"Jednak cię potrzebuję..." fluff

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

        Zawalił misję. Znowu. Zniszczył szyk i postanowił coś zdziałać na własną rękę. Działał impulsywnie, nie myślał nad konsekwencjami. Zwykle stawiał dobro i bezpieczeństwo innych ponad swoje własne, jednak czasami wolał — żeby im to zapewnić — samemu wykonać całą robotę. I dlatego zapominał, że są drużyną. Nie mieli mu tego za złe. Dużo trenowali i spędzali ze sobą czas razem, żeby wzmocnić swoje więzi. Wiedzieli jaki ma hardy charakter i naprawdę trzeba było włożyć w te działania dużo cierpliwości, żeby go przekonać, by chociaż spróbował się z nimi porozumieć. Ale to nie był pierwszy raz, gdy olał ich na rzecz zrobienia czegoś sam.

Nie było potrzeby, żeby się tłumaczył. I nawet nie próbował. Po prostu pozwolił im na rzucanie sobie krzywych rozczarowanych spojrzeń, które w ciszy znosił. Zaś wszystkie cierpkie słowa skierowane w jego stronę zbywał krótkim: "wszystko jedno". Widząc, że po raz kolejny się z nim nie dogadają w kwestii wytłumaczenia mu jak działa współpraca, po prostu dali sobie spokój. Zostawili go samemu sobie w głównym pomieszczeniu Zamku. Samego ze swoimi myślami.

Kiedy wyszli, nareszcie mógł przestać udawać, że wcale się tym nie przejął. W końcu mógł ściągnąć maskę obojętności. Wewnętrznie ucieszył się, że tak szybko wyszli, bo dłużej już nie potrafił się kontrolować. Przysiadł na jednym ze schodków, gdzie miał widok na cały Wszechświat; ciemne niebo usiane drobnymi gwiazdami. Wszystkie mieniły się w jego grafitowych tęczówkach, co przywodziło na myśl łzy. I istotnie, bo już dosłownie jakiś czas później musiał ocierać je z policzków.

— Pierdolę to...Nienawidzę siebie... Dlaczego zawsze muszę wszystko zepsuć… — mruczał do siebie, siedząc teraz ze spuszczoną głową i nie mogąc znieść widoku Wszechświata; miał wrażenie, że ta ciemność się w niego wpatruje, dlatego wolał opuścić wzrok.

— W porządku Keith? — usłyszał, ale nawet nie podniósł głowy; wiedział, że tak czy inaczej Lance znowu się tutaj zjawi.

— A wygląda jakby było? — zapytał ostro — przyszedłeś na mnie naskakiwać czy żeby się ponabijać, bo jestem w totalnie rozpierdolonym stanie? Odejdź ode mnie.

— Ech, czemu zawsze jesteś taki niedostępny i odpychasz mnie, kiedy przychodzę z pomocą? — usiadł obok, a Keith momentalnie się odsunął.

— Nie potrzebuję żadnej pomocy. — sarknął, nadal nie odrywając wzroku od czubku swoich butów.

— Nawet tego? — zapytał z powątpiewaniem i otoczył go ramieniem. — No weź, nie bądź taki, bo nigdy nie jestem w stanie stwierdzić o czym myślisz...

— Wątpię, raczej nie jestem aż tak skomplikowany skoro zawsze wiesz czego potrzebuję… — westchnął. — heh… — otarł nos rękawem i bez patrzenia na niego, po prostu wpadł w jego ramiona.

— No i co ty byś beze mnie i moich przytulasów zrobił panie Twardzielu… — rzucił prześmiewczo i objął go nieco mocniej.

W odpowiedzi tylko coś cicho mruknął, ale dał mu się dalej przytulać. Teraz w tym momencie potrzebował jego bliskości, bo sprawiała, że nie czuł aż takich wyrzutów. Jednak nigdy nie potrafił mu tego powiedzieć wprost; wolał gdy się tego domyślał. Dlatego siedzieli blisko siebie, obejmowali się nawzajem i w ciszy dzielili swoimi uczuciami.

— Też mnie teraz nienawidzisz, Lance? — zapytał, po kilku minutach spędzonych w jego ramionach.

— Dlaczego tak myślisz? — zadał mu pytanie z niemałym zaskoczeniem w głosie.

— Po prostu...Ja... Ciągle zapominam, że jesteśmy drużyną...Jestem strasznie uciążliwy i egoistyczny. Wszyscy zawsze są mną zirytowani i tym jak postępuję… Bo nie potrafię się za cholerę dostosować...To ciężkie.

— Keith, cariño*...Nikt cię za to nie nienawidzi. Wiemy, że to dla ciebie trudne, dlatego nie naciskamy z niczym.

— Ale na pewno jesteście zirytowani tym, że—

— Aaa, shh. Wcale tak nie jest, tworzysz same czarne scenariusze. Gorzej niż z dzieckiem… — pieszczotliwie potargał mu włosy i przygarnął bliżej.

— A ty nadal swoje... Dobrze wiem jak jest, ale cieszę się, że próbujesz mimo wszystko poprawić mi humor…Kocham cię — cicho odmruknął, wtulając się w niego jeszcze bardziej. — przepraszam, że taki jestem...

— Nie wszyscy muszą być idealni Keith… — pocałował go lekko we włosy. — Lepiej ci?

— Trochę...Ale zostań ze mną jeszcze i porozmawiaj...

Nie był zaskoczony tą prośbą. Zawsze kiedy był przybity potrzebował rozmowy, która pomogłaby mu rozładować emocje. Nawet jeśli zwykle tylko słuchał wszystkiego w ciszy. W jakiś sposób zawsze to był najlepszy lek na jego złe samopoczucie.

Najbardziej lubił słuchać o dzieciństwie Lance'a. Chłopak zawsze opowiadał o wszystkim z takim entuzjazmem, aż czasem zazdrościł mu tego wszystkiego. To uczucie jednak szybko mijało. Nie zamierzał być z tego powodu zazdrosny. Po prostu cieszył się, że jego życie obfitowało w tyle radosnych wydarzeń, a nie było takie szare jak u niego.

Po jakimś czasie Lance poczuł, że głowa Keith'a co i rusz opada na jego ramię. Już dawno przestał go obejmować, teraz po prostu siedział na jego kolanach ze skrzyżowanymi na piersi rękami i opartą o niego głową. Uśmiechnął się i zamilkł, widząc jak czule się w niego wtula.

cariño* — kochanie

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro