10.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po kolacji przyszedł czas na próbę. Tym razem wypadła ona trochę gorzej, ze względu na to, że uczniowie w niej uczestniczący ćwiczyli jeden z utworów po raz pierwszy, znając tylko tekst, a nie całą aranżację. Odbyła się także bez żadnego niespodziewanego gościa, natomiast gdy się skończyła zegar wskazywał godzinę 20:40.

Elizabeth westchnęła i udała się do swojego dormitorium. Kiedy stanęła przed ukrytym przejściem, była już 20:55.

– Strawi ziemię, kamień, żelazo i człowieka. Na nic, ani nikogo nie czeka.
– Czas.
– Gratuluję – Wejście odsunęło się.
– Jak było? – spytał Cesarius, siedząc na kanapie z Padmą Patil.

Chłopak na całe szczęście zdążył ją poinformować o tym, że jego dziewczyna będzie przez jakiś czas w pokoju wspólnym, więc Elizabeth przygotowała się na to psychicznie.

– Znośnie, chociaż jestem zła na siebie.
– Czemu?
– A... Trochę się myliłam i mi się to nie podoba– mruknęła, wchodząc bocznym korytarzykiem do swojego pokoju.

Wzięła ściereczkę i specjalny płyn do konserwacji instrumentu. Miała zaufanie do magii, ale nie jeśli chodziło o dokładne i bezbolesne dla gitary czyszczenie.

– Hej, Mijciu – powiedziała do kotki, która usilnie starała się wejść na niezajęty skrawek jej kolan. – Robię coś, nie widzisz?

Zwierzę spojrzało na nią niebieskimi ślepiami.  

– To się leczy, Mia. Twoja chęć wchodzenia na kolana podchodzi pod jakąś chorą obsesję.
– Miau! – Otarła się łebkiem o jej łokieć.
– No już skończyłam. Chodź – Poklepała się po udach, odsyłając różdżką gitarę na swoje miejsce.

Kotka ochoczo usiadła dziewczynie na kolanach i zaczęła się o nią ocierać, mrucząc i wydając z siebie różne pomruki, troszkę podobne do gruchania gołębi.

– Co? O co chodzi?

Mia usiadła i spojrzała jej w oczy wzrokiem:"A jak sądzisz?"

– No tak, mogłam się domyślić wcześniej.

Kotka pobiegła pod drzwi, czekając na właścicielkę.

– Idę, idę. Wezmę tylko szatę – oznajmiła, zakładając na siebie czarne ubranie, połączone z peleryną tego samego koloru, którą zdjęła na czas próby. – Ok, chodźmy.

Przeszła przez pokój prefektów, uprzednio informując Cesariusa i Padmę, że idzie dać kici jeść, a następnie uchyliła wrota, wpatrując się w szybko drepczącego przed nią kota.

– Mia, aaa! – krzyknęła, kiedy spostrzegła profesora Snape'a przed wejściem. – Merlinie!
– Jeszcze nim nie jestem.
– Ma pan w ogóle pojęcie, jak bardzo to było straszne i niespodziewane? – syknęła, zamykając drzwi – Dostałabym zawału, a znając pana to nie przystąpił by pan do robienia usta-usta.
– Nie, wezwał bym panią Pomfrey.
– Phi, romantyk – mruknęła pod nosem, wymijając go i podążając za kotem.

Usłyszała szelest jego szat i odwróciła głowę, zatrzymując się.

– Chciał pan coś konkretnego, czy mogę iść?
– Twój chłopak może poczekać – warknął.
– Eee, mój kot w woli ścisłości – poprawiła go, marszcząc brwi.
– Mam dla ciebie zadanie.
– Zamieniam się w słuch. Chodzi o składniki?

Skinął głową.

– No, ale nie uważa pan, że jest za wcześnie?
– Racja, dla zabicia czasu posprzątasz mi klasę.

Elizabeth stanęła jak zamurowana, próbując rozczytać intencje dyrektora.

– Ma pan dzisiaj jakiś gorszy humor, czy co? Nie o to mi chodziło.. Chciałam iść dać kotu jeść, potem bym się zgłosiła.
– I tak nie będziesz robiła nic ciekawego, przyznaj.
– Właśnie, że mam dzisiaj zadany esej z zie...

Zbliżył się do niej, wpatrując zmrużonymi oczami.

– Okej, faktycznie, nic nie mam, bo dzisiaj wcześniej skończyłam i odrobiłam.
– Minus pięć punktów od Ravenclawu za okłamywanie nauczyciela. – Chce pani kolejne za niesubordynację, panno Claride?
– Dobrze, panie profesorze, posprzątam tę klasę – mruknęła niezadowolona.
– Tak też sądziłem – rzekł, ruszając przed siebie.
– Jeśli pan pozwoli, to zahaczę o kuchnię.

Rzucił na nią okiem i skinął głową ledwie zauważalnie.

Kiedy znaleźli się pod parterem, swoje kroki skierowali w stronę piwnicy Hufflepuffu, przed którą znajdował się obraz z owocami. Zdziwiło to Krukonkę, bowiem myślała, że Snape uda się wprost do swojej pracowni, nie czekając na nią. Zamiast tego stanął przed wejściem i swoją obecnością zaskakiwał co jakiś czas kręcących się Puchonów. Nie spodobało się to Elizabeth, ponieważ domyśliła się, że o tym zdarzeniu mogą dowiedzieć się tacy uczniowie, którzy łatwo tę wiadomość rozprzestrzenią, chociaż z drugiej strony doceniła jego zachowanie.

– Już – poinformowała dyrektora wyraźnie nad czymś rozmyślającego.

Wzięła kotkę na ręce i podążyła za mężczyzną do jego klasy.
Snape przepuścił ją w drzwiach, a ona poczuła dziwny dyskomfort, gdy ten szedł za nią.
– Różdżka – wyciągnął rękę.
– Poważnie? Przecież to nie jest szlaban.

Charakterystycznie uniósł brew. Elizabeth wywróciła oczami i spełniła żądanie.
– Co mam robić? – spytała.
– Powycierać półki, co dalej dowiesz się później – odparł, wskazując jej ścierkę leżącą na jednym ze stanowisk.

Krukonka skinęła głową, lecz nie zabrała się od razu do pracy. Ukucnęła, zsadziła kotkę na ziemię i wyjęła z kieszeni kilka owiniętych w serwetki, drobnych kawałków surowego mięsa, za które Mia zabrała się z apetytem.

– Chyba sobie żartujesz. Weź stąd tego sierściucha– powiedział niezadowolony dyrektor.
– Mówiłam, że jest głodna. Niech pan nie przesadza, umyję podłogę.
– Z czego jest? – odezwał się po chwili, oglądając jej różdżkę.
– Rdzeń z pióra pegaza, drewno to jałowiec, 15 i pół cala.
– Spora, w przeciwieństwie do ciebie.

Elizabeth spojrzała na niego z ukosa.

– Czy ma pan coś do mojego wzrostu? Mi osobiście on nie przeszkadza.

Snape uśmiechnął się tajemniczo, wprowadzając Krukonkę w stan, w którym nie wiedziała co ma myśleć.
– Okeeej – mruknęła, biorąc się za sprzątanie.

Po kilku minutach bardzo napiętej ciszy, odezwała się:
– Mógłby pan zarzucić jakimś tematem, albo jakoś umilić tę ciszę, bo nienawidzę sprzątać, kiedy jest tak potwornie cicho.
– Nie mój problem, Claride.
– Proszę, panie profesorze. W ogóle nie powinnam tego robić, ale zgodziłam się z dobrego serduszka. Teraz niech pan się zrewanżuje.

Parsknął.
– Nie mam zamiaru.
– Zrobię co będzie pan chciał, proszę.
– Z tym "co będzie pan chciał" to tak nie przesadzaj – mruknął, porównując jego ciemniejszą i nieco krótszą różdżkę do tej należącej do dziewczyny.

Elizabeth uśmiechnęła się, ścierając kurz z półek. Kiedy kilka poziomów było już wyczyszczone, ustawiła z powrotem ingrediencje unoszące się w napełnionych specjalnym płynem słoikach. Wtem kobiecie przyszedł do głowy pomysł.

– Co mam dla pana zdobyć? – zaczęła, chcąc sprowokować rozmowę.
– Dowiesz się o odpowiedniej porze – uciął.

Przez brak czegokolwiek wypełniającego przeraźliwie nudną ciszę, zaczęła nucić utwór, przytupując delikatnie stopą i od czasu do czasu udawać granie na "powietrznej" gitarze. Mistrz Eliksirów oparł się o biurko, przyglądając się swojej uczennicy. Czasem miał wrażenie, że bardzo stresuje się w jego obecności, ale niekiedy, tak jak wtedy zdawała się traktować go na przysłowiowym luzie. Zastanawiał się z czego może to wynikać. Oczywiście stres w jego obecności nie był niczym nowym, większość uczniów miało ze sobą problemy, gdy tylko zjawiał się na horyzoncie, chociaż ostatnimi czasy zaobserwował rosnące zainteresowanie jego osobą ze strony dziewcząt, którego nigdy się nie spodziewał. Domyślał się, że może to być spowodowane tym, iż od jakiegoś czasu o nim samym jest dość głośno, z uwagi na wyjawienie prawdy o matce Harry'ego Pottera i jego działalności dla Zakonu, dzięki której zdobył Order Merlina Pierwszej Klasy, ale to wszystko jakoś nie trzymało się całości.

Aloysia bardzo pomogła mu w pozbieraniu się po zakończeniu wojny i w zasadzie tylko dzięki niej mógł stwierdzić, że jest na dobrej drodze do rozpoczęcia kolejnego rozdziału w swoim życiu. Nie oznacza to, że nagle przestanie kochać Lily, o nie. Po prostu pogodzi się z jej śmiercią i postara się skupić na czymś innym, a może nawet na kimś. Według opinii jego samego było to bardzo mało prawdopodobne, ale kiedy jego siostrzenica Aloysia pokazała mu jaką reakcję wywołała jego postać w świecie czarodziejów, był pozytywnie zaskoczony. Co prawda do niektórych przedstawionych przez członkinię jego rodziny faktów nie był do końca przekonany, jak chociażby do Fanklubu Severusa Snape'a, to i tak sprawiało mu to przyjemność. Nie miał powodzenia wśród kobiet, a nawet jeśli natrafiała się taka, której jakimś sposobem nie zdołał odstraszyć swoją cynicznością, nie poświęcał jej uwagi, zaślepiony miłością do Lily Potter. Takie więc sytuacje były bardzo miłą odmianą, oczywiście jeśli nie zakłócały jego spokoju, jak na przykład listy od panny Parkinson. Może i zwróciłby na nią uwagę, ale doszły do niego słuchy o tym, że bez skrupułów chciała wydać Pottera Czarnemu Panu i poza tym, nie grzeszyła inteligencją.

– Półki już, panie profesorze – poinformowała, wybudzając go z rozmyślań.
– Ławki – odparł krótko.

Po kilkunastu minutach walki z drobnymi, lecz nie dającymi za wygraną zabrudzeniami, ławki lśniły na tyle, na ile pozwalał im panujący w sali półmrok.

– Skończone. Która godzina, panie profesorze?
– Odpowiednia. Potrzebna mi jest jedna dojrzała mandragora...
– Mandragora? – otworzyła szeroko oczy.
– Tak, Claride, taka roślina lecznicza przypominająca malutkiego człowieka.
– Wiem, co to mandragora, ale przecież... Panie profesorze, ona postawi na nogi cały zamek!
– Nie, jeśli odpowiednio szybko wyrzucisz ją na zewnątrz.
– Dzisiaj jest pełnia? – spytała, przypominając sobie, że tylko promienie księżyca mogą unieszkodliwić dorosły okaz.
– Ostatni dzień.
– To chociaż tyle dobrego – mruknęła. – Coś mi mówi, że to nie koniec pańskiej lity.
– I słusznie. Potrzebuję jeszcze ziemielistka, asfodelusa i kilka kłów zębatego bodziszka. Wystarczą mi trzy.
– Mam tylko jedną uwagę. Mandragor nie jest aż tak dużo, żeby pani Sprout przeoczyła zniknięcie jednej z nich.
– Nie do końca – odpowiedział z uśmieszkiem – Pomona przygotowała ostatnio dostawę mandragor dla pani Pomfrey. To tak roztargniona kobieta, że w tym przypadku przeoczy takie zniknięcie.
– Skoro tak pan uważa – Skrzywiła się nieznacznie.

Snape sięgnął po leżące na biurku smocze rękawice i nauszniki, które wręczył dziewczynie wraz z jej różdżką.

– Pospiesz się i pamiętaj, że nie usprawiedliwię cię, jeśli złapie się pan Filch.
– Pamiętam, niestety – odparła z wyraźną nutką zawodu w głosie.

Elizabeth przeszła przez salę i wyszła na korytarz. Było cicho, zapewne zaczęła się już cisza nocna, podczas której nie można wychodzić ze swoich dormitoriów. Zanim posadę dyrektora objął Severus Snape czas wolny, który można było spędzać poza pokojem trwał do godziny 22:00; teraz został skrócony o pół godziny.

Droga do cieplarni była w miarę spokojna. Na niektórych odcinkach Elizabeth z doświadczenia własnego i innych uczniów musiała być nieco bardziej ostrożna, czasem nawet stając i wsłuchując się w echa murów zamkowych. Na szczęście ominęła patrol woźnego, który najprawdopodobniej przebywał na innym piętrze i kontynuowała przeprawę.

W jednej cieplarni znalazła dwa składniki jednocześnie, co bardzo ją ucieszyło. Jedyna rzecz, jaka ją zirytowała to brak lepszego przygotowania do takiej wyprawy - dziewczyna nie miała żadnej torby.

"Jak to mówią, potrzeba matką wynalazków" pomyślała, wyczarowując sobie coś na kształt mieszka, który po zawinięciu dwóch, żądanych przez Mistrza Eliksirów składników, znalazł się za jej uczniowskim paskiem.

Cieplarnia numer dwa była również łatwym celem, ponieważ znajdowała się niedaleko tej, w której przed chwilą była. Znalazła tam zębatego bodziszka. Roślina całe szczęście zwinęła już swoje liście, dzięki czemu młoda kobieta mogła bez obaw pozbawić go kilku kolców. Kiedy jednak ucięła jeden z nich, najbliższy pęd smagnął ją po rękawicach. Złapała go, ucinając kolejny kolec, po czym uchyliła się przed trzecim pędem.

– Cholera – powiedziała półtonem, chowając się za dużą skrzynię, w której znajdowały się inne rośliny.

Wyjrzała zza niej i z radością stwierdziła, że roślina zamarła, by po chwili znów utulić się do snu.

"Haha, mam cię" Uśmiechnęła się szatańsko, skradając się do ostatniego zwijającego pędu, z którego ucięła jeszcze dwa kolce, nim szybkim krokiem opuściła cieplarnię. "Ostatnia, najtrudniejsza" przeszło jej przez myśl.

Dziewczyna przykucnęła przy cieplarni, schowała swoją zdobycz i zaczęła nasłuchiwać. Kiedy z pewnością stwierdziła, że nie zagraża jej nic ze strony szkolnego woźnego, uchyliła okno, przez które przełożyła nogę i znalazła się na błoniach. W lekko pochylonej pozycji, trzymając się cienia rzucanego przez zamek, szybko pobiegła do ostatniej cieplarni z mandragorami. O ile dobrze pamiętała, była to cieplarnia numer jeden.

Sprawnie otworzyła drzwiczki i odszukała skrzynkę z mandragorami, które zaczęła uważnie oglądać, w poszukiwaniu tej najbardziej dojrzałej. Kiedy już wszelka nadzieja ją opuściła, kątem oka spostrzegła ostatni dojrzały okaz. I wtedy nastąpiła chwila zwątpienia.

"To co robię podchodzi pod kradzież" pomyślała sobie, przygryzając wargę i nerwowo chodząc po cieplarni. "Co prawda to jednak zlecenie Snape'a, więc powinnam mieć czyste sumienie... Nie chce tego dla siebie, tylko jako składnik eliksirów, które potem posłużą do nauki, prezentacji albo w celach leczniczych, dla dobra ogółu" mówiła sobie. "Holender!" podparła się, patrząc na jasno świecący księżyc.

Wpadła na pewien pomysł.
"Jeśli pani Sprout tego nie zobaczy, to trudno, ale mi się będzie lepiej z tą myślą spało" powiedziała w myślach, zostawiając w miejscu, w którym rosła mandragora pięć galeonów, wygrzebanych z kieszeni szaty.

Założyła nauszniki.

– Dobra, Eli, dasz radę – powiedziała, otwierając najbliższe okno.

Oplotła swymi palcami liście zdobiące łeb mandragory, mocnym i pewnym chwytem wyrwała ją z ziemi, zyskując kilka setnych sekund, gdyż roślina była nieco zaspana. Kiedy zaczęła krzyczeć, Krukonka doskoczyła do okna i rzuciła ją w trawę, na którą świecił księżyc.

Po kilku sekundach mandragora znieruchomiała. Elizabeth zamknęła okno, wyszła z cieplarni, po czym biegiem odnalazła mandragorę w trawie i trzymając się murów zamku, przeszła przez błonia do głównego wejścia.

Wiedziała, że krzyk mógł być słyszany poza cieplarnią, dlatego też starała się unikać drogi, skąd mógłby najszybciej nadejść niepożądany patrol.

Czując niewiarygodny przypływ adrenaliny i dziwnej satysfakcji, spowodowanej działaniami incognito, pokonała biegiem schody do wrót Hogwartu. Kiedy stanęła pod nimi, uchyliła się i wślizgnęła na dziedziniec. Stamtąd, po uprzednim sprawdzeniu, czy aby na pewno droga jest wolna, udała się na korytarz, a następnie wprost do lochów.

– Salazarze, Merlinie i wszyscy razem wzięci – zawołała, gdy drzwi do gabinetu Snape'a zatrzasnęły się za nią. – Mam wszystko i jestem dziwnie podniecona.

Severus podszedł do niej odbierając od niej składniki.

– To była ostatnia dojrzała, więc zostawiłam parę galeonów w jej miejscu, tak symbolicznie – odezwała się, gdy oglądał roślinę leczniczą.

Nie odpowiedział, tylko mierzył ją dziwnym spojrzeniem.

– Eee, nie wiem co to ma oznaczać. Dobrze zrobiłam, czy nie bardzo? – spytała, obawiając się odpowiedzi.
– Uczciwie – odparł po chwili, decydując się na przedłużenie jej niepewności – Czyli słusznie.

Krukonka uśmiechnęła się przyjaźnie, będąc wyraźnie dumna z siebie.

– Czy odniosłaś jakieś obrażenia? – zapytał, patrząc jak zdjęła rękawicę z prawej dłoni.
– Chyba nie-e-e – odparła, a jej głos początkowo spokojny, przerodził się w paniczny, gdy tylko zdjęła drugą. – Panie profesorzeeee.
– Nie jęcz, będziesz żyła – podsumował, przywołując niewielki flakonik z eliksirem zasklepiającym rany.
– Ale ja się bardzo boję widoku krwi – poinformowała, patrząc z przerażeniem na rozcięcia, z których leciała posoka.
– Jak ty znosisz okres – mruknął, biorąc jej dłoń w swoje własne i aplikując niewielką ilość płynu.
– To co innego – odparła już spokojniej, widząc jak rana się zabliźnia. – Dlaczego tego nie poczułam?
– Adrenalina – rzekł krótko.

Gdy już było po wszystkim, dyrektor pogładził delikatnie już niewidoczną bliznę, po czym puścił jej rękę.

– Dziękuję, panie profesorze – powiedziała, tym razem nie unikając jego spojrzenia.
– Ja również, panno Claride.

Dwa tysiące czterysta dwadzieścia dziewięć słów, tak długi jest ten rozdział :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro