„Samotni ludzie" - _Aster__

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tytuł: "Samotni ludzie"
Autor: _Aster__

Siedziałem na swojej ławce. Wydawałoby się to głupie, nazwać jedną z wielu publicznych ławek własnością. Jednak, gdy człowiek zbyt bardzo się do czegoś przyzwyczajał, zaczynał postrzegać rzeczy należące do nikogo – swoimi.

Rano zjechałem na dół "moją" windą, przeszedłem całą długość "mojej" ulicy, po drodze zaglądając do "mojego" bankomatu, a teraz siedziałem na tej "swojej" ławce, w "swoim" parku, przyglądając się "swoim" ptakom. Głupie, prawda? Nazywać ptaki swoimi. A jednak te ptaki zawsze pojawiały się niedaleko mojej ławki i być może to była tylko moja wyobraźnia, ale zawsze wydawało mi się, że to były te same ptaki, które widziałem poprzedniego dnia.

Ptaki, jakby wyczuwając nadciągające zagrożenie, zamachały skrzydłami i wzbiły się w powietrze. Parę sekund później pojawił się pies. Niewielki, czarny jak noc, z grubą czerwoną obrożą pod pyskiem. Za obrożą ciągnęła się smycz, którą trzymała dłoń pani Olchewskiej. Pani Olchewska bardzo przypominała mi kota syjamskiego. Chuda, jak gałąź, pomarszczona i prawie, że łysa. Mimo swojego wieku, codziennie wychodziła z tym swoim kundlem na spacer. Kiedyś mówiła mi dzień dobry, ale jednego dnia nie odpowiedziałem, a potem już nigdy więcej nie zamieniliśmy słowa. Czy miała kogoś oprócz tego psa? Najprawdopodobniej nie. Wołała na niego "Jerzy". Dziwne imię dla psa, jeśli mam mówić szczerze. Czasem słyszałem, jak opowiadała mu smętnym głosem jakieś ponure historie. Samotność różne rzeczy robi z ludźmi.

Gdy moje ptaki były z powrotem na swoim miejscu, obróciłem głowę w lewo, w stronę placu zabaw. Małżeństwo Terakowskich. Para siedziała na ławce. Tej samej, co zawsze. Wciąż pamiętałem, jak przyszli tu po raz pierwszy. To było jeszcze przed ślubem. Wtedy też siedzieli na swojej ławce. Trzymali się za ręce, uśmiechali i cały czas szeptali sobie wzajemnie słodkie słówka. Teraz ona nie śmiała się już z każdego jego słowa. On nie szeptał i nie uśmiechał się. Na ławce, w miejscu, gdzie kiedyś leżały ich złączone dłonie, teraz zionęła pustka. Patrzyli w milczeniu na swoje jedyne dziecko. Chłopiec był na placu zabaw sam, więc zamiast śmiać się z innymi dziećmi, przekopywał piasek w piaskownicy, w poszukiwaniu robaków. Tak upływała im godzina, po czym pan Terakowski wołał do chłopca "Chodź już!". Patrząc na nich, cieszyłem się, że nigdy się nie ożeniłem. Byli razem, ale równocześnie osobno. Doprawdy dziwna rodzina.

Wstałem z mojej ławki i opuściłem park powolnym krokiem. Ptaki nie przestraszyły się mnie, gdy koło nich przechodziłem. Pewnie dlatego, że przechodziłem koło nich codziennie. Przyzwyczaiły się do mnie. Udałem się do mojego sklepu, aby kupić sobie jakąś kolację. Ekspedientka już dawno zauważyła, że codziennie kupuję to samo i pewnego dnia spytała po prostu "jak zwykle?", a ja przytaknąłem. Zadawała to pytanie jeszcze jakiś czas, a potem widząc mnie, od razu, bez słowa, brała się do przygotowywania towaru. Teraz nie mówiła do mnie już nic. Nie podawała nawet kwoty do zapłaty, ponieważ ta zawsze była taka sama.

Moje zdziwienie, gdy w sklepie nie było mojej starej ekspedientki było ogromne. Zamiast niej za ladą siedziała jakaś nowa.

— Dzień dobry. Co dla pana? — spytała, a jej obcy głos sprawił, że nabrałem ochoty, aby opuścić sklep.

— Gdzie jest... Ta poprzednia? — spytałem, żałując teraz, że nie znałem imienia ekspedientki.

— Jaka poprzednia? — Kobieta nie rozumiała.

Przełknąłem ślinę, zgromadzoną w ustach i podszedłem do lady. Kobieta patrzyła na mnie jak na wariata, którym zresztą zapewne byłem.

— Poproszę chleb żytni, sok pomarańczowy, ser żółty i...

— Powoli, muszę to wszystko zapakować. A chleba nie ma! Skończył się — oznajmiła, a ja poczułem, jak coś ciężkiego spada mi na barki.

Chleb żytni zawsze był. Zawsze. Jak to możliwe, że teraz się skończył? Poczułem mdłości i zawroty głowy.

— Co jeszcze? Dobrze się pan czuje? — zwróciła się do mnie kobieta.

Nie odpowiedziałem. Dlaczego nie było chleba?! Cały mój świat, całe moje życie, przestało mieć nagle sens.

— To był mój chleb, głupia kobieto! Mój! Gdzie jest poprzednia? Poprzednia pani! — Zatoczyłem się na najbliższą półkę, zrzucając z niej słoiki z dżemem.

— Co z pana za świr?! Proszę się uspokoić! — zawołała.

Nie byłem spokojny. Oj, nie. Nie po to przyszedłem do mojego sklepu, żeby nie było w nim mojej ekspedientki i mojego chleba!

Zrobiło mi się ciemno przed oczami i opadłem na ziemię, zalewając się łzami. Tak dawno nie płakałem. A to wszystko przez chleb, a raczej jego brak. Zaskakujące, co samotność potrafi zrobić z człowiekiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro