. Skrzywił się w pogardzie dla czarnoksiężnika; ma taką moc, a tak się upokarza w służbie tytanowi...

Otarł krew z nosa rękawem. Rzucił Mawowi wilcze spojrzenie, jego usta już układały się do wypowiedzenia jej imienia, gdy po raz kolejny, tym razem zamroczony od uderzenia w głowę, upadał na metalowe podłoże, a obraz stracił ostrość.

***

Gdy otworzył oczy, ponownie był sam. Widocznie albo znudził im się, albo planują coś gorszego. Pełen złych myśli i troski o swoją dostojną osobę ciężko wstał, chwiejąc się na obolałych nogach.

Do działania nie pobudził go stres ani strach, bynajmniej nie o własne życie. Korytarze statku rozdzierały krzyki, niewątpliwie walkirii przerywane wrzaskami Odinsona. Dusząc w sobie wściekłość, z wysiłkiem zaczął biec w stronę głosu. Nie myślał o niczym innym niż ona, nie zaprzątał sobie głowy własnym bezpieczeństwem. Jeśli byli tu na tyle potężni magowie, by spętać i pojąć dwoje Asgardczyków, boga i walkirię, jakie szanse ma samotnie?

Biegł, co jakiś czas przestając na kilka sekund odpoczynku, by złapać drżący oddech, mijał ciemne, niebiesko-fioletowe panele naścienne, absolutnie zbędne ozdobniki tchnące złą energią. Słabe pomarańczowe światła migały co dziesięć metrów, nic nie zagłuszało stukotu butów Lokiego o metal, głośnego oddechu boga, rozbieganego spojrzenia niechcącego przegapić choćby jednej wskazówki co do pobytu Brunhildy. Wiedział, że jest silna, ale czy na tyle, by wytrzymać tortury?

Krzyki osiągnęły apogeum głośności, zahamował gwałtownie wpadając do obskurnego, ale tak samo irytująco fioletowo-niebieskiego jak reszta statku pomieszczenia.

Rozejrzał się panicznie, poszukując zmęczonymi oczami szatynki. Klęczała uwieszona za ręce do paskudnie niebieskich słupów, tak samo jak Thor. Brudni i wycieńczeni, ze śladami pobić, z ubraniami poplamionymi krwią. Gromowładny patrzył spod opuszczonych powiek, dysząc ciężko, walkiria tłumiła krzyki towarzyszące prądowi przebiegającemu przez jej ciało.

Rzucił się w ich stronę, wyciągając ramiona. Niemal pochwycił ich w uścisk, prawie ich miał, gdy jego palce przebiegły przez wymęczone sylwetki rozmywając je w zamglone promienie światła.

Zdumiony usiadł na zimnej podłodze, wpatrując się w swoje ręce.

Sekundę później pojął, co się stało. Użyto jego własnej magii przeciwko niemu.

On, bóg kłamstwa, Oszust, naczelny Kłamca, najpodstępniejszy Lodowy Olbrzym w dziejach został przechytrzony.

Zamarł, gdy padł na niego wielki cień, a sam zrozumiał, że nie ma już ratunku.

***

Brunhilda i Heimdall gonieni przez Thora wpadli do siedziby Avengers, krzycząc o statek.

Natasha objęła walkirię, Steve i Bucky przytrzymali rozwścieczonego boga. Heimdall stał spokojnie, ale i jemu serce się tłukło w piersi.

- Loki! - ryknął Gromowładny, a jego niebieskie pogodne oczy zostały zastąpione przez iskry. - Zabrali mi brata i muszą za to zapłacić!

- Steve, cywile są bezpieczni... cholera. - Clint zatrzymał się w progu, widząc niecodzienne zbiorowisko. Zaraz po nim wpadła Wanda. - Co się stało? A gdzie Loki? - spytał i tym zdaniem uruchomił lawinę.

- Loki uciekł - powiedziała szatynka, nadal obejmowana przez Natashę. Oddychała nierówno, zaciskała pięści. - Musimy go wydostać, inaczej zginie!

- Obawiam się, że w najlepszym razie zginie.

To nie było zdanie, które mogłoby uspokoić wrzącą krew Asgardki. Jego autorem był jak zwykle taktowny Stark.

- No co? Tacy ludzie zwykle nie są przyjmowani z otwartymi ramionami.

- Jak tylko go wydostaniemy, właduję mu strzałę w oko - zapowiedział Barton Natashy do ucha.

- Kretyn - rzuciła. - Skąd pomysł, że nam się uda?

- Wyciągniemy go, Thor, ale pilnuj go. Jeżeli wykręci jeszcze jeden numer podobny do Nowego Jorku... nie będzie co z niego zbierać - zapowiedział Rogers.

Blondyn skinął głową.

- Kto jest za? - spytał Kapitan kontrolnie.

Podniosło się kilka rąk. Thor, Brun, Heimdall, Bruce, sam Steve, nawet Bucky. Natasha i Barton jako jedyni się powstrzymali. Stark obrzucił wszystkich spojrzeniem.

- Serio chcecie ratować psychopatę? - upewnił się. Na przytaknięcie Bannera uśmiechnął się diabolicznie. - Jestem z wami, zawsze jeden więcej do klubu - zadeklarował wesoło.

- Dobra. - Thor natychmiast przejął dowodzenie. - Ja, Brun, Clint i Bruce lecimy na statek, wy zajmujecie się kosmitami na ziemi. - Wskazał Rogersa, Wandę i Heimdalla. - Tony, Zimowy Przyjaciel i Nat; wy atakujecie z góry też kosmitów. Jasne? - spytał.

Wszyscy mniej lub bardziej żwawo pokiwali głowami.

- No, to jazda! - ryknął, zbierając swoją drużynę. - Clint, pożycz jakiś statek, musimy się jakoś tam dostać.

Na usta łucznika wpełzł uśmiech. Uwielbiał akcję.

Wsiedli do wybranego przez niego statku, rozsiadając się na twardych siedzeniach. Brun zaciskała palce na mieczach, myśląc tylko o zemście. Thor nie różnił się od niej pod tym względem, najchętniej porządnie zmiażdżyłby owemu Thanosowi czaszkę młotem, dysponował jednak tylko pięściami niemal tak samo skutecznymi i długimi klingami. Bruce siedział spokojnie, zbierając siły do wyhulkowania; mimo wszystko nie lubił zabijać.

- Wiemy w ogóle, gdzie lecimy? - Ciszę przerwał Hawkeye, stawiając załogę w niezręcznej sytuacji. - Tak myślałem. Raczej wysoko nie są, skoro dał radę tam dolecieć bez statku - stwierdził beznamiętnie.

- A tam? - Walkiria wskazała palcem małą kropkę na niebie. Z każdą chwilą się przybliżała, migając silnymi pomarańczowymi światłami.

- Może być. - Nabuzowany energią Odinson ledwo siedział na miejscu.

Ich pomieszczenia się potwierdziły; po szybkich oględzinach Clinta zgodzili się co do tego, że nie jest to ani statek należący do S.H.I.E.L.D., ani zwykły midgardzki. Mógł być tylko tytana.

- Trap zamknięty - rzucił przywierający do szyby Bruce.

- A czego się spodziewałeś, przyjęcia i fanfar? - mruknęła Brunhilda. - Nie chce, żeby ktoś mu zabrał Lokiego. - Skrzywiła się.

- Osobiście utnę mu głowę - zagroził Thor.

- To ja mu wypruję... - zaczęła i nie dokończyła, gdy Barton najzgrabniejszym na świecie wślizgiem wsunął się statkiem w przeoczony widocznie przez załogę mały hangar.

- Wysiadać. - Łucznik uśmiechnął się. - Mamy kogoś do skopania.

***

Loki zdusił wrzask, gdy ogromna dłoń zamknęła się na jego ramieniu i brutalnie podniosła. Patrzył śmierci prosto w rozjarzone mordem oczy.

- Loki - zagrzmiał złowieszczo, ale tonem przesyconym satysfakcją tytan.

Nie musiał mówić nic więcej. Sam jego widok wystarczył, by brunet nie był w stanie się ruszyć. - Oczekiwałem... - szarpnął boga za włosy, unosząc jego pobladłą twarz, by móc prześwidrować bezbronne, zielone oczy wzrokiem - na ciebie, Kłamco.

Przemógł się tylko po to, by zadać jedno pytanie.

- Gdzie... jest... Brunhilda - wycedził zimno.

Tytan zbliżył jego twarz do swojej i uśmiechnął się okrutnie.

- Powinieneś się cieszyć, bożku. Nie mam pojęcia. Sądziłem, że jesteś... rozsądniejszy, a dałeś manipulować sobą za pomocą uczuć - zakpił mężczyzna. - Lubisz to stosować, mam rację?

Laufeyson obrzucił spojrzeniem stojący kilkanaście metrów dalej Czarny Zakon.

Na Odyna, a więc taki będzie jego koniec.

***

O ile Thor chciał zrobić wielkie wejście połączone ze śmiertelnym porażeniem prądem co najmniej połowy istot obecnych na pokładzie, o tyle reszta była zmuszona mu wyperswadować głupotę takiego planu.

- Nie możesz tu wpaść i rozwalić wszystkiego - skarciła go szatynka. - Grasz... gramy o jego życie - podkreśliła.

- Bruce, umiesz hulkować na zawołanie?

- Musiałbym się wściec - odparł smętnie naukowiec.

- Mordy! - Barton pchnął ich w ciasną wnękę, w wyniku czego twarz Bruce'a znalazła się we włosach walkirii, a sam agent utkwił z głową pod ramieniem boga.

Kilku żołnierzy przeszło korytarzem.

- Jak nas znajdą, jesteśmy skończeni, nie mam tu miejsca na napięcie cięciwy - rzucił zestresowany.

- Masz nas - uciszył go Thor.

Nie sądzili, że szukanie właściwego miejsca zajmie im tyle czasu. Na szczęście, a może i nie, prowadziły ich krzyki Lokiego.

Przeklinając ciemności przetykane pomarańczowymi lampkami biegli w stronę wrzasków. Łzy cisnęły się do oczu szatynki, pełne wargi zaciskały się w wąską linię. Przyspieszyła, nie obchodził ją plan, musiała znaleźć bruneta.

Statek zatrząsł się. Przez głośniki ktoś krzyknął triumfalnie.

- Steve!

Uśmiechnęła się lekko, rozpoznając Romanoff. Zdezorientowani wrogowie toczyli bezsensownie spojrzeniami dookoła.

Chwilę później uderzyli w ziemię. Wstrząs rzucił ich na podłogę, prześliznęli się kilkanaście metrów, a wiatr wdzierający się przez opuszczony trap hulał po pokładzie.

Pozbierała się niezgrabnie, chwytając rękojeść ulubionego miecza. W porządku, niech zabawa się zacznie. Niech pożałują.

Wpadła do ciemnej komnaty, ohydnie niebiesko-fioletowej. Zmroziło ją ze strachu.

Pozostali pojawili się w momencie, gdy bezwładny Laufeyson był unoszony przez tytana jak szmaciana laleczka; ręce i nogi wisiały luźno, włosy opadły na twarz, a sama głowa dotykała poranionej piersi. Ozdobne i ochronne panele, niegdyś znajdujące się na barkach Oszusta leżały zdarte na podłodze, pelerynę zerwaną ciśnięto w kąt.

Jęknęła w duchu, gdy Loki uniósł głowę, a zielone umęczone oczy spotkały jej brązowe. Nigdy nie widziała go tak zmaltretowanego.

Pokazał dyskretnie kilka gestów palcami. Palec wskazujący i środkowy przywodziły na myśl zakończenie jego sztyletu.

Barton przemknął się dyskretnie gdzieś wyżej, tłumacząc, że lepiej widzi z dystansu.

Gdzieś dalej, już w mieście, Steve i pozostali Avengers odciągali zawziętą armię tytana jak najdalej od rozgrywającej się przy wejściu sceny.

O, bogowie, za późno zrozumiała, co planuje.

Kłamca, układając usta w jej stronę jak do pocałunku, zmaterializował nóż i błyskawicznie zamierzył się na niczym niechronione gardło Thanosa.

Wyraz zacięcia na twarzy, który zaraz potem przeobraził się w przerażenie, jakby bóg chciał cofnąć decyzję, mimo uwięzienia cofnąć czas i nigdy nie rzucić się z nożem na tytana. Zmarszczone brwi, usta wygięte w grymasie strachu i chęci ucieczki, rozpaczliwe szarpanie unieruchomionym ciałem, wypełnione łzami oczy; wszystko było sumą jego uczuć, którym pozwolił przemówić. Powietrze zbyt szybko ulatywało z jego płuc, bóg omdlewał.

Barton napiął cięciwę, celując z ukrycia w plecy tytana. Miał tylko jedną szansę; jeżeli ją zmarnuje, zginą jego przyjaciele.

Wycelował ze złośliwym, lecz usatysfakcjonowanym uśmiechem, sekundę przed tym, jak zwolnił cięciwę, obsunęła mu się noga na śliskim panelu. Na jego nieszczęście został usłyszany. Nie zdołał już zatrzymać wystrzelonej strzały, niezdarnie stoczył się na ziemię.

Thanos błyskawicznie obrócił się, zamachnąwszy się omdlałym bogiem kłamstw i używając go jako tarczy; strzała wbiła się w pierś bruneta, z którego obolałej krtani wyrwał się półprzytomny, zachrypnięty wrzask bólu.

- Żałosne - rzucił tytan niskim głosem, ściskając kark Lokiego. - Naprawdę sądziłeś, że będziesz w stanie uciec śmierci, bożku?

Trzask łamanych kości poniósł się echem; chwilę później tytan, napawając się bólem obserwujących, pogardliwie rzucił ciałem o posadzkę.

Odwrócił się i odszedł. To, co miał zrobić, zrobił.

Loki leżał na ziemi, z uniesionym dumnie podbródkiem. Przerażająco bladą twarz szpeciły ślady tortur i blizny. Przed chwilą wisiał bezwładnie metr nad ziemią, z pięścią szalonego tytana zaciśniętą na gardle. To wszystko, co zostało z wielkiego Lokiego z Asgardu; ciało, zimne i puste, ze zmiażdżonym gardłem. Jak żałośnie skończył, poświęcając się za innych, kiedy wcale nie musiał umierać.

Brunhilda osunęła się na kolana, unosząc głowę księcia. Szybki oddech walkirii tym razem nie przeplatał się z tym bruneta, z oczami pełnymi łez objęła go za szyję i przycisnęła do siebie. Rozpaczała, odpychając wszelką pomoc; chciała być sama.

Pole walki zmieniło się w pobojowisko. Ciała ludzi, spalone budynki, ogień harcujący na zgliszczach. Dziwna pustka w spojrzeniach tych, którzy przeżyli bitwę; pierwszy raz widoczny w oczach Natashy strach, pierwsze rozbiegane spojrzenie obejmującego ją Clinta, nigdy wcześniej nie złamany wzrok Steve'a, od dawna niewidziane zwątpienie w niebieskich tęczówkach Thora, oczy Tony'ego po zgaszeniu wiecznie płonącej iskry sarkazmu, wzrok Bruce'a wyprany z nadziei. Nic nie było takie jak kiedyś. Nikt nie był taki jak kiedyś.

Brunhilda uniosła wzrok do nieba, z furią ciskając mieczem. Zaraz potem jej głowa opadła na pierś boga, jawnie już szlochała. Przeklinała w myślach Thanosa, miała ochotę wepchnąć mu tę rękawicę w gardło.

Na razie musiała jednak zadbać o ocalenie ukochanego.

aye, aye!

napisane! chciałabym poznać Wasze opinie na temat rozdziału, byłoby super, gdybyście je zostawili.

trzymajcie się, bohaterowie.

dla Laufeyson92 - <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro