6.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elizabeth zbiegała po schodach najszybciej jak potrafiła. Kiedy wreszcie znalazła się na poziomie lochów, skręciła w prawo i popędziła co sił w nogach, a odgłos jej biegu echem odbijał się od ścian.

W lochach było bardzo chłodno. W lato wydawało się tu lodowato, natomiast w zimę jakby nieco cieplej. Wszystko przez to, że partie zamku znajdujące się pod ziemią miały nie tylko grube mury, ale także naturalną izolację cieplną w postaci gleby. Dzięki temu panowała tam zawsze stała temperatura, przez co składniki do eliksirów miały zapewnione dogodne warunki przechowywania.

Kiedy Krukonka minęła ostatni zakręt, kamień spadł jej z serca. Dopiero wchodzili.

– Ty to masz farta! Snape się troszkę spóźnił – stwierdziła Victoria, przepuszczając ją w drzwiach. – Czekałam na ciebie przy schodach, ale nie było cię i nie było, więc pomyślałam, że może już poszłaś.
– Nie – złapała porządny oddech– dopiero co Cesarius mnie poinformował, że już trwają lekcje.
– Jak mogłaś nie usłyszeć dzwonu? – zdziwiła się.
– Pojęcia nie mam, chyba za bardzo zaczytałam się w "Proroku".

W odpowiedzi Puchonka pokiwała znacząco głową, gdyż były już w środku klasy.

– Dzisiejsza lekcja – zaczął Snape, gdy oscentacyjnie zatrzasnął jakąś opasłą księgę o wywarach – polegać będzie na przygotowaniu bazy pod eliksir wielosokowy. Pracę domową macie na tablicy – Machnął różdżką, a biały napis pojawił się na ciemnym tle.

"Wypracowanie nt. Amortencji oraz składniki do odtrutki" przeczytała dziewczyna i zapisała w swoim notatniku.

– Co najmniej półtorej stopy – zakomunikował. – Proszę zabrać się do pracy. Strona 34 – powiedział, gdy skrobanie piór ucichło.

Elizabeth otworzyła książkę i poczekała, aż wszyscy wezmą z szafek przygotowane uprzednio przez profesora Snape'a muchy siatkoskrzydłe. Zawsze tak robiła, wolała unikać tłoku.

– Czy ma pani astmę, panno Claride? – odezwał się nauczyciel, przystając przy jej ławce.

Doskonale wiedziała, dlaczego ją o to zapytał. Po tym wykańczającym biegu oddech jeszcze do końca jej się nie ustabilizował.

– Możliwe, panie profesorze – odpowiedziała, wstając i podchodząc do szafki.

Eliksir wielosokowy był skomplikowany w swym procesie tworzenia. Niemożliwym było wykonanie go za jednym zamachem - warzenie musiało trwać cały miesiąc z podziałem na dwa etapy.

Stanęła za swoim stanowiskiem i zabrała się do pracy, uprzednio ustawiając wszystkie składniki z pierwszego etapu w kolejności chronologicznej. Ustawiła kocioł na palniku, stuknęła w niego różdżką, do połowy napełniając go wodą. Proces warzenia rozpoczął się od dodania trzech miarek ślazu, czyli niewielkich roślinek z rodziny kapustowatych. Następnie w kociołku musiały znaleźć się dwie wiązki rdestu ptasiego, po czym cały wywar po trzykrotnym zamieszaniu w zależności od rodzaju kociołka musiał gotować się przez określony czas. Elizabeth posiadała kociołek mosiężny, zatem było to 68 minut, jednak w którymś roku przez przypadek podniosła temperaturę wody przed dodaniem jakiegokolwiek składnika, a później, kiedy już zorientowała się co zrobiła, starając się uratować eliksir odjęła kilka minut wymaganych podczas warzenia. Jak się okazało, wcale nie skończyło się to katastrofą, lecz bardzo dobrymi efektami. Sprawdziła więc temperaturę kociołka i odjęła kilka minut od tych podręcznikowych.

Wyczuła obecność profesora Snape'a za sobą i powolutku odwróciła się.

– Coś nie tak? – spytała, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Miała teraz sporo czasu do zakończenia kroku pierwszego z etapu pierwszego, dlatego z ciekawością rozejrzała się po klasie, by ocenić poczynania innych.

Na twarzy jednej Gryfonki błąkał się uśmiech, ale reszta nie była aż tak bardzo zadowolona. Victoria rzucała okiem to na wywar, to na książkę, marszcząc przy tym brwi. Ślizgon, Macaden, oparł się o swoją ławkę mierząc eliksir spode łba, jak gdyby starał się go zastraszyć. Koleżanka Victorii z Hufflepuffu zaglądała do swoich sąsiadów pełna obaw, czy aby na pewno dobrze postępuje z instrukcją.

Krukonka czasem miała wrażenie, że kilka osób trafiło tu całkiem przypadkiem. Może nawet miała racje. Wystarczył jeden rok nauki z profesorem Slughornem, a poziom wykonanych eliksirów w szkole wyraźnie spadł. Nie był zbyt wymagający, a najwyższe oceny stawiał nawet przy sporych niedociągnięciach. Na szczęście po zakończeniu drugiej wojny czarodziejów sam stwierdził, że nie nadaje się do nauki w Hogwarcie, z którym wiąże się wiele bolesnych wspomnień.

Zabił dzwon ogłaszający przerwę, ale z klasy wyszło tylko kilka osób.

– Jak ci poszło? – spytała swoją przyjaciółkę.
– Nie wiem, zobaczę przy ocenie. A tobie?
– Wydaje mi się, że jest dobrze. Tylko nie wiem co mam robić przez następne dwadzieścia minut.
– Nie narażać się na szlaban u Snape'a – zaproponowała Puchonka.
– Haha, doskonały pomysł – zaśmiała się.

Oparły się w milczeniu o ścianę kilka metrów od wejścia do klasy.

– Napiłabym się herbaty – stwierdziła Elizabeth.
– Nie piłaś na śniadaniu? – zapytała zdziwiona przyjaciółka.
– Oczywiście, że piłam – Wzruszyła ramionami. – Napiłabym się jeszcze.
– Nie pozwoli ci – mruknęła.
– Warto spróbować – oświadczyła, zanim otworzyła drzwi od klasy.

Profesor siedział przy biurku, czytając jakieś wypracowania i co jakiś czas kontrolując stan swojej klasy.

– Panie profesorze – zaczęła cicho, stając przed biurkiem. – Czy mogłabym przynieść sobie herbaty?
– W żadnym wypadku – prychnął. – Lubię swoją klasę, nie potrzebny jej remont.
– Co ma jedno z drugim...
– To, że napijesz się herbaty, ona pobudzi twoje kubki smakowe i jeszcze mi naplujesz do któregoś kociołka powodując nieodwracalną reakcję chemiczną, którą zakończy spektakularny wybuch – odparł, wpatrując się w nią uważnie.
– Sugeruje mi pan, że mam krzywy zgryz? – zażartowała.
– Sugeruję, że mogłabyś skasować sobie mugolską kartę płatniczą między zębami.
– Phi – Odwróciła się na pięcie, będąc na wpół rozbawiona i niezadowolona.

Powróciła do kociołka zastanawiając się jakim sposobem Snape nigdy nie zaśmieje się ze swoich kąśliwych uwag, mimo iż wie, że są one nieprawdą.
"No, przynajmniej w większości przypadków" przyszło jej na myśl, przypominając sobie pewną sytuację, w której dyrektor zwrócił uwagę pewnemu wyjątkowo ograniczonemu Gryfonowi.

Elizabeth nie miała urazy do żadnego domu, bo w każdym zdarzały się wadliwe egzemplarze. Jeżeli chodzi o dom, który jej się podobał najbardziej to był to oczywiście jej ukochany Ravenclaw, ale zaraz po nim Slytherin. Kiedy rozmawiała z kimś spoza Domu Węża na ten temat, zawsze jej rozmówca pokazywał zdziwienie. "Slytherin? TEN Slytherin, z którego wywodzi się najwięcej Śmierciożerców?" Krukonka odpowiadała wtedy:"Większość, nie wszyscy. I tak, właśnie ten". Wynikało to z tego, że bardzo podobała jej się ślizgońska cecha zawierania wieloletnich, silnych i szczerych przyjaźni. Ciężko o prawdziwego przyjaciela, a prawie każdy Ślizgon takowego posiadał. Ponadto uważała, że gdyby pominąć fakt bzika Salazara na punkcie czystości krwi, to Dom Węża byłby bardzo podobny do Ravenclawu. Spryt, który posiadali Ślizgoni, opierał się na bystrości umysłu, która cechowała Krukonów, a to tylko jedno podobieństwo. Poza tym przecież ulubiony nauczyciel Elizabeth pochodził ze Slytherinu, jak więc nie szanować takiego domu? Ostatnią rzeczą, jaka podobała się dziewczynie były barwy domu. Zieleń, zwłaszcza taka ciemna, jaka widniała na ich herbie, idealnie komponowała się ze srebrem i stanowiła ciekawe, miłe dla oka zestawienie. Tak jednak było w przypadku każdego domu. Elizabeth nie przepadała jedynie za kolorami Puchonów, ponieważ kojarzyły jej się z pszczołami, a nie z barwami domu.

Zerknęła na zegar. Zostało jej około piętnastu minut. Młoda kobieta westchnęła i wyciągnęła ze skórzanej torby rolkę papieru oraz ołówek. Pióro wsadziła w książkę otwartej na stronie 34, po czym przerzuciła kartki i odszukała w spisie treści Amortencję. Szybko prześledziła wzrokiem tekst i niedbale napisała na kartce słowa-klucze, które później chciała wykorzystać do swojego wypracowania.

Ostatnie pięć minut czasu przed kontynuowaniem warzenia eliksiru poświęciła na uporządkowanie składników w ten sam sposób, co poprzednio oraz na podziwianie oblicza profesora, który chwilowo przestał zwracać uwagę na swoich uczniów.

Po upływie wymaganego czasu w kociołku znalazły się jeszcze odpowiednio: cztery pijawki, dwie miarki rozgniecionych much siatkoskrzydłych, a po kolejnym, tym razem bardzo krótkim, bo trzydziestosekundowym podgrzaniu wywar był gotowy.

– Zabezpieczcie eliksiry. Mam nadzieję, że o tym pamiętacie – mruknął Snape zza biurka, a Elizabeth machnęła nad kociołkiem różdżką, gasząc płomień.

Uczennica porównała swój wywar do tego na ilustracji w podręczniku, a po jego krytycznej ocenie stwierdziła, że ten etap może uznać za udany. Nie wiedziała tylko, jakim komentarzem opatrzy go Mistrz Eliksirów, który właśnie wstał od biurka i rozpoczął wędrówkę po klasie.

Kilku prac nie skomentował, co oznaczało, że były wykonane przyzwoicie. Inne natomiast podsumował w kilku złośliwych zdaniach, wywołując falę radości u obecnych w sali jego wychowanków.

– Macaden, tak ci do śmiechu, a twój wywar wygląda bardziej, jak potwór bagienny niż baza pod wielosokowy – oznajmił, unosząc brwi.

Puchonka, z której śmiał się wspomniany Ślizgon odwróciła się do niego na krótką chwilę i wystawiła język. Elizabeth oglądała się co jakiś czas nerwowo, czując, jak jej puls przyspiesza. Rzadko kiedy jej wyniki były złe, ale zawsze obawiała się werdyktu. Bardzo zależało jej na najwyższych ocenach.

Podszedł do niej. Zajrzał do kociołka, odgarnąwszy swoje kruczoczarne włosy. Krukonka przygryzła wargę. Zaczęła stresować się jeszcze bardziej widząc jego badawczy wzrok. Dotknął ścianki kociołka swoją dłonią i stał tak jeszcze przez chwilę, najprawdopodobniej wciągając zapach.

– Zostajesz na przerwie – zakomunikował, odchodząc.

Kiedy po raz drugi zabrzmiał dzwonek, Krukonka została sam na sam z Mistrzem Eliksirów i swoją duszą na ramieniu.

– Co zrobiłaś? – spytał, oparty o hebanowe biurko, gdy tylko drzwi zamknęły się ze szczękiem.
– Nie wiem o co dokładnie panu chodzi.
– Na samym początku ważenia.

Krukonka spuściła głowę, wpatrując się w swoje buty i pocierając nerwowo dłonie.

– Podniosłam trochę temperaturę ważenia – odpowiedziała.

Nastało milczenie, podczas którego Elizabeth miała wrażenie, że powietrze między nimi można by kroić na kawałki.

– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jakie to mogło mieć konsekwencje? Każde, najdrobniejsze niedociągnięcie nie jest u mnie tolerowane, a kwestia temperatury w warzeniu eliksiru jest kluczowa. Bez jej przestrzegania skutki mogą mieć tragiczny skutek – mówił chłodno, przez co dziewczyna poczuła zimny pot na skórze. – Jednak... – zaczął po pauzie, już o wiele łagodniej – ...akurat w tym wypadku podwyższenie temperatury wpływa korzystnie. Jak na to wpadłaś? – zapytał, zaskakując ją. Spodziewała się jakichś surowych konsekwencji swoich czynów.

Przełknęła ślinę i podjęła:
– Kiedyś mi tak wyszło zupełnie przypadkiem, ale wydawało mi się, że eliksir jest trochę lepszy jakościowo i tak zaczęłam robić – Wzruszyła ramionami, zerkając na niego ukradkiem.
– Powiedziałbym, że eliksir jest lepszy o wiele bardziej niż "trochę" – stwierdził, kiedy patrzyli sobie w oczy. – Zadam ci ważne pytanie.
– Słucham.
– Czy robisz to świadomie? To znaczy, czy wiesz, kiedy możesz pozwolić sobie na podwyższenie temperatury?
– Nie do końca – przyznała się. – Mam tylko pewne podejrzenia.
– Jakie? – spytał krótko.
– Chyba mogę tak zrobić jeśli w eliksirze występuje korzeń tojadowy, ślaz... no i dalej nie wiem.
– Obie odpowiedzi poprawne, ale jest ich zdecydowanie za mało – oznajmił, odwracając się w stronę biurka. – Wiem kim chcesz zostać w przyszłości, dlatego też, dla dobra czarodziejów oczywiście, polecam ci – przerwał, skrobiąc coś na papierku. – zajrzenie do tej książki i uważne jej przestudiowanie.

Podszedł do niej i wręczył jej pisemną zgodę dla pani bibliotekarki, pozwalającą na wypożyczenie księgi "Eliksiry Świata" z Działu Ksiąg Zakazanych.

– Zgoda upoważnia TYLKO do tej lektury – rzekł, widząc jej radosną minę, która po tej informacji lekko przygasła. – Żegnam.
– Dziękuję, naprawdę – powiedziała, zabierając swoją torbę.

Skinął głową.

– Claride – powiedział cicho, kiedy była przy drzwiach. – Nie zmarnuj potencjału.

Powiedział to tak cichym tonem, że nie była do końca pewna, czy jej się nie przesłyszało.

Dłuuuższy, zadowoleni? :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro