5. Nefja Valefor

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kary koń mknął po równinie, prawie jakby był w powietrzu. Jego kopyta praktycznie nie dotykały podłoża, jakby bał się je zabrudzić święconą ziemią. Na jego grzbiecie, w bogatym siodle, siedziała nietypowa postać. Była praktycznie przytulona do szyi cwałujacego rumaka, nie było widać czy jest kobietą czy mężczyzną przez długi, czarny płaszcz z wiśniowymi obszyciami na brzegach, który okrywał całe ciało postaci. Na głowie postać ta miała kaptur, doszyty do płaszcza w tych samych kolorach. Jedynie na strzemionach widoczne były wysokie oficerki, wystające spod płaszcza.
Zanim słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, równina zaczeła zamieniać się w niewysokie wzgórza. Koń nie zwalniał, wiedząc, że jego jeździec może się zezłościć. Zielona trawa z równiny zaczęła zamieniać się w zeschłe badyle i niskie krzewy. Podłoże twardniało, było bardziej pochylone.
Słońce w końcu zniknęło za horyzontem, a na niebo wstąpiła czerń. Postać pozwoliła rumakowi trochę zwolnić, gdyż wzgórza coraz bardziej się piętrzyły. Jakakolwiek roślinność zniknęła, zastąpiły ją drobne kamienie i mniejsze skałki. Oświetlone blaskiem księżyca w pełni grzbiety niskich gór wyglądały jak śpiący olbrzymi rycerze, którym osypały się okruchy jedzenia na szlaki. Jeździec był wyprostowany, mimo że koń galopował. Im bliżej szczytu byli, tym bardziej zwalniał swoje zwierzę.
Dotarli do szczytu, na którym zatrzymali się. W świetle księżyca ujrzeli górę, wysoką i stromą, a bliżej jej szczytu mieniły się kolorowe światła. Jeśli bliżej się temu przyjrzeć, można odkryć żłobienia w czarnej, skrzącej się srebrem skale. Jeździec doskonale wiedział, że te zdobienia to jego cel - świątynia bogini Kadari, w której było to, po co przybył. Postać patrzyła jeszcze chwilę na kolorowe światła, odkrywając na nowo okienka, w których się kryły. Nie miały one szyb, dlatego światło było piękne i wyraźne, ukierunkowane przez czarne, cienkie kolumienki, zdobiące każde z kilkuset okienek. Były też dłuższe okna, które były ciemne. To były korytarze, które znajdowały się między rzędami kolorowych światełek.
Od świątyni dzieliła ich tylko krótka dolina, a u jej końca zaczynała się ścieżka. Ścieżka, która otwarta była dla każdego. Bo do świątyni dostęp mógł mieć każdy...
Postać ścisnęła boki karego rumaka i zbiegli bezszelestnie niczym wiatr po zboczu, rozrzucając na boki drobne kamyczki. Dolinę przemknęli niczym duchy, nawet nie obawiając się, że ktoś ich wykryje. Kadarianki przyjmowały każdego o każdej porze. Ścieżka majaczyła białym piaskiem coraz bliżej i bliżej. Gdy kopyta dotknęły białego piasku, postać zwolniła konia, przecież mogliby się domyślić, że zmierza do nich jedno z największych niebezpieczeństw. Postać już nie zastanawiała się nad słusznością tej decyzji, wiedziała, że robi dobrze.
Wspinaczka nie trwała długo. Jeszcze zanim zaczęły się bramy powitalne, postać zatrzymała konia i zeskoczyła z siodła, zabierając ze sobą jedynie czarny jak smoła miecz. Nakazała rumakowi, by się nie ruszał i szybkim krokiem ruszyła w stronę pierwszej bramy powitalnej. Nie skłoniła się, nie złożyła ofiary czy modlitwy, tylko bez spojrzenia przecięła krótki, zrobiony z litego drewna tunel. Minęła takich tuneli jeszcze pięć, typowa liczba dla wyznawców Kadari. Przed nią stał ostatni tunel. Wielki na pięć arszynów*, z drewna, które w świetle księżyca mieniło się krwistą czerwienią. Na usta postaci wstąpił uśmiech. Ruszyła szybko i niezauważalnie do najniżej położonej kaplicy modlitw. To tam powinien znajdować się przedmiot, którego postać szukała. Weszła do środka spokojnie, dzierżać w dłoni za plecami miecz. W kaplicy było ciemno, ale postać doskonale widziała w trzech rzędach kilkanaście osób, które klęczały bądź siedziały ze skrzyżowanymi nogami na lodowatej, wykładanej jasnym marmurem, podłodze. Postać przeszła między nimi do wyrzeźbionego w skale ogromnego drzewa z żywymi liśćmi. W środku jego pnia, nieoświetlony niczym, błyszczał różem wielki jak dwie pięści oszlifowany kamień. Postać podeszła i szybkim ruchem wyjęła kamień z pnia. Nikt nie zauważył tego, wszyscy z zamkniętymi oczyma pogrążali się w gorliwych modlitwach. Postać schowała kamień pod pazuchę i skierowała się do wyjścia z kaplicy. Gdy przechodziła przez łuk wyjściowy, usłyszała ruch za sobą. Zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się widząc panikę w kaplicy.
- Valefor, wiedziałam - przed postacią stanęła wysoka, czarnowłosa kobieta ze świecą. Postać zdjęła kaptur, ukazując rude, długie włosy i alabastrową cerę. Jej cienkie wargi wygięły się w upiornym uśmiechu.
- Nefja Valefor... - za ciemnowłosą pojawiła się młodsza kobieta o mysich włosach.
- We własnej osobie - demonica skłoniła się nisko z upiornym uśmiechem i odwróciła się. Wybiegła z świątyni i zbiegła niczym wiatr do swojego konia. Wskoczyła na jego grzbiet i popędziła go, by chwilę później zatrzymać się na wzgórzu, z którego wcześniej obserwowała świątynię. Wyjęła spod pazuchy różowy kamień i przelała na niego odrobinę swojej mocy. Kamień zapłonął rudym blaskiem, a na twarzy kobiety pojawił się uśmiech radości. Nie spodziewali się jej, a teraz w swoich rękach miała jeden z najpotężniejszych kamieni magicznych.







*arszyn - rosyjska jednostka miary, wynosząca około 80 centymetrów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro