Uśmiech Mikołaja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niebo swoją barwą nie odróżniało się niczym od asfaltu. Gdybym ujrzała na nim samochody, w ogóle bym się nie zdziwiła. Mogłyby sunąć w przestworzach, oślepiać swoimi światłami i dźwięczeć klaksonami, a ja siedziałabym na ławce w milczeniu i się nie dziwowała. Nawet gdyby jeden z nich przeleciał obok wieży na moście albo wzburzył taflę wody na Tamizie, czy przestraszył szare gołębie przycupnięte na barierkach oddzielających mnie od zimnych i ciemnych nurtów rzeki.

Indyki jedzące weganów, zaprzęgnięci do sań nadzy Mikołajowie i renifer z czerwonym nosem poganiający ich batem z żelków, do tego tańczące na choince elfie kobiety w seksownych strojach z tasiemek do prezentów czy wylatujące z butelki od szampana bąbelki, a w nich zamknięte przekąski. Od serowych chrupek, przez polany karmelem popcorn po lody pistacjowe.

Może stado dzikich psów ubrane w świąteczne sweterki, skrzydlate kociaki ganiające za złoto-czerwonymi bombkami, zwisający ze sznurów światełek samobójcy o szerokich uśmiechach, gdyż Świąteczny Cud zniweczył ich plany wyłączając grawitację na tę drobną chwilę słabości, a potem rzucił z projektora krótki filmik radosnych chwil. Zapewne matczyne ramiona, za którymi zatęsknili, uśmiech bratanicy, kiedy straciła pierwszego zęba albo dopiero pierwszy jej wyrósł, nie można zapomnieć o smaku babcinego placka z jabłkami i wspomnieniu pierwszego pocałunku. Ten specjalny w swojej niezręczności pod gruszą w sadzie dziadka albo ten namiętny w zaparowanym samochodzie.

Samobójcy opadają na podłogę, a sznury zamieniają się w ciepłe ramiona nieznajomych. Tak samo jak oni są spragnieni miłości. Szczęśliwe zakończenie.

Tego dnia niewiele mogło już mnie zdziwić. Zostałam obdarta z resztek racjonalnego myślenia, kiedy z komina wypadł Mikołaj.

Może pół godziny później po tym wydarzeniu siedziałam na ławce. Trzydziestoletnia kobieta, a obok mnie w samych czerwonych spodniach, odsłoniętą bladą, ale umięśnioną klatą mężczyzna. Ciężko mi szło zgadywanie jego wieku. Nie miał wielu zmarszczek, w oczach lśnił młody błysk, ale biała, gęsta broda i opadające na ramiona włosy świadczyły o czymś innym. Przefarbował? A do tego wiało od niego wiekiem, jeśli było to w ogóle możliwe.

– Jestem ci winna podziękowania – zaczęłam nieco zachrypniętym, słabym głosem. Otulałam się jedynie pospiesznie zerwaną z sofy i zarzuconą na ramiona narzutą w pierniczki, choinki i inne kiczowate świąteczne symbole. Na jednym z drzewek spływała krew, niemal sięgnęła zielonej bombki. Odwróciłam od niej wzrok w momencie, gdy Mikołaj przemówił swoim niedorzecznie wesołym tonem. Tak jakby kilka chwil wcześniej nie zmiażdżył głów kilku elfom, nie podpalił dwóch z nich oraz utopił w akwarium kolejnych trzech. Samo wspomnienie tej niespodziewanej walki o życie wywołało u mnie dreszcz niepokoju.

Zanim w biegu opuściliśmy moje mieszkanie w ucieczce przed resztą ubranych w zielone kombinezony oraz czerwone, upstrzone dzwoneczkami buty małych pomocników, ujrzałam dwie z moich muren. Z ciekawością zaczęły krążyć przy małych trupkach, jakby sądziły, że to kolacja.

– Dokładniej to jesteś mi winna głowę. Grupa elfów nowicjuszy nieco się zapomniała i w całym tym świątecznym amoku miały plan uciąć ci głowę, aby spełnić życzenie.

– Życzenie?

– Niejakiej Samanthy Carmon.

– Carmon...

Nie musiał mówić nic więcej. Zrozumiałam. Skuliłam się w sobie, chowając nos w śmierdzącym krwią i spalenizną materiale. Gdzieś tam jeszcze wyczułam cynamon i serowe chipsy. Ulubione przekąski mojego byłego. Jeden z elfów rozbił ramkę z jego zdjęciem. Kartka niemal wpadła w ogień kominka, a szklane odłamki rozsypały się po dywanie, mieszając się z popiołem i krwią.

– Znam ten ton. To ton niegrzecznego dziecka, które nie dostało prezentu i teraz żałuje.

Nic nie odpowiedziałam. Poczułam na sobie jego wzrok. Te wielkie błękitne oczy. Ufne i pełne blasku, ale i zrozumienia.

– Możesz ze mną porozmawiać – rzekł łagodnie, ale stanowczo. Był mieszanką sprzeczności. Młody, ale powiewało od niego wiekowym doświadczeniem, łagodny, ale nie zawahał się zabić kilku ze swoich pomocników, nieznajomy, ale odnosiłam wrażenie, jakby znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny.

– Nie zasłużyłam na prezent, więc nie oczekuję od ciebie nic dobrego.

– To ja decyduję, kto zasługuje, a kto nie. Gdyby było inaczej niejedna zła osoba, pewna o swojej prawości, nosiłaby torebki od Chanel czy Prady, a może nawet z ludzkiej skóry, a takie jak ty co roku odnajdywałyby węgiel w poduszce czy zmielone rózgi zamiast czekolady w lodach.

Milczałam. Co miałam mu odpowiedzieć? Znałam prawdę, a on nie musiał jej rozumieć. Zasłużyłam sobie na te rózgi zamiast czekolady, nie tylko ze względu na swoją wagę, ale i ostatnie wydarzenia. Decyzję, która doprowadziła do katastrofy.

– Wiem o Johnie. – Pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Nie miał na sobie swojej czerwonej bluzy. Kiedy to bronił mnie przed swoimi krwiożerczymi elfami, jeden z nich wspiął się po jego nodze i wślizgnął się pod materiał, po czym zaczął go gryźć. Wtedy mężczyzna zerwał z siebie bluzę, zostawiając w środku małego stworka i rzucił nią przez otwarte okno. Dało się tylko usłyszeć huk i alarm, kiedy to zderzył się z dachem samochodu. – Jego matka obwinia cię o jego śmierć, ty też, ale prawda jest taka, że ja widzę i rozumiem wszystko. To dar i on podpowiada mi, że to nie twoja wina.

– Moja – mruknęłam i pomyślałam o sznurze, o sinych liniach na gardle, o przeraźliwym wrzasku i przesłuchaniach przez policję.

Przed świętami powinna panować atmosfera miłości, a mnie otaczała krwawa i odbierająca oddech aura nienawiści. A to działo się jeszcze przed napadem elfów na moje mieszkanie.

– Według mnie zasługujesz na prezent. – Wstał z ławki. Ludzie przechodzili obok nas. Jedni zerkali z ciekawością, ale w głównej mierze nie zwracano na nas uwagi. W Londynie widywano różne dziwactwa, większe od półnagiego Mikołaja i brudnej, otulonej narzutą dziewczyny. – Nie mogę zwrócić Johnowi życia, ale mogę tobie. Podaruję ci błogosławieństwo wybaczenia. To jeden z największych darów, jaki można ode mnie dostać, więc wykorzystaj go dobrze.

Zanim zniknął wraz ze smrodem i śladami krwi elfów na materiale narzuty, posłał mi szeroki uśmiech. Poczułam, jakby wepchnięto w moją pierś ogromną ilość powietrza. Rześkiego, słodkiego i tak ujmującego, że wydawało mi się, że na chwilę oddychałam sercem, oczami, całą sobą. Zadrżałam, zamrugałam, kiedy to łzy zebrały się pod powiekami.

– Dziękuję.

Prawdziwy świąteczny cud. Zwierzęta nie gadały, wody nie zamieniono w wino, a ulice dalej były zakorkowane, ale zniknął ból i nienawiść. Mogłam odetchnąć. Pomógł mi sobie wybaczyć, a mimo miłości do lodów, nieustannie przegrzewającego się laptopa i zepsutej mikrofali, to było najlepsze, co mógł mi podarować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro