| Sonata Księżycowa |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Najszczęśliwszym wspomnieniem, jakie majaczyło w umyśle Adriena, były zatarte już przez czas melodie, wypływające spod matczynych palców, kiedy uderzała w kolejne klawisze zabytkowego fortepianu, mieszczącego się w hallu ich rezydencji. Był za mały, żeby samodzielnie opanować trudną sztukę bezbłędnej gry, lecz z ochotą kładł swoje małe rączki na dłoniach Emilie, wyobrażając sobie, że pewnego dnia będzie w stanie, choć po części dorównać jej w powoływaniu melodii do życia.

Najtragiczniejszym zaś, był widok, który przewrócił jego nastoletnie życie do góry nogami i sprawił, że nic nie było już takie samo. Nieważne jak bardzo starał się zapomnieć, nie był w stanie wyprzeć z pamięci przerażającego obrazu, który malował się przed jego oczami niczym koszmar, z którego nie mógł się wyrwać. Czternastoletni, radosny chłopiec, który nie spodziewając się niczego, wracał do domu z szerokim uśmiechem, który gasnął z sekundy na sekundę, słysząc wycie syren oraz przeszywające jego duszę na wskroś sygnały wyjeżdżających z jego okolicy karetek pogotowia. Dalej wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Jego dom, a raczej gruzy, które z niego zostały. Nieprzytomny ojciec, którego funkcjonariusze medyczni układali na noszach. Zwłoki ukochanej matki, złożone w zimnym, czarnym worku, zapinanym przez strażaków. Fortepian. Przysypany gruzami, zakurzony, zniszczony fortepian, który tamtego popołudnia wydał z siebie swój ostatni, fałszywy dźwięk.

Przyczyna wybuchu w rezydencji Agrestów pozostawała nieznana. Sąd powołał najwyższych rangą biegłych. Zaangażowano śledczych z całego kraju, lecz nigdy nie udało się wyjaśnić, co takiego stało się tamtego wrześniowego popołudnia, kiedy cały poukładany dotąd świat Adriena legł w gruzach.

Na początku spotykał się wyłącznie ze spojrzeniami pełnymi litości oraz wyrazami głębokiego współczucia. Znajomi ze szkoły na każdym kroku starali się okazywać mu wsparcie, rodzina poklepywała po ramieniu i mówiła, że wszystko jakoś się ułoży, wmawiając mu, że jest silnym, młodzieńcem i udźwignie cały ten ciężar bez problemu. Twierdzili, że czas leczy rany. Być może leczył, lecz na pewno nie jego. Rany w jego sercu były zbyt głębokie.

Dom został odbudowany stosunkowo szybko. W dużej mierze wykorzystano do tego materiał, który pozostał po wybuchu, na co naciskał Gabriel. Chciał odbudować to, co mu pozostało. Chciał zachować wspomnienie dawnego życia jak najbliżej siebie. Mimo to żałoba, która wypełniała boleśnie każdą sekundę jego istnienia, tęsknota za ukochaną, która dusiła go boleśnie z każdym oddechem, sprawiła, że stał się cieniem dawnego siebie. Uciekał w pracę. Wpadł w maniakalny wir projektowania, wydając kolejne kolekcje jedna za drugą. Nie mając w tym wszystkim ani czasu, ani serca dla własnego syna. Nie mógł spojrzeć mu w oczy. Te szmaragdowe tęczówki zbyt boleśnie przypominały mu blask, który niegdyś jarzył się w oczach jego ukochanej. Jego jasne kosmyki miały zbyt podobny odcień do jej długich, lśniących włosów w kolorze słomy. Jego łagodne usposobienie i pogoda ducha za bardzo nasuwały mu na myśl charakter Emilie. Musiał się od niego odciąć. Musiał odsunąć od siebie swojego jedynego syna, by przyzwyczaić się do bólu, z jakim przyszło mu się mierzyć.

Ich egzystowania w jednym budynku nie można było nazwać wspólnym mieszkaniem. Ich relacje w niczym nie przypominały już rodzinnych więzi. Gabriel czuł potworne wyrzuty sumienia, ale nie był w stanie zrezygnować z egoistycznej izolacji od syna. Rana w jego sercu wciąż była zbyt świeża.
Adrien przyzwyczaił się do samotności. Nie tylko jego ojciec postanowił odizolować się od społeczeństwa. On sam zrobił niemalże to samo. Niegdyś lubiany przez rówieśników i nauczycieli, wzorowy uczeń, pomocny kolega, stał się samotnikiem, który z czasem zaczął wpadać w coraz większe tarapaty. Stał się drażliwy do tego stopnia, że zaczął reagować agresją, kiedy dawni przyjaciele próbowali zaoferować mu swoją pomoc. Nie wiedział, dlaczego tak się stało. W głębi duszy był wdzięczny, że ktokolwiek na tym świecie martwił się o niego, ale mimo to nie potrafił poskromić swojej złości. Z czasem, wszyscy, których niegdyś nazywał swoimi przyjaciółmi, stali się dla niego obcymi ludźmi i nawet nie zorientował się, kiedy zaczęli szeptać na jego temat i schodzić z drogi za każdym razem, kiedy przemierzał szkolne korytarze.

Tego wrześniowego dnia, przypadała czwarta rocznica wypadku, który raz na zawsze pogrzebał wszystkie jego plany i marzenia. Od rana planował urwać się z zajęć, iść do parku i powspominać czasy, kiedy wszystko było prostsze. I tak nie widział żadnego sensu w chodzeniu do szkoły i gdyby nie to, że za każdym razem, kiedy pozwalał sobie na takie myśli, przed jego oczami stawała zmartwiona twarz matki, która mówiła mu, że powinien zawalczyć o swoją przyszłość, na pewno dawno by odpuścił. Przechodząc obok bramy szkoły, zerknął przez ramię po raz ostatni na boisko szkolne i słysząc radosny gwar młodzieży, upewnił się, że jego plan był słuszny. Nie miał ochoty na obcowanie z innymi. Nim zdążył jednak postawić kolejny krok, czyjeś ręce zacisnęły się na szelkach jego plecaka, szarpiąc nim gwałtownie, niczym szmacianą lalką. Jego oprawca popchnął go z ogromną siłą na pobliski mur i przenosząc swój śmiertelny uścisk na biały kołnierzyk jego koszuli, z łatwością uniósł go do góry.

— Agreste, śmieciu — wysyczał opryszek, którego Adrien rozpoznał jako jednego z bezmózgich osiłków z równoległej klasy. — Wyskakuj z kasy.

Znudzone, zielone spojrzenie niewzruszonego całym zajściem chłopaka, skanowały twarz dryblasa, przyszpilającego go do ściany.

— No co jest?! Matka nie zdążyła nauczyć cię mówić?! — wrzasnął mu do ucha, opluwając przy tym jego policzek. —Wytrząsaj kieszenie!

Adrien zbierał w sobie wszystkie pokłady cierpliwości, jakie posiadał, ale wspomnienie zmarłej matki, wypowiadane bezmyślnie z plugawych ust jakiegoś podrzędnego przygłupa, uruchomiło jego waleczną stronę. Nie wiedział, skąd wziął w sobie siłę, by wyrwać się z niedźwiedziego uścisku, ale już po chwili to on stał się katem, wymierzając chłopakowi bolesny cios prosto w nos, który zaczął niemiłosiernie krwawić i puchnąć w oczach.

— Nigdy, przenigdy nie wspominaj mojej matki, gnoju — warknął, patrząc z góry, jak jego oponent wije się na ziemi, trzymając dłonie na pulsującej z bólu twarzy. Chwilę później, wyciągnął po omacku z kieszeni jeansów 100 euro i rzucając je z odrazą pod nogi chłopaka, dodał: — Masz. Możesz się nimi podetrzeć.

***

Zmienił zdanie. Po tamtym zdarzeniu, wspomnienie matki, zerkającej na niego z karcącym wyrazem twarzy wracało do niego za każdym razem, kiedy zamykał powieki. Postanowił więc zawrócić i iść do szkoły.

Uczniowie nawet nie udawali, że nie gapią się na jego zakrwawioną, białą koszulę i obtarte do krwi, sine knykcie. Z jednej strony był to niecodzienny widok, z drugiej, wiele osób uważało, że było kwestią czasu, by ktoś postanowił zaatakować blondyna za jego arogancką postawę i zastraszającą aurę, którą epatował.

Lekcje ciągnęły się wyjątkowo mozolnie. Nawet nie udawał, że robi jakiekolwiek notatki. Ostentacyjnie opierał łokieć o pulpit i gapił się w okno, przyglądając się ze znudzeniem, jak liście z pobliskiego miłorzębu opadają, wirując na wietrze. Dawniej uwielbiał ten widok. Jego matka kochała jesień i gdy tylko na dworze zaczynało robić się chłodniej, a drzewa zaczynały tracić swą zieleń, ubierali kalosze, ciepłe kurtki i pędzili całą rodziną do parku, by urządzać bitwę na liście.

Wędrując znudzonym wzrokiem po kamiennych schodach, na które miał doskonały widok, jego spojrzenie zatrzymało się na czyjeś postaci. Niska dziewczyna, której ciemne niczym nocne niebo włosy, sięgające do ramion kontrastowały żywo z bladoróżowym, kaszmirowym płaszczem, w który była opatulona, stawiała swoje kroki w stronę drzwi wejściowych do szkoły. Adrien zmrużył nieco oczy, zastanawiając się, czy mogła być jedną z uczennic liceum, na którą nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi. Jedną ręką przyciskała do piersi stertę różnokolorowych teczek, natomiast drugą pchnęła z wysiłkiem ogromne, ciężkie drzwi budynku. Dokładnie w tym momencie, w całej szkole rozbrzmiał dzwonek, oznaczający koniec zajęć.

Zazwyczaj, Adrien opuszczał klasę jako ostatni, chcąc uniknąć kontaktu z którymkolwiek z uczniów. Niespiesznie pakował swoje podręczniki i przybory i dopiero kiedy był już całkowicie pewien, że wszyscy jego rówieśnicy opuścili klasę, powłóczył nogami w stronę automatu z napojami gazowanymi, kupował puszkę coli i w żółwim tempie kierował się do domu. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Nie mogąc oderwać wzroku od ciemnowłosej nieznajomej, jakaś nieznana mu dotąd siła postawiła go na nogi w ułamku sekundy od momentu, w którym umilkł dzwonek. Nie zważając na krzywe spojrzenia kilkoro uczniów, na których wpadł, rozpychając się ramionami, byle znaleźć się prędzej blisko drzwi, gnał przed siebie na złamanie karku.

Nie miał pojęcia co się z nim działo. Dlaczego tak bardzo zafascynowała go ta postać? Jakim cudem, pośród morza szarych twarzy, jej osoba wydawała mu się wręcz promienieć, przyciągając go do siebie niczym magnes? Widział ją przecież tylko przez kilka nic nieznaczących sekund. Nie wiedział, kim była. Nie znał jej imienia, nie zdołał dostrzec jej koloru oczu, nie miał bladego pojęcia, co robiła w jego szkole. Mimo to czuł, że powinien ją odnaleźć. Irracjonalna żądza kontaktu z nią była najsilniejszym, pozytywnym uczuciem, jakiego dane mu było doświadczyć od czterech lat.

Puścił się pędem w stronę drzwi, kiedy nagle, na jego drodze wyrósł czyjś cień. Osoba, która zagrodziła mu drogę, okazała się tym samym opryszkiem, z którym skonfrontował się rankiem. Jedyna różnica polegała na tym, że tym razem nie był sam. Wraz z dwoma, podobnymi jemu zbirami, uśmiechnął się chytrze i upewniając się, że na korytarzu nie było żadnego nauczyciela, obezwładnił Adriena jednym, sprawnym ruchem, prowadząc go w nieznane mu miejsce. Dopiero kiedy zorientował się, że jeden z nich popycha go przed sobą w stronę stromych schodów, Adrien zrozumiał, że prowadzą go na dach szkoły-jedyne miejsce, w którym nie było monitoringu.

— Teraz już nie jesteś taki cwany, lamusie — prychnął osiłek, kiedy znaleźli się we czwórkę na nieogrodzonym, niezabezpieczonym w żaden sposób dachu budynku. — Mógłbym zrzucić cię stąd i pooglądać sobie, jak spadasz, rozpryskując swoje flaki na chodniku, ale dam ci jeszcze jedną szansę. Wystarczy, że oddasz nam grzecznie resztę kasy, jaką masz przy sobie i dorzucisz swój telefon. Twój stary ma kasy jak lodu, na pewno wyposażył synalka w najnowszy model — dodał, uśmiechając się przebiegle.

— Nie mam więcej kasy. A nawet jeślibym miał, na pewno bym wam jej nie dał. Znajdźcie sobie innego frajera — odparł Adrien, wkładając dłonie w kieszenie jeansów w nonszalanckim geście.

Taka ignorancja jeszcze bardziej rozeźliła jego oponenta.

— Pierdolony elegant z morskiej pianki! — zawołał, zaciskając swoje grube palce ponownie na jego kołnierzu. — Daję ci ostatnią szansę. Wyskakujesz z forsy, a my puszczamy cię w jednym kawałku do domu.

— Powiedziałem ci już — odrzekł, patrząc prosto w oczy swojego przeciwnika. — Nie dam ci żadnych pieniędzy.

Osiłek warknął z niezadowoleniem, potrząsając ciałem Adriena z ogromną siłą, po czym skinął głową w stronę jednego ze swoich pomagierów. Na jego twarzy w mgnieniu oka pojawił się iście diabelski uśmiech, a w oczach blondyna przez ułamek sekundy błysnął ostry jak brzytwa kawałek metalu, który już po chwili o mały włos nie znalazł się pomiędzy jego żebrami.

W tym momencie, do uszu Adriena zaczął dobiegać dźwięk. Cudowna, choć smutna melodia, wygrywana na fortepianie, którą zdołał rozpoznać jako Sonatę Księżycową, którą jego matka uwielbiała grywać wieczorami, kiedy w jej głowie zaczynał panować chaos, a ona chciała oczyścić umysł.

Wtedy, w jego głowie zrodziła się straszna, choć dla niego kojąca myśl. Z melancholijną melodią, wygrywaną przez fortepian, która była tak bliska jego sercu, był gotów, by zakończyć swój nędzny żywot. Spodziewając się najgorszego, zacisnął odruchowo powieki i czekał na przeszywający jego ciało ból, jednak ten nigdy nie nastąpił. Zamiast tego, usłyszał tylko jęki zdziwienia ze strony swoich przeciwników. Otworzył nieśmiało oczy, zerkając w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się ręka osiłka wraz z nożem. Pulchna dłoń pozostawała w tym samym miejscu, natomiast ostre narzędzie stanowiło już zaledwie garstkę ciemnego, parującego popiołu.

— Pierdolony szatan! — zawołał jeden z opryszków, uciekając w popłochu. — Omal nie spalił Jean'a żywcem! — krzyczał, stawiając na oślep niezgrabne kroki, przeskakując co trzeci stopień.

Dwóch pozostałych zbirów, natychmiast poszło w jego ślady.

Adrien zamrugał kilkukrotnie, zerkając ze zdziwieniem na swoje dłonie. Jakim cudem? To było sprzeczne z prawami natury. W jaki sposób stalowe ostrze mogło obrócić się w proch po kontakcie z jego ciałem? I wtedy, słysząc jak utwór, którego melodia nadal rozbrzmiewała w jego uszach, zmienia powoli swą dynamikę, przypomniał sobie, jakie emocje towarzyszyły mu w tamtym momencie. W pierwszej chwili, chciał, by śmierć zabrała go z tego świata i wzięła w swoje objęcia, by mógł wreszcie zażegnać swoje cierpienie, lecz gdy ostrze miało przebić jego skórę i mięśnie, raniąc go być może śmiertelnie, pomyślał, że to jeszcze nie jego czas. Że chciałby jeszcze choć raz zobaczyć ciemnowłosą dziewczynę, za którą pędził z całych sił jeszcze kilkadziesiąt minut temu.

Otrząsnął się ze swoich rozmyślań, pozostawiając na dachu kupkę popiołu, która z sekundy na sekundę kurczyła się, kiedy kolejne podmuchy jesiennego wiatru zabierały jej cząsteczki ze sobą, rozsypując je dookoła, jak gdyby nigdy nic. Odwrócił się i ruszył bezwiednie w stronę, z której dobiegały dźwięki. Stawiając ostrożne kroki, dotarł w końcu do miejsca, które musiało być źródłem dźwięku. Na dwuskrzydłowych, bukowych drzwiach widniała złota tabliczka, z czarnymi literami układającymi się w napis "sala muzyczna". Niewiele myśląc, Adrien pchnął drzwi, które uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się w jego oczy, była sterta kolorowych teczek, porozkładana na czarnej, lakierowanej płycie ogromnego fortepianu, znajdującego się dokładnie na środku auli. Drugą, była postać, której drobne ciało wydawało się wręcz przytłaczane wielkością instrumentu, którego klawisze smagała delikatnie, budząc do życia melodię, wywołującą w jego duszy istny chaos. Nie zwracając na niego uwagi, dokończyła utwór, z delikatnym uśmiechem i przymkniętymi powiekami, chłonąc całą sobą każdą kolejną nutę. W końcu, gdy dźwięk fortepianu umilkł, a jej powieki rozchyliły się, ukazując Adrienowi skrzące się w blasku słońca, którego promienie wkradały się bezpardonowo przez duże, odsłonięte okno, najpiękniejsze na świecie tęczówki w kolorze fiołków, dziewczyna uniosła brwi ku górze i widząc jego rozchylone ze zdziwienia usta, zachichotała, szepcząc:

— Miło mi cię w końcu poznać, Czarny Kocie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro