Decyzja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przeniosłam tutaj, aby nie robić bałaganu na profilu. Dziękuję osóbce za zrozumienie i wsparcie! xxx


To nie jest cisza. To skowyt rozpaczy dobiegający z samych czeluści duszy.

Otacza mnie. Dusi. Podtapia.


25 GRUDNIA

Właśnie wstawiłam post na Instagramie. Zdjęcie malowniczego kościoła imienia St Dunstan in the East. Zawsze przychodzę tu, aby usiąść i przemyśleć parę spraw. Czemu akurat dzisiaj siedzę sama zamiast w rodzinnym gronie? Jeśli ja nie będę w stanie wam odpowiedzieć, jeśli moje słowa będą niewystarczająco jasne, bądź niezrozumiałe zapytajcie moich rodziców albo dopowiedzcie sobie. Dla mnie to już nie ma znaczenia.

Tu nie chodzi o to, że pragnę zrzucić na nich całą winę za wszelkie zło i nieszczęścia w moim życiu. To nie przez nich nie słyszę bez aparatu słuchowego, że moje życie jest cięższe, ludzie wskazują mnie palcem na ulicy, rówieśnicy zabierają mi aparat dla zabawy i wykrzykują różne przykrości z uciechą, że nic nie usłyszę. Wiele razy widziałam ohydny uśmiech moich oprawców. Mimo że nie słyszałam, to wyobrażałam sobie w głowie ich śmiech. Osaczył mnie, rozwścieczył, popchnął do czynów, jakich się wstydzę.

Jednego razu wbiłam długopis w ramię chłopaka z mojej klasy. Oczywiście zostaliśmy zawieszeni, ale zawód w oczach moich rodziców był nie do opisania. Tak jakby potrzebowali więcej problemów niż niesłyszące dziecko, kredyt hipoteczny, ciąża.

Tak. Moja mama jest w ciąży. Dla piętnastoletniej jedynaczki to coś wielkiego. Nie mogłam doczekać się, aby zobaczyć moją małą siostrzyczką, aby dotknąć jej miękkiej skóry, opowiedzieć jej moje troski i zwierzyć się z sekretów. Byłybyśmy najlepszymi przyjaciółkami.

Tak więc czekałam.

Czas przeszły.

Dlaczego?

Zacznijmy od początku.

Taką stworzył mnie Bóg. Głuchą, porywczą, pechową, samotną. Czekałam na ciebie siostrzyczko. Naprawdę czekałam.


TUŻ PRZED POŁUDNIEM

Moja mama przygotowała pięknie pachnącego indyka, pieczone ziemniaczki z chrupiącą skórką, do tego marchewka z brukselką na parze. A po obiedzie czekał na nas trifle. Ulubiony deser mojego taty. Mama wyprasowała mu białą koszulę, odkurzyła wykładzinę w salonie, napaliła w kominku, pomogłam jej zastawić stół i wraz z nią śpiewałam Last Christmas.

Było idealnie. Zaskakująco idealnie.

Mój tata nie poszedł do pracy, mama miała dobry humor, w szkole przez ostatni tydzień nic złego się nie wydarzyło. Nawet spadł śnieg. Lepszego okresu świątecznego nie mogłam sobie wyobrazić. Mimo ciężkich ostatnich tygodni, kiedy to zaczęłam się poddawać, ten dzień podarował mi nadzieję.

Świąteczny cud.

A więc było idealnie, póki nie usiedliśmy do stołu i tata nie sparzył sobie języka na pieczonym ziemniaku.

- Mówiłam ci, że jest gorące. Dopiero, co wyjęłam z piekarnika.

- Pieprzone ziemniaki - syknął.

Zerknęłam na niego znad talerza, obliczając rachunek prawdopodobieństwa, nie ten jak na lekcjach matematyki z mnóstwem ogłupiających mnie cyfr, ale podobny. Wybuchnie czy jeszcze nie? Pół na pół? Może z większą przewagą na wybuch.

Mój tata jest jak wulkan. W jednej chwili cichy, spokojny, wydaje ci się, że śpi, by w drugiej wypluć parzącą lawę słów.

Wtedy taki był. Obudził się, wziął prysznic, przebrał i zszedł na dół do jadalni spokojny niczym uśpiony od stuleci wulkan. Ciemny, zimny, odległy. Zasiadł do stołu, przywitał się z nami, mama przyniosła talerze pełne pyszności, sparzył język. Rozbudził się, a po tym to już blisko do katastrofy. Jak to nazywałam z moją przyjaciółką tatastrofy.

Zaczęła się awantura. Od słowa do słowa, wypominanie drobiazgów, większych zdarzeń, wszystkiego.

- Mamo, tato. Proszę, przestańcie - Spojrzały na mnie ogromne ślepia ciskające piorunami. Struchlałam. - Proszę...

- Nie wtrącaj się, bachorze, bo jeszcze zaniemówisz - warknął ojciec.

- No tak. Nie dość, że głucha i nie słyszy twojego pieprzenia, to jeszcze chciałbyś, aby była niemową, aby nie mogła obronić się przed twoją głupotą?! - sparowała, niby w mojej obronie, ale zabolało. Już więcej nie odezwałam się, tak jakbym naprawdę była niemową. Zdjęłam aparat słuchowy i schowałam go do kieszeni. Zapanowała głucha cisza, ale wciąż ich widziałam. Ich wygięte w złości, może już nienawiści, twarze. Usta, z których wypływały słowa. Nie kocham cię. Nieszczęśliwych Świąt. Może powinnam także nie widzieć? Tak byłoby łatwiej. Nie słyszeć ich przeszywających moje serce na wskroś krzyków, nie widzieć wykrzywionych w złości twarzy, nie czuć atmosfery nienawiści.

Nie czuć.

Ta myśl przypałętała się ponownie. Okrążyła mnie, przydusiła, nie chciała odejść. Musiałam uciec. Od niej. Od nich. Od wszystkiego.

Wstałam od stołu i wyszłam. Nie mam pojęcia, czy krzyknęli za mną, czy prosili mnie, abym wróciła, żebym nie odchodziła od stołu. Kochana córeczko, zostań z nami. Nie mam pojęcia.

Włożyłam ocieplane buty, szarą, puchową kurtkę w śnieżynki, szalik i czapkę. Wyszłam.

Szłam ulicą. Nie słyszałam kolęd, ruchu na drodze, szumu sunących po asfalcie samochodów. Kompletnie nic. Gorące łzy spłynęły po moich policzkach. Zaszlochałam, choć wcale tego nie słyszałam, ale bólu serca nie tak łatwo było zatuszować. Żadne zdjęcie aparatu słuchowego ani zamknięcie oczu nie pomogło z krwawiącym sercem. Pulsowało ono nieznośnym bólem.

Nie czuć. Zła myśl wsiąkła w moje myśli i nie łatwo było ją wygonić.


TERAZ

Wstawiłam zdjęcie na Instagrama, słuchając na słuchawkach jednej z moich ulubionych kolęd. Na swoje nieszczęście, a może szczęście znowu słyszałam.

Czułam się nieco lepiej, powoli złe emocje opuszczały moje ciało, a myśl o nieczułości zaczęła odchodzić. Wtedy na horyzoncie pojawił się mój oprawca. Chłopak, który wycisnął wiele łez z moich oczu i wbiłam mu za to długopis w ramię. Zdjęłam słuchawki.

- Mała wariatka!

- Dziwoląg! - krzyknął jego kolega.

Zerwałam się z miejsca i zaczęłam uciekać. Niestety nie byłam wystarczająco szybka, więc dopadli mnie i powalili na śnieg, który zapiekł zimnem moje policzki. Odwrócili mnie na plecy i jeden z nich zerwał słuchawki z uszu.

- Wariatka, mazgaj, niedorajda.

Mój oprawca pochylił się i natarł moją, i tak już czerwoną, twarz śniegiem. Próbowałam go odepchnąć, ale nie miałam sił. Skóra piekła bólem, gardło bolało od krzyku, na który nikt nie zareagował, a serce rwało się ku nieczułości. Spodnie powoli stawały się mokre od długiego leżenia na nim. Przestałam krzyczeć. Nikt i tak nie przyszedłby mi na ratunek. Tak jakbym była NIEMOWĄ.

Natarczywe dłonie przestały swojej pracy, a oczy pełne chorej satysfakcji obserwowały swoje dzieło.

- Chodźmy.

Zniknęli.

Po kilku minutach wstałam. Poprawiłam przekrzywioną czapkę na mojej głowie, wyjęłam z zaspy słuchawki i zaczęłam iść. A za mną podążyły ich śmiechy, żarty. Zagryzłam wargę. Czułam, jak nieczułość kusi, ścierając z moich policzków łzy. Walczyłam z tym. Uwierzcie mi, że walczyłam z tym. Zawzięcie odpychałam od siebie myśli napychane zimnymi łapskami do mojej głowy. Będzie lepiej. Powtarzałam w głowie. Jutro wstanie nowy dzień. Starałam się zagłuszyć inne myśli. Gorzkie a jednak słodkie.

Pierwszym krokiem ku niej było przejście stopniami nadziei. Ironicznie prowadziły one na dół, nie ku górze. Ale taki miałam plan, tak setki razy w głowie odtwarzałam ten moment.

Na samym dole skręciła w lewo i zamknęłam oczy. NIE WIDZIEĆ. Policzyłam kroki jak wiele razy wcześniej z mamą. Nie była świadoma celu tej zabawy. Łapała mnie za dłoń i prowadziła. Jeden, dwa, trzy i tak dalej. Ostatnim zadaniem było wyjęcie aparatu słuchowego. NIE SŁYSZEĆ. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszelkie krzyki moich oprawców umilkły, bolesne słowa rodziców zniknęły, była tylko błoga cisza. Żadnych obelg, złości, nic. Zbyt cicho, aby ktoś zmienił moją decyzję.

Jeden krok więcej, straciłam grunt pod nogami i runęłam w dół. W głowie odtworzyłam odgłos pociągu zmierzającego ku mnie. Miał podarować mi nieczułość. Słodką, kuszącą, ostateczną.

Drżenie ziemi. Zapewne starał się hamować, w ostatniej chwili rozmyślając się z pomocy mojej rozerwanej na strzępy duszy. Z uwolnienia z oków bolesnej cielesności.

NIE CZUĆ.

Za późno mój drogi. Będziesz moim aniołem śmierci.

Dziękuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro