~1~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Kończył właśnie kolację, która jak zwykle była dosyć skromna. Przyzwyczajał się do tego powoli, jednak wciąż czuł pewien zawód widząc przed sobą skromny posiłek składający się z rzadkiej zupy, odrobiny chleba oraz szklanki wody. Jego myśli jednak tym razem zupełnie nie skupiały się na tym co jadł, a nieobecności pewnej osoby. Niepokoił go fakt, że Jean wciąż się nie pokazał, a kolacja już dobiegała końca. Do tego jakby jeszcze tego było mało nie widział też nigdzie Erena. Ta dwójka niezbyt się lubiła, więc nieobecność ich razem nie zwiastowała nigdy niczego dobrego.

W środku było zbyt gwarno, żeby mógł usłyszeć jakieś odgłosy dochodzące z zewnątrz, dlatego niepokoił się coraz bardziej. Dokończył szybciej swój posiłek i postanowił udać się na poszukiwania przyjaciela. Nie musiał jednak daleko szukać, gdyż Jean siedział na schodach przed budynkiem w którym mieściła się ich jadalnia. Zmierzchało już, a światło świec dawało nikłą poświatę, więc z początku nie zauważył nikogo na schodach.

Potknąłby się, więc o siedzącego na przed ostatnim stopniu chłopaka, gdyby nie nikły refleks Zwiadowcy, który posiadał i który pozwolił mu zachować równowagę. W porę, więc złapał się drewnianej barierki. W przygarbionej postaci rozpoznał Jean'a, który tępo wpatrywał się przed siebie i co jakiś czas ocierał nos.

— Jean! Czemu nie było cię na kolacji? Co się stało? — zasypał go morzem pytań, na które doskonale wiedział, że chłopak nie odpowie.

— Tsk, nie krzycz tak. Łeb mnie nawala…Miałem po prostu przyjacielski sparing z naszym samobójczym kretynem. — uśmiechnął się cynicznie, unosząc wzrok i napotykając niezadowoloną minę Marco.

— Ech…Ty się nigdy nie zmienisz. — westchnął i siadł obok. — wyglądasz strasznie, to na pewno był tylko przyjacielski sparing?

— Cóż…Może i trochę nerwy mi puściły pod koniec…

— Dobra, wytłumaczysz się później. Chodź opatrzę cię, bo nie wyglądasz najlepiej. — mówiąc to wstał i stanął przed nim. — dasz radę wstać? — zaoferował mu swoją dłoń.

Jean tylko się uśmiechnął, ale bez większych oporów przyjął jego pomoc. Nie mógł nic poradzić na to, że od jakiegoś czasu tylko te piwne oczy nawiedzały go w snach, a głos przyprawiał o przyjemne dreszcze. Chociaż starał się odpierać to uczucie to z marnym skutkiem.

— Ow, ow ow! Uważaj trochę! — blondyn zaczął się wyrywać, gdy Marco chciał odkazić jego ranę na skroni.

— To się nie miotaj. — odparł cierpliwie, próbując tak manewrować wacikiem, by jak najszybciej przyłożyć go do rany. — za bardzo się nadwyrężasz, a bójki z Erenem ci w niczym nie pomogą… — powiedział cicho, teraz obwiązując bandaż wokół jego głowy.

— To on pierwszy zaczął! — sarknął jedynie. — ale chociaż mam kogoś kto mnie zawsze opatrzy i się mną zajmie, nieważne jak bardzo spierdolę sytuację… — odwrócił wzrok, czując jak natychmiast zaczynają go piec policzki.

Marco westchnął cicho, jednak na jego usta wpłynął mimowolny uśmiech. Jean z nikim nie był tak szczery jak z nim i dało się z niego czytać jak z otwartej księgi; prawie zawsze wiedział co chodzi mu po głowie. W ciszy ocierał resztki krwi z jego twarzy, dopóki znowu się nie odezwał:

— Przepraszam, że musisz to robić tak często…

— Wcale mi to nie przeszkadza Jean…Po prostu… — tu na chwilę urwał, by przykleić plaster na jego policzku. — widzenie cię w takim stanie boli również mnie… — powiedział to dziwnie smutnym tonem, spuszczając przy tym wzrok.

Zaległa dosyć namacalna cisza, w trakcie której Marco znowu zajął się opatrywaniem go. Serce Jeana zabiło mocniej, gdy to usłyszał. Marco zawsze tak na niego działał.

— Gotowe. Możesz mi również dać później swoją koszulę to ci ją przepio— musiał urwać nagle wypowiadane zdanie, gdyż Jean szybko uciszył go pocałunkiem.

— Dzięki, Marco. — uśmiechnął się, odrywając swoje wargi od jego, po czym zostawiając go oszołomionego, wyszedł jak najszybciej na zewnątrz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro