🤍

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 
Operetka na fałszywe rymy i jedną część
Możliwe błędy (poprawki wprowadzę w weekend).

...

Upadła Konoha. Runęły mury. Triumf wiedzie orszak bestialskiej brawury.

Otwarte bramy i przejścia. Oni nie prosili o zgodę do wejścia.

Wybite okna, podarte firany. Zostały niedokończone sprawy. Dług niespłacony, ciasto do ugniecenia,  dziurawa toga, niewykryczana trwoga niedopita herbata, niewypowiedziana rada.

Zniszczone świątynie. Cena za grzechy nie do spłacenia. Bóg nie chce spoglądać na błędy twego istnienia.

Bałwochwlacze wyczyny krwią okupione. W ostateczności nie zostaną przebaczone.

Uciekły szepty, gwary i śmiechy.
Nie usłyszysz słowa pociechy. Ni wrzawy ni krzyku.

Nie ujdziesz im jedny sprawiedliwy i ty łotrzyku.

Ni wy przekupki, rybacy, handlarze, gancarze, piekarze.

Kruki nad miastem w tabunie ciemności, srogiej Boga opatrzności. Mroczne ptaki, ich czerwone ślepia. Nie stój. Nie patrz. Nie zwlekaj. Uciekaj.

Zejdź do kanału i żyj w podziemiu. Tu w gruzach opary dymu przeszkadzać będą tchnieniu.

Zniszczona Konoha. Z kolan nie powstanie. Nikt nie ośmieli się wołać „Ratuj nas Panie!".

Wydarte skarby. Odebrane jedwabne stroje, złoto i srebro. Nie klnij, nie błagaj. To nadaremno.

Wstrzymaj oddech. Niech nie pracują płuca. Nadzieje serce odrzuca. Nie was kata wołaniem, skargą, prośbą i krzykiem. On nie nie przybędzie, by z dźwięku lamentu wyprowadzić twą duszę i ciało z cierpień odmętu. Ostrze katany powietrze przetnie i serce pełne goryczy ulegnie.

W pochodzie zmarłych idą już zjawy. Rany na ciałach zostały. Temu przebito serce i płuca. Ten diabłu spoglądał w oczy. Innemu w udziale przydało spojrzenie szaleńca. Ktoś inny oglądał własne lice staceńca. Idą w pochodzie pokutnym dusze, duszyczki, upiory. Przed nowym bogiem pochylają głowy.

Nie zaznał łaski młodzieniec ni stary. Ni piękno jestestwa nie ocieka poświatą chwały.

Ten był potrzebny, konieczny i wymagany. Pracowity, wierny i oddany. Nowy Bóg go odrzucił.

Pudła Konoha. Ulice krwią oblane. Już nigdy w słońcu nie będą skąpane.

Nie doświadczysz słodyczy gry światła. Słońce nie zatańczy wśród liści młodych i pąki obumrzeć muszą w sobie.

— Dlaczego? — głos wiatrem niesiony, zaraz dosięgnie uszu jego.

Bóg ten upadku, zniszczeń i zgliszczy. Pan nowego świata na gruzach wzniesionego. Ręka karcąca i sprawiedliwa. Z grzechów rozliczy, od wojen odwiedzie i wszelkie twe pokusy z serca wyniesie.

Już w oczy spoglądasz boskiej opatrzności. Ileż mądrości, ileż bezmiaru cierpienia. Czy i Ty wielki Boże, wymagasz ocalenia? Nie złorzecz i nie bluźnij w obliczu objawienia. Twoja złość niczego nie zmienia.

Zaciśnij usta, rozluźnij ciało. Odejdź w skupieniu, w Boga uwielbieniu.

— Czy wierzysz w Boga? — barwa brzmienia w dostojności zbliżona. Wieść na pokuszenie i grzech gotowa. Boskie oblicze tak bardzo człowiecze. W nim krew i woda. W nim zmartwienie, ludzką głupotą zmęczenie, pychą znużenie.

— Wierze — składasz pokornie swe słowa.     Gotowa stawiać nowe świątynie obcemu bóstwu. W tym panteonie nie ma ma miłości, podziwu, wierności. Nie znajdzie w nim bogobojności. Naginasz moralność w imię istnienia. Pewna, że uda ci się uciec od śmiertelnego zranienia — Wierze — wtórujesz jak echo w wąskich kotlinach. I na kolana upadasz gotowa hołd składać. Arie modlitw wygłosić.

Podrywa cię z ziemi. Zaciska palce. Nie stawiaj się nierównej walce.

Patrz kiedy każe. Gdy tonie w swej dumie i wzrokiem poza horyzont sunie.

— Czy pojąć to zdołasz? Obejmiesz rozumem? — Osobliwość tej chwili, gdy Bóg karę wymierza? Jak rości praw do woli działania, zmęczony patrzeniem na efekt ich nieudolności— Zobacz — Otwórz swe oczy szerzej, spoglądaj na tragizm zdarzenia. Bóg dał i Bóg odbiera. To widowisko niepodobne żadnemu cesarskiej tragedii.

Wrzask cię dosięga we wszystkich dialektach śmierci. Drżysz na myśl, że wydobędzie się z twej piersi.

Boże chwalebny i błogosławiony miej miłosierdzie dla mnie i przlęknietego ciała.

Postacie szaleńców, odrzutków, rzeźników. Za nim jak anioły upadku. Królowie podziemia, zjawy piekielne. Krew na oh dłoniach. Krew na licach i czarnych szatach. W szkarłacie skąpane i ostrza i miecze. Jestestwa bez skazy - bez ran, zadrpań, słabości ciała. O doskonali wysłannicy. O boscy pomocnicy.

Na próżno szukasz w nich łaski. Czy nie wiesz, że człowiek zraniony, wzgardzony pychą świata w sidła zemsty popada? Te oczy są sztuczne. Tamte szalone. W tych wzgarda wieczności i stabilności. W nich chciwość. Te diabła we własne krwawe łzy ociekają. Tamte zdradzone. Porzucone. Oszukane. Potępione.

Dostrzegasz postać anioła. To zwodnicze skrzydła. W ich bieli nie ma czystości. To skrzydła złożone z bóli i kruchości. 

Nie waż się wykonanć ni kroku. Oto boskość osacza cię zewsząd w swych wielorakich odsłonach. 

.....

To upadek wartości. Zabik moralność i cnota. Zniknęło współczucie i łaska. Żegnaj dobroci. Czas uroczystego pochodu gwałtowności, pogardy, okrucieństwa.

Boskie prawo jakże surowe, jakże nikczemne. Pogarda słabości. Afirmowane ujemne wariaci.

Boga nie dosięgnie własna zbrodnia i kara. Kiedy samemu nadzoruje prawa.

On dziki, drapieżny w czynach zuchwały o licach tak bladych, godnych chwały. Wyzbyt lichości ciała. W nim siła zuchwała.

Marmur postawwny, atłas drogocenny i jedwab wspaniały. Możność tworzenia, gotowość zniszczenia.

Niewymowne siła z ust jego wypływa. Jeśli zechce poddana się stanie mu cała.

Twórca, burzyciel, odkupiciel.

Gdy tylu bogów ludność już miała, jemu jednemu przeciwstawić się nie zdołała. Nie ma pomników, ni świątyń i mnichów.

I ona przed nim ulec musi. Gdy Bóg zapragnie skosztować grzechu. Gdy pomiot ludzkości zdoła zwieść na pokuszenie. Gdy w twarzy świętość jest skryta. Gdy diabły, demony, szczytu i zjawy tak się ugadały, by w miot rzucić to jedno istnienie. I ciało i twarz kusi i mami. Jawnogrzesznica o świetle świętości, dorównuje hosti. Nie trzeba złota, klejnotów, by w ludzkiej kreacji dostrzec te piękno świętej monstrancji.

Diabeł ku Bogu mąci pokusę. Kto kim? Kto komu? Boże jesteś bo niszczysz, bo wołasz do życia i praw i cnót polować gotów jesteś tysiące. Szatnie jesteś bo igrasz, bo kusisz i kłamiesz, lecz skąd to piękno? Czy to ty jesteś Panem? Kto zmienił miejscami?

W tym Bogu nie ma boskości, w nim tylko ludzkie słabości. Niezgoda dla krzywdy, sprzeciw nieprawości. Niemy krzyk pogardy dla ludzkiej złośliwości i łzy skrywane, srogim bólem wywołane.

W tej ludzkiej otchłani, w ciele z krwi i kości nie ze światła, jak w panteonie boskości, w tej namacalnej opoce pragnienie.

Potrzeba dotyku. Żadnej czułości. Chcęć ciepła bez pobłażliwości. Rozkosz płynąca z ciała dla ciała.

Doskonałość. Majestat.

Bog samozwańczy i słaba Madonna. Jej lica blade. Grymas warg tak słodkich jak zapach palonych kwiatów. W oczach iskry, ogniki. Skąd przybyły? Czym się zrodziły? Jak słońca promienie dały im tchnienie? Przepędziły strach i bojaźń i nową dały jej naturę.

Zaciśnięte dłonie. W ucisku władzy trzyma nadgarstki kobiece.

Jej ciało rozkoszą targane pozostać tu pragnie. Chłodu skalnej ściany tak bardzo łakie. On ciepłem napiera, ogniem oddechu ją grzeje, gdy usta świetego się zbliżą.

Jej ciało rozpaczą wykrzywione w strachu znów tonie. Gdy ściska i tłumi. Szarpie podrywa, z posadzki ją zrywa. Przybliża, odrzuca.

Filigranowe ciało. Jakże go mało. Jakże dużo. Zagarnąć dla siebie. Przywłaszczyć i schować. Przecież zbyteczne. Daremne i marne.

Ocalała. Lecz w ocaleniu spotkała ją rozkoszna kara.

Ośmielić się podjąć, zdecywała. Drogi ucieczki szukać nie chciała. Bez skargi, złości i żalu. Trwała w oczekiwaniu na boskiej woli wyroki.

I oto nagroda dla jego majestatu.

Palce wplecione w kosmyki. Odsłonięty łuk szyi. Plecy wygięte w ukrytej rozkoszy.

Ciało na wyłączność. Ciało na użytek. Ciało dla przyjemności.

Jego dłonie zaciśnięte ja wątek szyi. Dławi w krtani krzyk dla ucha tak miły. Westchnienia rozkoszy. Obawa o zapadłość w pamięć, wpisanie w duszy odłamy.

Usta w nią wpija. Słodycz zgarnia. Naturze się poddaje i człowieczeństwu. Zgubionemu marzeniu kłamstwu własnemu od dawna tłumionemu.

Palce w ciele jej topi w ciemne strugi stroi jasne skóry płaty. Zdziera kolana. Dłonie na pasie zaciska.

Podporządkowuje.

On w niej ukryty. Zanurzony. W pełni męskość swą w niej pokłada. I w szale czuć nakazuje. Jego potęga, męskości duma. Wzrasta, pulsuje.

Ona omdlewa w jego objęciu. W rozkoszy niewinnych rumieńców wstyd dla siebie i świata. Przed Bogiem w pełni skrępowania świętemu się przecież oddała.

Rumiane policzki i sine kolana. Paznokcie wbite w oblicze Pana.

Oczy zaszklone. Łzy leją gorzkie, gdy rozum chce walczyć i podpowiada, że śmierć się przybliża, a ciało w lubieżności chce ginąć.

Urywki oddechu i ciche westchenia. Wtóruje oddechem. Milknie. Ucisza szmer świata i ciała. By zaraz przyspieszyć, pogonić. W jednym tchnęli zespolić.

Na powrót w nią wchodzi. Kosztuje. Władze nad jej ciałem sprawuje. Ugniata, ściska, ugina. I do jej wygięcia się przyczynia.

Usta łapczywe. I oddech spleciony. Znów osamotniony.

Drażni swym ciepłem obojczyków wgłębienia. Ciepło piersi jej skrada i sam modlitwy układa, by serca nie słyszeć.

Nieważne okrzyki, prośby, błagania. Zagłusza sumienie i myśli jego już biegną daleko.

Jej dłoni w odwagi przypływie w płomieniach ukryte. Wilgotne z czoła mi zgarnia kosmyki.

I zaraz myśl nowa.

Namiętność ją zwodzi tego boskiego demona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro