Rozdział 48 "Więzienie"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Ja zginę. - powiedziałam. Nie po to ich wszystkich uratuje, żeby potem zmarli. Oni poradzą sobie beze mnie, a ja bez nich na pewno nie przeżyłabym. Tęsknota byłaby zbyt wielka. Czułabym się pustą w środku. W sercu. Tak jak po śmierci Davida. Nicość. Nie lubię tego. Pustka jest za... pusta. Bezduszna. Tak, to chyba dobre określenie. Bezduszna pustka wkraczająca w czyjeś ciało po utracie kogoś, na kim ci zależy. Koszmar.
Po wypowiedzeniu tych dwóch słów, które na zawsze odmieniło moje krótkie życie, kula nagle zniknęła, a zamiast niej pojawiły się drzwi. Po chwili namysłu otworzyłam je i weszłam do środka, gdzie znajdowały się korytarze z celami. Było ich pełno. Wokół gdzieniegdzie świeciły lampki, dlatego w środku panował półmrok. Mimo tego wszystko dokładnie widziałam. Sądząc po zabezpieczeniach nikt z tego więzienia nie wychodził. Ciekawe jak mi się uda? Mam ogromną nadzieję, że ojciec coś wymyśli. Zamknęłam oczy. Trochę obawiam się mojej śmierci. Może nie będzie aż tak bolało? Od zawsze zastanawiałam się jak to jest umrzeć. Myślałam o rodzajach śmierci. Wypadek, zawał, zatrucie... Jednak od dziecka uważałam, że najlepsza jest śmierć naturalna. Wieczorem, mając niecałe 100 lat, pożegnasz się z rodziną. Czujesz, że to już ostatnie pożegnanie, ale nie mówisz im tego. Niech śpią spokojnie. Mówisz dobranoc wkładając w to całe swoje serce. Zasypiasz, ale już się nie budzisz.
Postanowiłam skupić się na odnalezieniu ojca w labiryncie korytarzy i cel. Poczułam coś, jakąś siłę, która wzywa mnie do kogoś. To na pewno on. Podążałam w wyznaczoną stronę czując zachwyt przed prawdopodobnym zobaczeniem się z ojcem, a jednocześnie niepewność, czy w ogóle go pokocham. Czuliście się tak kiedyś? Mimo że wiesz, że zaraz stanie się coś cudownego, czujesz wahanie. Niepewność, niedowierzanie. To właśnie wtedy czułam. Przecież która nastolatka musi ratować ojca, który jest królem? I przez to potem umrzeć?
W pewnym momencie przestałam iść. Moje nogi zaprowadziły mnie do krat jednej z niewyróżniających się cel. Tak jak w każdej, w tej też było ciemno. I wtedy - ten głos. Słyszałam go już w mojej głowie, ale nigdy tak naprawdę.
-Witaj, Annabello.
Słysząc te słowa poczułam euforię. To on. Mój ojciec. Oniemiałam. Nie odezwałam się do niego ani słowem. Byłamza bardzo przejęta. Coś kazało mi po prostu go wypuścić i... przytulić. Z racji tego, że do celi nie było drzwi, po prostu chwyciłam kraty i rozchyliłam je. Zdziwiłam się swoją siłą. Była ona ogromna, niepodważalna. Zapewne przez towarzystwo Brandona.
Zza krat wyłonił się mężczyzna po 40-stce mający brązowe włosy i niebieskie oczy. Zupełnie jak ja. Byłam do niego strasznie podobna.
- Widziałam cię kiedyś. - powiedziałam. Już gdzieś widziałam tę twarz.
- Owszem. Uratowałem cię od czarodzieja - Wizarda.
- To ty wtedy płakałeś.
Spojrzał na mnie jakby wiedział, że przyjdę po niego.
- Musimy się stąd wydostać. - oznajmiłam po ocknięciu się i chwili ciszy.
-Tak, ale musimy iść jeszcze po kogoś. Myślę, że nie chciałabyś go tutaj zostawić. - uśmiechnął się a ja popatrzyłam się pytającym wzrokiem.
-David.

^-^-^'^^^-^

Przepraszam za drobne opóźnienia, ale mam nadzieję, że rozdział się podobał :)

Macie jakies teorie co do następnych rozdziałów? Może wydaje wam się, że ktoś zginie? Czekam na wasze komentarze! ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro