Cienie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Widziałem parę bujającą się w takt ulatującej ze starej posiadłości melodii. Nie spuszczali z siebie nawzajem spojrzenia, uśmiechali się, a mimo głębi nocy w ich oczach lśniło samo słońce. Szeptali między sobą, ale wspomnienie stało się tak odległe, że już zapomniałem o czym.

Może o piekącym w gardle rumie podanym do kolacji, czy barwnych kreacjach zaproszonych dam, albo urwanej strunie lutni barda podczas wykonania znanej wszystkim miłosnej ballady. Nie był tego pewien. Z pewnością rozprawiali o czymś trywialnym. W końcu się śmiali.

Wtuleni w siebie nie widzieli nic więcej. Ani pogrążonej w cieniach i łunach światła posiadłości, ani kruków siedzących na balustradzie werandy, ani wiszącego nad nimi księżyca w pełni, czy rosnących wokół nich karłowatych drzew ogrodu o powykręcanych, nagich i bladych ramionach, zastygłych w bezwietrznej jesiennej nocy.

Pachniało wilgocią, mchem i wrzosem. Ich pole ciągnęło się tuż za drobnymi jabłoniami i agrestem. Pochylone blisko ziemi krzewinki kwitły, ubarwiając na fioletowo nadchodzącą powoli zimę, kiedy to wszystko wokół traciło barwy i nikło wśród woni mokrej ziemi i rozkładających się traw oraz liści.

On nagle obrócił ją w tańcu, sprawiając, że słodki śmiech opuścił jej usta, rozchodząc się ciepłem po sercu, niczym rozpuszczający się w herbacie miód. Bardzo często jej usta tak smakowały, ale nie tego wieczoru. Kiedy pochylił się ku niej i ją pocałował, poczuł rum i czekoladę z wiśniami z deseru. Lubił to połączenie, ale nie tak jak miód z korzenną, nieco dymną nutą naparu na miękkich, kuszących wargach swojej narzeczonej.

Kiedy powiadomiono go o jej zgubie, właśnie przyniesiono tacę z imbryczkiem i cennymi, ręcznie malowanymi filiżankami. Nawet nie zdążył zaciągnąć się zapachem naparu, kiedy przyszedł posłaniec śmierci. Po tym zapadła złowroga cisza.

Zadrżałem na tę myśl, mimo trzymanej w dłoni parującej filiżanki i koca leżącego na kolanach. Siedziałem tak od rano, a już niebo zaczęło nabierać barw jesieni, ale nie miałem zamiaru się podnieść i schować wśród ceglastych ścian i drewnianego parkietu. Na werandzie czułem się lepiej, wspomnienia zalewały moje oczy, malując obraz wirującej wśród liści i zapachu wrzosu pary. Mnie i Idy. Mojej słodkiej narzeczonej.

Westchnąłem, a w oczach poczułem łzy. Od razu przegoniłem smutek i gorycz. Na nowo przywołałem wspomnienie pary. Cieni wśród karłowatych drzew i świetle księżyca. Muzyka grała, gdyż bard naciągnął nową strunę, barwne kreacje zaproszonych dam wirowały wśród wyszorowanej podłogi, raczono się rumem oraz ciasteczkami z rodzynkami, a para trwała w swoich objęciach w ogrodzie. Zatrzymana w tym urokliwym momencie niczym obraz przez malarza. W ciemnościach wspomnień i goryczy przemijania.

On w jasnym fraku i białej koszuli, a ona w krwistej sukni o bufiastych rękawach i kokardą przepasającą jej talię. Byli niczym blada skóra i krew, niczym wiśnia w bitej śmietanie.

– Zmarzniesz i się pochorujesz, kochany – usłyszałem nieco zachrypnięty, ale znajomy głos Brit. Przywodził mi na myśl kruka, ale lubiłem te mroczne ptaszyska, a ich skrzek mi nie przeszkadzał.

– Zawsze mi to powtarzasz, a nigdy nawet nie złapałem kataru – odparłem, uparcie trwając w fotelu. Czułem się jak wartownik na straży królewskich klejnotów. Nikt nie mógł mnie rozproszyć i odwieść myśli od tego, aby przestać wspominać, aby rozwiać cienie dawnej pary wśród karłowatych drzew ogrodu. Oni dalej tam trwali w wiecznym tańcu miłości, a ja byłem ich materiałem napędowym. I w dziwny sposób oni byli moim.

Brit stanęła obok mnie w długiej do ziemi, fioletowej sukni. Nie miała podszewki, więc zanim wyszła na zewnątrz, zarzuciła na ramiona sweter w kolorze jej oczu. Soczystej zieleni.

Położyła dłonie na moich ramionach i się pochyliła. Opadające jej na ramiona włosy, które delikatnie musnęły moje policzki, rozwiały wokół siebie zapach wrzosu. Pocałowała mnie w czoło, a potem w usta. Smakowała inaczej. Nie miodem z herbatą, a wiśnią i czekoladą. Aż westchnęłam z zachwytu. Wspomnienia lawiną zalały moje myśli, ale z całą mocą swojego umysłu odepchnąłem je, a wraz z nimi Idę. Musiałem wrócić do innej chwili, do rzeczywistości. Ktoś na mnie czekał. Ktoś inny.

Przykro mi Ido. Obiecuję ci to, że kiedyś znowu się spotkamy. Na nowo cię rozśmieszę, posmakuje twoich ust i powrócimy do tańca. Kochałaś taniec, a ja kochałem ciebie.

– Nie rozumiem cię – zachrypiała moja miłość, ale nie ta pierwsza, a ostatnia. – Przyroda jest urokliwa, ale wiosną, a nie późną jesienią, kiedy wszystko gubi kolory wraz z liśćmi, a wiatr przegania do domów.

Nic nie odpowiedziałem. W końcu moje słowa tylko by ją zraniły, więc zrzuciłem z kolan koc, odłożyłem na stoliku obok filiżankę i wstałem.

– Zatańczysz? – Podałem jej dłoń.

– Jeśli obiecasz, że po tym wrócimy do środka i ogrzejemy się przy kominku – zastrzegła stanowczym kruczym głosem.

– Masz moje słowo.

Pociągnąłem ją w dół drewnianych schodów tarasu, ku woni rozkładających się liści i traw oraz słodkiego zapachu wrzosu.

– Co ty robisz? Ubrudzę sobie buty w tym błocie – niby jęknęła w udręce nad obuwiem, ale szła dalej, a jej usta malowała radość.

– Bród się zmyje, ale wspomnień nic nie wymaże.

Skinęła głową i dała się poprowadzić po miękkiej ściółce, wśród pozostawionych naturze zgniłych jabłek. Sprawnie omijaliśmy je w takim samym stopniu, co kałuże po porannym deszczu. Otaczały nas karłowate drzewa jabłoni. Blade i powykręcane. Zamiast księżyca towarzyszyło nam słońce. Wisiało nisko, a wiatr co i rusz zakrywał je zasłonami z szarości.

Obróciłem ukochaną w tańcu, ale nie roześmiała się, ale gdy na nowo znalazła się w moich ramionach, ujęła moją twarz i pocałowała. Smakowała czekoladą i wiśnią, pachniała wrzosem, a co najważniejsze była ciepła, kiedy to wspomnienie z cieni w krwawej sukience z kokardą i bufiastymi rękawami rozchodziła się nieprzyjemnymi dreszczami chłodu.

Brit była ciepła. Trwała ze mną w rzeczywistości, gdzie powinienem pozostać i cieszyć się chwilą, póki nie przeminie, jak Ida.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro