Pan Jaskiniowiec

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marcel zbiegał po schodach z trzeciego piętra z prawdziwą przyjemnością. Łups-łup, łups-łup – jego nogi wybijały punktowany rytm na kolejnych stopniach a sandały, które miał na nogach dodawały interesujący efekt klapania.

Odnajdywanie, badanie i zapamiętywanie nowych odgłosów było dla niego jedną z większych przyjemności. Blaszano-sprężynowy dźwięk pokrywy od kosza, która raz za razem uchylała się pod naciskiem jego stopy na pedał; buczenie silnika autobusu które było już prawie jak odczucie wibracji, a nie dźwięk; syrena karetki, która w zależności od położenia pojazdu zmieniała swoją częstotliwość; furkoczący gwizd czajnika u babci. Każdy taki niezwykły dźwięk Marcel uważnie analizował, po czym z zadowoleniem dodawał do rejestru interesujących odgłosów w swojej głowie, tak, jakby odkładał cenne znalezisko do pudełka skarbów.

Przed wejściem do klatki spotkał Julkę. Dziewczynka półleżała, opierając się na łokciach o wyższy stopień rozgrzanych schodów, i z zapałem stukała w ekran telefonu, beznamiętnie przeżuwając koniuszek warkocza.

– Cześć, Julka – odezwał się z szacunkiem chłopiec.
– Hej – rzuciła dziewczynka, ledwo podnosząc wzrok znad smartfona.

Julka zdecydowanie budziła respekt wśród kolegów i koleżanek z klatki. Była z nich wszystkich najstarsza – miała jedenaście lat. Dla siedmioletniego Marcela oznaczało to niemal dorosłość. No i jako jedyna wśród młodszych dzieci miała smartfona, na którym bardzo rzadko dawała komuś pograć, ale prawie zawsze pozwalała popatrzeć.

– W co grasz? – zagaił Marcel.
– W szalone kulki. Chcesz popatrzeć?

Marcel przycupnął na schodku za Julką. Gra była niezbyt skomplikowana – spadające kulki, gwiazdki za zebrane łupy, wybuchy. Znacznie bardziej interesujące były efekty dźwiękowe, na których chłopiec szybko skupił całą swoją uwagę. Słuchanie nie wymagało jednak przypatrywania się, więc już za chwilę wzrok Marcela zaczął błądzić dookoła.

– A co to za ogłoszenie z czarnymi rysunkami? – zapytał po chwili, patrząc z zaciekawieniem na tablicę naprzeciw wejścia do bloku.
– To nie jest ogłoszenie, tylko klepsydron.
– Klepsydron?
– Taka kartka, na której się pisze, że ktoś umarł, tak żeby dowiedzieli się o tym ludzie, którzy go znali i chcieliby iść na pogrzeb – wytłumaczyła Julka.

Marcel zamyślił się. Nigdy jeszcze nie był na pogrzebie. Mama kiedyś powiedziała, że to żadna przyjemność, nie rozumiał więc, dlaczego ludzie mogliby chcieć się na niego wybierać. Z drugiej strony jeszcze nie zdarzyło się, żeby umarł ktoś, kogo znał, więc mógł nie wiedzieć do końca, jak to jest.

– A kto umarł? – drążył po chwili zastanowienia. Po wakacjach miał iść do szkoły, ale zdecydowanie nie ciągnęło go jeszcze do czytania. Znał oczywiście dużo liter, ale kiedy było ich wiele naraz, gubił się i nie potrafił ich ze sobą połączyć.
– "Drogi tata, dziadek i przyjaciel Eugeniusz Wieczorek, lat siedemdziesiąt dwa" – odczytała Julka, podnosząc na chwilę wzrok na tablicę.
– Aha. A kto to?
– Pan Jaskiniowiec.

To było dla Marcela prawdziwe zaskoczenie. Pan Jaskiniowiec był przecież nieodłącznym elementem krajobrazu, w którym toczyło się jego dotychczasowe życie. Od wczesnej wiosny do jesieni wytrwale przekopywał i pielił mały kawałeczek ziemi na tyłach bloku, który zastępował mu balkon. Kiedy rano Marcel wychodził do przedszkola z tatą lub starszą siostrą Kasią, często spotykali Pana Jaskiniowca, który lekko pochylony w przód szedł wzdłuż bloku, niosąc w założonych z tyłu rękach reklamówkę z chlebem lub gazetę. W poprzednie wakacje Marcel spadł z barierki przed wejściem i podrapał kolano, czekając na mamę, która wróciła do sklepu po zostawiony na ladzie portfel. Słysząc jego płacz, Pan Jaskiniowiec wyjrzał przez okno. Po chwili przyniósł wodę utlenioną i plaster, opatrzył skaleczenie i nie powiedział nic mamie Marcela. Mama oczywiście później i tak się zorientowała, ale to było miłe.

Nazywali go Panem Jaskiniowcem z powodu jego olbrzymiej brody i sięgających za ramiona włosów. Kiedy młodszy brat Julki był całkiem mały taki wygląd skojarzył mu się z obrazkiem prehistorycznych ludzi w książce o historii świata. Przezwisko rozśmieszyło Julkę, a od niej pozostałe dzieci przejęły to określenie i tak starszy pan z parteru został Panem Jaskiniowcem.

A teraz Pan Jaskiniowiec umarł. To pewnie znaczy, że Marcel już nigdy go nie zobaczy. Chłopiec poczuł jak łzy podchodzą mu do gardła i z całej siły starał się je powstrzymać. Na szczęście w tej chwili za ich plecami rozległ się szczęk otwieranych drzwi, w których pojawiła się pani Basia. U jej stóp dreptał jamnik Feluś, brązowy i okrągły jak kasztan, który świeżo wyskoczył z łupiny. Okoliczne dzieci uwielbiały Felusia, który z radosnym merdaniem domagał się pieszczot od każdego spotkanego przechodnia. Czasem pani Basia pozwalała któremuś z malców potrzymać smycz, a nawet przebiec się z psem dookoła bloku.

– Dzień dobry, dzieci – powiedziała pani Basia, podczas gdy Feluś wskoczył Julce na ramię i uradowany zaczął lizać ją w ucho. – Widzę, że korzystacie z pięknej pogody.
– Dzień dobry – przywitał się Marcel, zapominając na chwilę o łzach. – Ja właśnie idę na plac zabaw.
– Pewnie, pewnie, świetny pomysł – pokiwała głową pani Basia. – Milenka też przed chwilą poszła, to się tam spotkacie. Na pewno się ucieszy.

Milena, wnuczka pani Basi chodziła do przedszkola razem z Marcelem. Kilka razy wracał razem z nią i jej babcią do domu, kiedy rodzice musieli zostać dłużej w pracy. Milena była całkiem miła i bardzo mądra – kiedy pani w przedszkolu o coś pytała, jej ręka na ogół pierwsza wystrzeliwała w powietrze. Czasem lubiła za bardzo się rządzić, ale w czasie wakacji podczas zabaw we dwójkę o wiele łatwiej było się z nią dogadać.

Pani Basia zatrzymała się przed tablicą z ogłoszeniami i westchnęła, przypatrując się kartce z czarną obwódką.

– Takie nieszczęście, mój Boże... Nigdy nie wiadomo, kiedy na człowieka przyjdzie czas.
Marce zdobył się na odwagę i zapytał:
– Czy to prawda, że Pan... pani sąsiad niedawno... umarł? – Takie duże słowo z trudem przeszło mu przez gardło.
– Tak, to prawda, ale na pewno nie musisz się tym przejmować, malutki. Taki już los – pokiwała głową pani Basia. – Szkoda tylko, że nie było nikogo, może jednak dałoby się go uratować... Ale to nie twoje zmartwienie. – Uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Ty masz teraz wakacje, więc możesz o tym nie myśleć i dobrze się bawić – dodała, kierując się z psem skaczącym jej wokół nóg w stronę osiedlowego sklepu.

Marcel został sam pod tablicą ogłoszeniową pogrążony w niejasnym poczuciu tragedii, którą wyczuł w ostrożnych słowach sąsiadki. Wcale nie uważał, że nie powinien się tym przejmować. To nie chodziło o byle kogo, to był Pan Jaskiniowiec! Marcel spojrzał na Julkę, która po zabawie z Felusiem pogrążyła się z powrotem w swojej grze, po czym zrezygnowany postanowił pójść na plac zabaw.

Już z oddali zobaczył Milenę. Dziewczynka badała zarośla dookoła placu zabaw, rozgarniając je patykiem. Minę miała zaciętą, a ruchy gwałtowne.

– Cześć, Milena. Co robisz? – zapytał chłopiec.
– Cześć. – Dziewczynka smagnęła patykiem najbliższy krzak. aż posypało się kilka liści. – Szukam mojego latawca. Chciałam go wypróbować z wieżyczki, ale jakiś chłopak mi go wziął i rzucił w krzaki. – Jej twarz wykrzywiła się w grymasie powstrzymywanego płaczu. – Głupek! – Poleciały kolejne liście.
– Może poszukamy razem? Jaki ma kolor?
– Żółty z niebiesko-różowym ogonem. Taki duży, o. – Pokazała Milena, machając patykiem niebezpiecznie blisko twarzy kolegi.

Marcel przyjął inną strategię – zamiast rozgarniać krzewy, wczołgał się pod nie i zadzierając głowę do góry próbował wypatrzeć zgubę, która pewnie zatrzymała się na wyższych gałęziach. Już po chwili zawołał triumfalnie, próbując jednocześnie przytrzymać gałązki, które pchały mu się do oczu.

– Jest, jest! Tutaj!
– Nie widzę go! Czy uda Ci się go dosięgnąć? – odkrzyknęła Milena.
– Chyba nie, ale możesz podać mi swój patyk, to spróbuję.

Po chwili manipulowania patykiem i gwałtownej szamotaninie w krzakach Marcel wyłonił się z zarośli z brudnymi kolanami, kilkoma liśćmi we włosach i latawcem w ręku. Uczucie radości z udanej misji szybko zniknęło na widok miny Mileny, która ze szlochem wyrwała mu latawiec z ręki.

– Zniszczył go, zniszczył ten okropny chłopak! Zobacz, jest dziurawy i ogon ma zaplątany... Wszystko na nic! – zawołała i ze łzami płynącymi po twarzy pobiegła w stronę drewnianego domku, z którego można było wydostać się na zjeżdżalnię, zwanego przez Milenę wieżyczką.

Marcel otrzepał ubranie – nie lubił być brudny – i wyjął liście z włosów. Nie był pewien, co zrobić. Było mu przykro z powodu smutku Mileny, bardzo też chciał podzielić się z kimś straszną wiadomością na temat Pana Jaskiniowca. Z dziewczynką można było porozmawiać na poważne tematy, chyba nawet to lubiła. Nigdy nie śmiała się z tego, co mówił Marcel, tak jak zdarzało się to jego starszej siostrze czy Julce. Po chwili namysłu chłopiec postanowił do niej dołączyć. Z wieżyczki dobiegało już tylko urywane siąkanie nosem, więc ośmielony wspiął się powoli po drabince.

Julka siedziała w środku, próbując rozplątać ogon latawca. Chłopiec usiadł obok i podciągnął kolana pod brodę.

– Nie martw się, na pewno uda ci się go naprawić albo zrobić jeszcze lepszy. Może nawet pójdziesz go puszczać na plażę, jak będzie wiatr. Na wiosnę widziałem kiedyś, jak jeden chłopak puszczał z tatą na plaży takiego wielkiego latawca w kształcie ptaka. Fajnie latał – powiedział po chwili milczenia.
– Wiem, nie dlatego płaczę. Tylko dlatego, że ten okropny chłopak go zniszczył. Powiedział, że wygląda jak wyjęty ze śmietnika i że trzeba go wyrzucić. A ja nie wiedziałam, co zrobić, kiedy się ze mnie wyśmiewał. – Łzy ponownie popłynęły po policzkach dziewczynki.

Marcel nie był pewien, co powiedzieć, więc zamiast tego zabrał się za rozplątywanie ogona, który był wyjątkowo długi i ozdobiony mnóstwem kokardek. Milena przestała płakać i trochę się rozchmurzyła, a kiedy okazało się, że wspólnymi siłami tylko zaplątali ogon jeszcze bardziej, zaczęła nawet z tego żartować.

– Czy wiesz o tym, że Pan Jaskiniowiec nie żyje? – zapytał po chwili niepewnie Marcel.
– Tak, moja babcia opowiadała mamie kilka dni temu. Nie słyszałam wszystkiego dokładnie, ale mówiła, że kiedy byłyśmy z mamą na zakupach, przyjechała pod blok karetka i chcieli zabrać Pana Jaskiniowca, ale że było już za późno.
– Za późno na co?
– Nie wiem – odpowiedziała po chwili namysłu Milenka – ale brzmiało to bardzo smutno.

Marcel przebierał palcami w poplątanych linkach latawca. Płacz podchodził mu do gardła, pod powiekami zaczęły zbierać się łzy.

– Skoro Pan Jaskiniowiec umarł, to chyba już nigdy nie wróci, prawda? – wykrztusił i jednocześnie poczuł, jak dwie krople spływają mu po policzkach.
– Chyba tak. Kiedy byłam mała, to mieliśmy takiego starego kota, Figę, i kiedyś tata zabrał ją do lekarza. Potem powiedział, że lekarz musiał ją uśpić i że już nigdy nie wróci. Wtedy myślałam, że ona rzeczywiście gdzieś tam śpi, ale teraz już wiem, że ona umarła, bo była bardzo stara. Nigdy już nie mogłam jej zobaczyć, tylko na zdjęciach.

Marcel ukradkiem otarł wierzchem dłoni łzy z policzków i zerknął na Milenę. Też wyglądała na zasmuconą. Pamiętał, że w tym roku na wiosnę często kręciła się w pobliżu ogródka Pana Jaskiniowca, kiedy ten pielęgnował swoje rośliny. Z dużym zaciekawieniem słuchała, jak starszy człowiek opowiadał jej o swoich kwiatach, rzodkiewkach i ziołach. Ośmielona coraz częściej zadawała pytania i przyglądała się ciekawie małym kiełkom, które ledwo wystawały z ziemi czy upartym szkodnikom, których trzeba było się pozbyć. Marcel wiedział o tym, bo często później mówiła o tym jak nakręcona. Jego rośliny raczej nie interesowały, wymagały za dużo grzebania w piachu i brudzenia się. Widać jednak było, że Milena i Pan Jaskiniowiec znaleźli wspólny język.

– A może moglibyśmy pójść na jego pogrzeb? – zapytała po chwili milczenia Milenka. – Babcia mówi zawsze, że jak się kogoś znało, to powinno się iść na jego pogrzeb. Przynosi się też chyba kwiaty. Moglibyśmy nawet zebrać je z jego ogródka! – zaproponowała dziewczynka ożywiona nowym pomysłem.

Marcelowi udzielił się jej zapał. Może i Pan Jaskiniowiec umarł, ale można było coś z tym teraz zrobić.

– Okej, możemy iść – zgodził się. – Taki pogrzeb jest pewnie na cmentarzu? Skąd będziemy wiedzieli kiedy i o której godzinie?
– Zapytam babcię, może ona pójdzie i będzie mogła nas ze sobą zabrać – zaproponowała Milenka. Jak zwykle szybko przychodziły jej do głowy dobre pomysły. – Jak chcesz, to mogę pójść ją poprosić, a potem przyjdę Ci powiedzieć.
– Super – zgodził się Marcel i już po chwili przyglądał się jak Milenka schodzi ze swoim latawcem po drabince i biegnie w stronę domu.

Nie miał pojęcia jak długo jej nie było. Przez chwilę zamyślony majtał nogami zwisającymi w powietrzu z wieżyczki, spróbował też zawisnąć na rękach na specjalnej drabince, ale szybko zrezygnował, kiedy poczuł ból w dłoniach. Po chwili na huśtawki przyszły trzy starsze, już prawie dorosłe dziewczyny, które głośno gadały i śmiały się, próbując się nawzajem rozkołysać na zbyt niskim na ich wzrost urządzeniu. Marcel czuł się trochę nieswojo w ich obecności, kiedy tak snuł się bez celu po placu zabaw. Na szczęście niedługo później nadbiegła Milenka.

– Udało ci się zapytać babcię?
– Tak, poprosiłam, czy możemy z nią iść, ale powiedziała, że pogrzeb to nie widowisko i że nas nie zabierze – wyrzuciła jednym tchem zdyszana dziewczynka. – Mama też powiedziała, że się nie zgadza – dodała, wyraźnie zasmucona.

Marcel był zawiedziony, ale od początku przygotowywał się na taką ewentualność. Zauważył już, że dorośli sądzą, że dzieci poniżej pewnej magicznej granicy wieku nie są w stanie zrozumieć ważnych spraw – jak na przykład pogrzeby. Dlatego kiedy czekał na Milenkę, opracował swój własny plan.

– To nic, nie martw się. Urządzimy sobie własny pogrzeb.
– Ale jak to?
– No po prostu. Pamiętam, że kiedyś oglądałem film, w którym dzieci znalazły rannego ptaka. Zabrały go do domu i próbowały go uratować, ale się nie udało i ten ptak umarł. Wtedy włożyły go do małego pudełka, udekorowały kwiatami i zakopały w ziemi pod drzewem. Każde dziecko powiedziało coś miłego o tym ptaku i to był taki pogrzeb. Bo ptaków nie można zakopywać na zwykłym cmentarzu – dodał Marcel dumny ze swojej wiedzy.

Milenka zastanawiała się dłuższą chwilę i chłopiec już zaczął wątpić, czy to rzeczywiście taki dobry pomysł. Po chwili jednak dziewczynka stwierdziła:

– Możemy tak zrobić, podoba mi się taki pogrzeb. Tylko nie mamy ptaka. Co w takim razie włożymy do pudełka? – zauważyła przytomnie.

O tym rzeczywiście Marcel nie pomyślał. Bez pudełka i jego zawartości cały pomysł tracił sens. Na szczęście dziewczynka już po chwili zawołała uradowana:

– Już wiem! Tydzień temu Pan Jaskiniowiec dał mi nasionka, kiedy rozmawialiśmy w jego ogródku. Pokazywał nowe kwiatki, które mu wyrosły i powiedział, że jeżeli zasieję te nasionka w doniczce, to wyrosną mi takie same. To jest jedyna pamiątka, jaką mam po nim. Może moglibyśmy zakopać te ziarenka? Chyba że ty masz coś od niego.

Marcel pokręcił głową. Jedyną rzeczą, jaką dostał od Pana Jaskiniowca, był plaster na zadrapanie i czekoladowa figurka na Gwiazdkę – po obu oczywiście nie został ślad.

– Możemy w takim razie zakopać nasionka. Tylko nie dzisiaj, mam wracać zaraz na kolację. Może jutro po południu się spotkamy?
– Jasne, ja poszukam jakiegoś pudełka. A kwiatki już możemy zebrać jutro – zaproponował Marcel.

Następnego dnia od rana chłopiec czuł dziwną mieszankę podekscytowania i żalu. Podobnie było wtedy, kiedy dwa tygodnie temu wracał z urlopu w Chorwacji. Siedział razem z siostrą na tylnym siedzeniu samochodu i tęsknie spoglądał przez okno na ulubiony plac zabaw z najfajniejszymi wysokimi zjeżdżalniami, budkę z kręconymi lodami, największymi jakie kiedykolwiek jadł, i na małą zatoczkę, gdzie razem z tatą pewnego razu wybrali się oglądać jeżowce. Spędził w tych miejscach tyle miłych chwil i nie mógł się pogodzić z tym, że być może już nigdy tu nie wróci. Uczucie, które towarzyszyło mu teraz było prawie takie samo, ale jakby jeszcze silniejsze.

Po obiedzie zabrał pudełko po zapałkach, które wczorajszego wieczoru znalazł dla niego tata, i poszedł zobaczyć, czy Milena jest już gotowa. W miarę upływu czasu podekscytowanie zastąpiła trema, zupełnie jak przed występem na koniec roku szkolnego w przedszkolu. Martwił się trochę, że nie będzie wiedział, co zrobić, albo że zrobi coś niewłaściwego, a przecież pogrzeb to bardzo poważna sprawa. Przypomniał sobie jednak, że przecież to on oglądał film, w którym dzieci zakopały martwego ptaka, i to dodało mu trochę otuchy. W razie czego zrobi tak, jak było w filmie.

Milenka siedziała pod drzewem z tyłu bloku i przeglądała książkę. Nauczyła się czytać już na początku zerówki. Kiedy zobaczyła nadchodzącego Marcela, wstała i otrzepała się.

– Cześć! Masz pudełko?
– Pewnie. Wziąłem takie od zapałek, bo na nasionka chyba nie potrzeba większego, prawda?
– Będzie dobre. Ja wzięłam ze sobą łopatkę, żeby móc wykopać dołek, i zebrałam trochę kwiatków. – Wskazała na bukiecik ze stokrotek i mleczy, który obwiązany trawką leżał obok jej książki. – To co, zaczynamy? – zapytała. Też wyglądała na przejętą.
– Zaczynajmy. Mogę wykopać dołek – zaproponował Marcel z poświęceniem, wiedząc, że na pewno trochę się przy tym ubrudzi. Wziął łopatkę i ruszył w stronę ogródka Pana Jaskiniowca.

 Teren był ogrodzony tylko niziutkim płotkiem, który bez trudu pokonali. Kiedy znaleźli się już w ogródku, osłoniły ich wysokie krzewy i balkon powyżej, więc nie było obaw, że ktoś im przeszkodzi.

Ogródek był bardzo zadbany. Po jednej stronie rosły warzywa i kilka niewielkich krzaczków, na których widać było niedojrzałe jeszcze owoce – porzeczki i agrest. Po drugiej w małych kępkach rosły kwiaty. Marcel przyglądał się im z zaciekawieniem. Nigdy tutaj nie zaglądał i nie spodziewał się, że na tak małym kawałku ziemi może znajdować się naraz tyle różnych roślin. Wielkie stokrotki, różowe pierzaste kiście, niskie niebieskie gwiazdki i pomarańczowe kielichy z liśćmi jak parasole. Z tyłu znajdowały się trzy szczególnie okazałe i wysokie kwiaty – różowy, biały i żółty. Marcel wiedział nawet, że nazywają się lilie. Ich mocny zapach, taki jak w kościele, czuć było w całym ogródku. Spodobało się to chłopcu, chyba całkiem dobrze pasowało do pogrzebu.

Podczas gdy on przyglądał się kwiatom i narzędziom ogrodniczym ułożonym pod ścianą, Milenka wyjęła z kieszeni nasionka i przesypała je do pudełka. Na ziemię upadła torebka, w której je przyniosła – widać było na niej niewielkie różowe kwiatki i napis.

– Co to są właściwie za kwiatki? – zapytał Marcel wskazując na torebkę. – Wiesz, jak się nazywają?
– Nazywają się "goździk alpejski" – odpowiedziała Milenka, skupiona na tym, żeby zamknąć pudełko bez rozsypywania nasionek. – Wykopiesz ten dołek?

Marcel bez dalszych komentarzy chwycił za łopatkę i już za chwilę małe wgłębienie obok grządki było gotowe. Milenka ułożyła w nim pudełko i stanęła z bukiecikiem w ręce obok kolegi.

Wyglądało na to, że żadne z nich nie wie, co teraz zrobić. Wreszcie chłopiec przypomniał sobie, że przecież to on oglądał w filmie pogrzeb, i lekko odchrząknął.

– To co, mogę zaczynać? – zapytał.

Milenka z powagą pokiwała głową, nie odrywając wzroku od pudełka.

– Zebraliśmy się tutaj, żeby pożegnać naszego przyjaciela, Pana Jaskiniowca... – zaczął trochę nieśmiało.
– Pana Gienia – wtrąciła cicho Milenka. – Babcia mówi na niego pan Gienio.
– ...żeby pożegnać Pana Gienia Jaskiniowca – ciągnął uroczyście Marcel. – Wszyscy bardzo go lubiliśmy, bo był miły dla dzieci. Nigdy się nie złościł, że biegamy po klatce i hałasujemy. Kiedyś dał mi czekoladkę na święta i zakleił mi ranę, żeby mama na mnie nie krzyczała. Będzie mi bardzo smutno, że już nigdy pana nie zobaczę – dokończył cicho Marcel, czując jednocześnie, jak łzy wypełniają mu oczy. – To teraz twoja kolej – zwrócił się po chwili milczenia do koleżanki.
– Cieszę się, że mogłam się tyle dowiedzieć od pana o roślinach i o uprawianiu ogrodu – zaczęła Milenka. – Mam nadzieję, że ktoś, kto tutaj będzie po panu mieszkał, będzie tak samo dobrze dbał o pana ogródek. Jest mi bardzo przykro, że już nigdy nie będziemy mogli porozmawiać o kwiatkach – dodała cichym głosem, pociągając nosem.

Smutek tej chwili był przytłaczający, teraz oboje już siąkali i ocierali wierzchem dłoni łzy z policzków. To było w porządku, Marcel pamiętał, że na pogrzebie ptaka w filmie dzieci też płakały. Było to jednak strasznie trudne, jakby wielki kamień przygniatał mu ramiona.
Chłopiec bał się, że za chwilę smutek zrobi się tak ogromny, że nie będzie w stanie go udźwignąć. Przestraszony pod wpływem impulsu chwycił Milenkę za rękę w poszukiwaniu odrobiny ciepła, które mogłoby choć trochę pomóc mu poradzić sobie z tym ciężarem. Dziewczynka mocno ścisnęła jego dłoń i trwali tak przez chwilę, przytłoczeni smutkiem, którego oboje nie potrafili zrozumieć.

– Chcesz go razem zakopać? – zapytał w końcu Marcel.

Dziewczynka skinęła głowę i wspólnie ujęli łopatkę, którą niezdarnie zgarnęli ziemię tak, żeby przykryć pudełko. Kiedy skończyli, Marcel uklepał ziemię, nie myśląc nawet o brudzie który dostawał mu się pod paznokcie.

– No to gotowe – powiedział, kiedy Milenka położyła na kopczyku kwiaty. Było mu trochę głupio, że tak się rozpłakał i że chwycił dziewczynę za rękę. Z drugiej strony Milena też płakała i wcale się z niego nie śmiała, więc może nie będzie go obgadywać z koleżankami kiedy wrócą do szkoły. Była chyba całkiem w porządku.

Kiedy obróciła się w jego stronę, zobaczył, że oczy ma jeszcze czerwone, chociaż też przestała płakać.

– Musimy chyba już iść – westchnęła, rozglądając się po ogródku. – Jeśli nikt się tutaj nie wprowadzi, to chyba przyjdę kiedyś zobaczyć, czy rzodkiewki już dojrzały. Szkoda, żeby nie miał ich kto zebrać. Pan Jaskiniowiec tak bardzo uważał, żeby nie zjadły ich ślimaki.
– Super! Mogę przyjść z tobą? Ja bardzo lubię rzodkiewki – zapytał chłopiec ożywiony perspektywą kolejnej wspólnej przygody.
– Pewnie – odparła Milena, kierując się do wyjścia. – Ale teraz chyba jeszcze sobie trochę posiedzę i poczytam.

Marcel został przez chwilę w ogródku. Nie chciał przeszkadzać koleżance, ale nie miał ochoty wracać jeszcze do domu. Po pogrzebie czuł się dziwnie pusty. Pan Jaskiniowiec umarł i teraz nie było już nawet nic, co mógł zrobić. Wszystko skończone. Spojrzał przez gęste liście krzewów na Milenę, która wróciła na swoje stanowisko pod drzewem. Kolana podciągnęła pod brodę, książka leżała nietknięta obok. Wyglądała na zamyśloną, ale chyba nie płakała.
Pomyślał sobie, że ten pomysł z rzodkiewkami jest bardzo fajny. Przyjdą do ogródka za kilka dni, zobaczą czy dojrzały jakieś owoce. Może nawet jeśli ktoś zamieszka w mieszkaniu Pana Jaskiniowca, to pozwoli im dbać o jego ogródek? Ta myśl dodała chłopcu otuchy. Może rośliny nie są w końcu takie całkiem głupie.

Czerwiec 2020


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro