Ostatni diament jubileuszu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wszystkie gwarne rozmowy powodowały tylko hałas. Całe Imperium Brytyjskie hucznie świętowało. Każda warstwa społeczna. Bez wyjątku. W sposób, jaki radowali się z uroczystości był już inny. Na wyśmienite bale i procesje, w których brała udział sama królowa, nie mógł sobie pozwolić ktokolwiek. Naród, mimo wszystko, zdawał się być w pełni szczęśliwym. Przynajmniej takiego dnia, nikt nie starał się zwracać uwagi na jakiekolwiek negatywne aspekty. Choćby były największym zmartwieniem jakie dotykało tutejszej monarchii.

Diana odchrząknęła i zaczęła przeciskać się przez tłum ludzi. Mężczyźni pełni charyzmy poprawiali swoje fraki czy też garnitury. Zalotnie spoglądali na kobiety w przepięknych, pełnych przepychu, sukniach. Odważnie podchodzili i zagadywali, z nadzieją, że spotkanie i codzienna pogawędka przeobrazi się w coś większego, głębszego. Kobiety odpowiadały, śmiejąc się i chichocząc, zakrywając usta dłońmi, po czym odgarniały kosmyki włosów z twarzy. Opieranie się tak przystojnym mężczyznom w galowych strojach wydawało się dla nich bardzo trudne, niemalże niemożliwe. Diana spostrzegła, że niektóre z nich miały na swoich palcach pierścionki. Jednakże związek małżeński nie przeszkadzał im we frywolnym flirtowaniu.

Brytyjka przewróciła oczami, czując, że zapada się ze wstydu pod ziemię za te wszystkie inne kobiety, którego owego uczucia teraz nie posiadały. Nie sądziła, że naprawdę tak wielu ludzi ma jakikolwiek brak poszanowania własnej osoby. Zrobiło jej się niedobrze od samego myślenia o nieczystych sumieniach ludzi, którzy ją otaczali. Nie powinna się tym teraz przejmować. Nic nie powinno ją obchodzić w tym momencie. Choć miała ochotę przystanąć na chwilę i zerknąć, co się dzieje za barierką poniżej.

Nie powstrzymała się. Udało jej się wyjść z jednego z najbardziej zatłoczonych korytarzy i znaleźć się na wewnętrznym balkonie pałacu. Spojrzała w dół, obserwując wszystkich zgromadzonych. Sala sprawiała wrażenie, że mieści o wiele więcej osób, niż się wydawało. Gośćmi nie były tylko brytyjskie rodziny premierów kolonii i pełnych ich oddziałów wojskowych. Królowa, jako cesarzowa Indii, zaprosiła jej przedstawicieli, jak i swoich przyjaciół, hinduskich książąt, radżów i ich krewnych. I to właśnie samej głowy Imperium, Diana nie mogła wypatrzyć. Szukała jej w centrum, na końcu sali, ale nie było po niej śladu. Poczuła, jak aksamitny materiał musnął jej odkryte ramię. Odwróciła się z zaciekawionym spojrzeniem. W jej zielone oczy spojrzał młody mężczyzna, najwidoczniej oczarowany jej widokiem. Trzymał dwa kieliszki, których zabawny kształt był wypełniony białym winem. Wyciągnął jedną dłoń w jej kierunku. Diana uśmiechnęła się tajemniczo i chwyciła za trunek, lekko nim potrząsając.

— Wygląda pani, jakby przyszła tu sama. Dlaczego? — zapytał, a w jego głosie kobieta rozpoznała szkocki akcent, dzięki czemu doskonale wiedziała, że nie jest Anglikiem.

— Cóż. Czasami kobieta potrzebuje samotności — odparła, specyficznie akcentując słowa.

— Samotności tutaj pani nie znajdzie. Zbyt dużo tu ciekawskich ludzi, nie uważa pani? Cały kraj świętuje, ale nie powinno się świętować samemu, moja droga.

Usta Diany wykrzywiły się w wymuszonym uśmiechu. Nie czuła onieśmielenia przed obcym mężczyzną. Nie była to pierwsza sytuacja, kiedy ktoś ją zaczepił. Nie ukrywała również zalet swojej urody, a wiele osób uważało ją za niecodziennie atrakcyjną. Miała tego świadomość, że podobała się wielu mężczyznom, ale nie tylko im. Dostawała liczne propozycje również od kobiet. Nie było jednak sytuacji, w której zgodziłaby się. Odmawiała setki razy. Mimo tego, czasami była zmuszona się zgodzić. Dla wyższego dobra. Osiągnięcia celu.

— Świętuję na swój sposób. Powinniśmy się cieszyć, że naszemu państwu powodzi się tak dobrze, a królowa Victoria tylko świeci przykładem za innych.

— Niewątpliwie. Ma pani rację. Każdy odczuwa i reaguje na to wydarzenie różnorodnie. Nie powinniśmy oceniać i traktować wszystkich po sposobie, w jaki się cieszą. — Mężczyzna podniósł kieliszek do góry i oparł łokieć na balustradzie. — Za królową Victorię?

— I za indywidualnych nas samych.

Zderzyli kieliszki, których szkło wydało z siebie charakterystyczny brzdęk. Patrzyli wciąż na siebie, przykładając napój do ust. Słodkie wino zagrzało przyjemnie w gardle Diany. Beznamiętnie spojrzała ponownie na wielką salę, gdzie zaczęły rozbrzmiewać gromkie oklaski. Do środka została wprowadzona królowa Victoria. Wszyscy zaczęli wiwatować, a sama głowa państwa uśmiechnęła się. Kobieta ze zdziwieniem przyjrzała się jej sukni. Nie była czarna, jaką nosiła dzień w dzień od śmierci swojego męża. Nosiła na sobie czystą biel, zdobioną koronkami, pokrytą gdzieniegdzie srebrem. Wyglądała majestatycznie, mimo jednego punktu, który od pewnego czasu stał się codziennością. Królowa była na wózku, nie potrafiła się poruszać samodzielnie. Nikomu z otoczenia ten fakt nie przeszkadzał. Kobieta wątpiła, czy znajduje się tutaj wielu ludzi, którzy nie szanują władczyni. Większość ją podziwiała.

Mężczyzna obok Diany odsunął gestem rękaw mankietu i zerknął na złocony zegarek. Brytyjka przyjrzała mu się, wypatrując aktualnej godziny. Zbliżała się siódma wieczorem, a więc i jej czas zdawał się diametralnie skrócić. Była na uroczystości od ponad godziny, a wciąż nie poczyniła ani jednego kroku. Musiała to naprawić. Wzięła kolejny łyk trunku, po czym odłożyła pusty kieliszek na tacę przechodzącego służącego.

— Wybiera się gdzieś pani? Niedługo zaczną się tańce, a ja... — podszedł bliżej i musnął palcami ramię Brytyjki. — ... z nieukrywaną chęcią zaprosiłbym panią do zostania moją partnerką na parkiecie.

Diana nie speszyła się, lecz odczuła pierwszy krok do frustracji. Skąd wiedziała, że pozbycie kolejnego uporczywego adoratora będzie tylko brutalnie skracało jej uciekające już minuty. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że wydawał się o wiele bardziej szarmancki i pełen tego nieokreślonego uroku, przed którym tak wiele pań mogłyby się rozpłynąć w marzeniach. Zaskoczył ją swoim zachowaniem i charakterem, który wbrew jej woli, zachęcał ją. Nie mogła pozwolić na to, żeby się skusić. Innego dnia z największą chęcią by zatańczyła, dając się ponieść muzyce i uczuciom, które towarzyszyły podczas tańca. Niestety — dzisiaj czekały na nią ważniejsze rzeczy.

— Jestem zmuszona odmówić. Niech pan nie odbiera tego w zły sposób — powiedziała bez wyrażania jakichkolwiek uczuć. Starała się zachować zimną krew. Mężczyzna posmutniał, wyglądając na zawiedzionego. Wciąż w jego oczach dało się dostrzec ostatki nadziei.

— Pozwól mi się chociaż przedstawić! — zawołał, zatrzymując już odchodzącą Brytyjkę.

— Dobrze. Kim pan jest, młody dżentelmenie?

— Ethan Palmer, pani.

— Palmer? Och, mogłabym przysiąc, że kojarzę nazwisko — rzekła i zastanowiła się.

    Zdecydowanie znała nazwisko. Nie należało do najbardziej popularnych na północnych wyspach, ale wciąż było dobrze znane. Sięgnęła pamięcią do różnorakich wspomnień w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie uzyskała jej. W życiu poznała zbyt wielu ludzi, którzy nie byli warci zapamiętania. Pokręciła lekko głową, a mężczyzna się zaśmiał. Przyjrzała się jego białym zębom. Był nie tylko przystojny, ale i czarujący. Mimowolnie uśmiechnęła się.

— Na pewno nie należę do żadnych bogatych rodzin. — Wyraził rozbawienie, które go ogarnęło. — Moi przodkowie należeli niegdyś do pewnego szkockiego klanu, ale nie znajdowało się wśród innych. Byliśmy, jeśli mogę tak to określić, odludkami.

— Czyli twoja rodzina nie należy teraz do klanu? — spytała, krzyżując ramiona pod piersiami.

— Nie, nie, chociaż przejęliśmy ich motto. Nie ufaj oczom, ufaj dotykowi — zacytował.

    Diana spojrzała na Ethana raz jeszcze. Była na siebie zła, a może nawet wściekła. Dzieliły ich prawie dwa metry, a dookoła rozmawiały tłumy ludzi, bawiąc się i świętując. Nadal miała wrażenie, że jest tu sama z nim, a inni mężczyźni i kobiety to tylko sztuczny tłum, dający jej do zrozumienia, że jest w miejscu publicznym. Wyobrażała sobie tę sytuację, ale nie w bogatym pałacu królowej. Stała na chodniku przy ulicy, gdzie poruszały się pierwsze powozy wyposażone w silnik, choć przypominały zwykłą dorożkę, które wykorzystywały konie do poruszania się. Wychodziła właśnie ze znanej restauracji, a z sąsiadującego budynku wyszedł owy Ethan Palmer. Oboje ubrani elegancko, przypatrywali się sobie. Diana nie spostrzegła się, kiedy do niego podeszła. Ponownie widziała królową Victorię na dole, świętującą swój diamentowy jubileusz. Zaśmiała się i położyła delikatnie dłoń na marynarce mężczyzny. Zauważyła, że Ethan wzdrygnął się, ale na jego twarzy gościł delikatny uśmiech. Powoli skierowała dłoń wzdłuż klatki piersiowej, zatrzymując ją na wysokości kieszeni. Poprawiła białą chustę, która znajdowała się w jej wnętrzu. Przysunęła się jeszcze bliżej nowo poznanego. Nie umknęło jej to, że zawahał się, czy ją pocałować. Nie zrobił tego. Twarz Diany zbliżyła się do jego ucha. Szepnęła cichym głosem.

— Wszystkie zmysły człowieka nie mają mojego zaufania. — Odsunęła się. Ethan wyglądał na zmieszanego. — Trzeba mieć szósty zmysł, żeby nie oszaleć.

— Ja chyba zdążyłem oszaleć — westchnął.

    Diana zaczęła się odsuwać i robić krok do tyłu, ale wtedy Palmer złapał ją za dłoń i po chwili tego zaczął żałować. Nigdy nie chciał być nachalny, ale nie potrafił się powstrzymać przed tak piękną i pełną wdzięku kobietą. Był świadom, że zachowywała się bardzo tajemniczo i niewiele mówiła, ale gdy przypatrywał się jej oczom i krótkim czarnym włosom, czuł tylko chęć dalszego poznania tej osoby. Ethan lekko ścisnął palcami jej dłoń i zamierzał już puścić, ale przytrzymała ją kobieta. Czuła jak jego męska dłoń przekazuje jej ciepło. Również nie chciała jej puścić.

— Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz — poprosił niepewnie. — Chciałbym się z tobą jeszcze zobaczyć.

    Zawahała się. Po raz pierwszy nie miała pewności co zrobić. Westchnęła cicho. Wiedziała, że będzie tego żałować. Z danych okazji powinno się korzystać i doskonale o tym wiedziała. Błędy, których dokonała. Porażki, które ją dotknęły. One wszystkie nauczyły ją o wiele lepiej, niż największe sukcesy.

— Evelyn. Moje imię to Evelyn.

    Oczy Ethana rozszerzyły się i zabłyszczały. Puściła jego dłoń i natychmiast wpadła w tłum ludzi. Wciąż pomiędzy głowami innych, mogła dostrzec stojącego Palmera, wypatrującego jej. Zostawiła go tam. Samego i okłamanego.

    Ukłucie w sercu Diany pomogło jej sobie uświadomić, że poczyniła głupi błąd. Nie zamierzała go żałować. A przynajmniej nie dzisiaj. Upewniła się, że wciąż trzymała przy sobie swoją torebkę. Nie poczuła jej. Zamarła. Jedna z kobiet na nią wpadła i straciła równowagę. Z trudem złapała się ściany, o którą się oparła. Pośród tego całego gwaru, zdołała usłyszeć męskie wołanie. To był Ethan. Powtarzał jej imię w kółko. Miał jej torebkę i chciał ją zwrócić. Próbowała go odnaleźć. Wskoczyła w ten sam zapchany ludźmi korytarz. Jego głos słabł, tak samo jak i ona. Stres zaczął ją przygniatać. Zbiegła schodami na parter, ale tutaj bawili się ludzie z wyższych sfer i nikt nie chciał jej przepuścić. Szybkim krokiem dostała się z powrotem na górę, ale tym razem skręciła w lewo, gdzie znajdowały się toalety dla gości. Było tu znacznie ciszej. Dotarła do okna na końcu pomieszczenia i pochyliła się nad parapetem.

    Za szybami widziała tylko oświetlone miasto i resztę gości bawiących się na zewnątrz. To tutaj odbywała się część balu. Tutaj znajdował się parkiet, gdzie mogła zauważyć roztańczonych mężczyzn i wyginających się we wszystkie strony kobiety. Wyglądali niesamowicie przy akompaniamencie muzyki, która jakimś cudem była słyszalna za grubymi ścianami. To tam spostrzegła zagubionego Ethana, rozglądającego się dookoła. W świetle gwiazd jego włosy rozjaśniły się. Diana chwyciła się za bok. Poczuła sztywniejszy materiał i coś cięższego pod materiałem sukienki. Wszystko co najważniejsze miała przy sobie. Obawiała się tylko jednego, że Palmer nie okaże się wystarczającym dżentelmenem i sprawdzi zawartość zagubionej rzeczy. Dowie się, że go okłamała. Takie ryzyko podjęłaś. Teraz kończy ci się czas. Zostaw to, musisz skupić się na zadaniu, powiedziała sobie. Odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.

    Wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeśli Ethan nie zajrzy do torebki. Będzie mogła odejść stąd z czystym sumieniem. Odnajdzie go zaraz po zakończeniu tego co rozpoczęła w Madrycie. Nie mogła już zwlekać. Minęła kolejny korytarz i zbliżyła się do ciemnych potężnych drzwi. Były ozdobione rozmaitymi kwiecistymi wzorami. Sięgnęła do klamki i spostrzegła, że zamek został wyłamany, a same skrzydło było lekko uchylone. Rozejrzała się dookoła. Każdy był zajęty swoimi sprawami. Pili, rozmawiali i bawili się. W wielkiej sali ponownie rozległy się gromkie oklaski.

    Domknęła drzwi na tyle, ile pozwalały. Ruszyła, według wszystkich wskazówek, które otrzymała, ciemnym korytarzem i wybrała trzecie drzwi na lewo. W tej części pałacu pracowali administratorzy. Po wejściu, pomieszczenie okazało się gabinetem. Znajdowały się tutaj dwa biurka, a na każdym z nich maszyny pisarskie, gdzie jeszcze mieściły się niedokończone dokumenty. Przerwano czyjąś pracę ze względu na dzisiejszy jubileusz. Diana zauważyła mężczyznę stojącego w półmroku. Trzymał fajkę w ręku, przykładając ustnik do swoich ust. Po chwili z główki wydobył się lekki dym, a kobieta poczuła intensywny zapach tytoniu.

— Pani Diano. — Nie odwracał się. Stał zapatrzony w widok za oknem. — Od sytuacji w Madrycie, doskonale wie pani, jak bardzo nie lubię spóźniania się.

— Wiem, panie Bhaduri.

    Nawet po paru latach czegoś, co nazywała wbrew sobie współpracą nie potrafiła dokładnie wymawiać hinduskiego nazwiska człowieka, który stał przed nią. Był jej szefem, choć nie wiedziała czy jest z tego zadowolona. Odwrócił się i w świetle zdołała zobaczyć jego zmarszczki na skórze i siwe włosy pokrywające jego głowę. Ciemniejsza skóra była charakterystyczna dla jego pochodzenia.

— Ale przyszłam z tym, czego pan oczekiwał.

    Bhaduri nie wyraził jakiejkolwiek aprobaty. Wyciągnął tylko otwartą dłoń. Diana pospiesznie wyjęła spod sukienki pliczek dokumentów, który zdołała ukryć w ubraniu. Cięższy przedmiot wciąż tam trzymała, ale wychyliła go spod materiału, żeby móc za niego chwycić i zareagować szybciej. Podała mężczyźnie papiery. W tym czasie do pokoju wszedł inny mężczyzna, ale Diana znała go równie dobrze, co Bhaduriego. Groźny wyraz jego twarzy nigdy nie znikał. Skrzyżował ramiona i zamknął pokój. Lewis był wiernym wysłannikiem ich wspólnego szefa. Ona działała skrycie i w taki sposób, żeby nikt się nie dowiedział, a on wkraczał, gdy robiło się za gorąco. Nigdy nie współpracowali. Poza wymianą kilku zdań, nie mieli ze sobą do czynienia. Diana bardzo się z tego radowała.

Hindus wyjął z pliczku jeden dokument i zaczął go czytać. Stanął bliżej palącej się lampy, by dobrze dojrzeć, czy pismo jest autentyczne, ale wszystko się zgadzało. Dianę ogarnął niepokój, chociaż wszystko zrobiła według poleceń. Bhaduri wyjął z marynarki list i podał go kobiecie. Odebrała go od niego i zaczęła czytać. Z niedowierzania otworzyła oczy szerzej, a ust nie mogła domknąć. Nie mogła uwierzyć, że ten mężczyzna chciał się dopuścić takich rzeczy. 

— To przekracza granice! — podniosła głos.

— Nie tobie to stwierdzać, pani Diano. Tak zadecydowałem i tak zrobisz. Już w następną sobotę. — Zaciągnął się tytoniu z fajki. — Dopilnuję tego, żebyś wykonała swoje zadanie.

— Nie dopuszczę się zamachu stanu mojego własnego kraju! — krzyknęła. Lewis pokręcił głową, ale Bhaduri stał nadal, nie będąc pod wrażeniem.  — To co pan chce zrobić, jest niemoralne.

— Wie pani, że nie wierzę w takie coś jak moralność — prychnął.

— Nie chcę brać w tym udziału. Nie chcę, żeby ktoś zniszczył to na co królowa Victoria tyle pracowała jako cesarzowa Indii. Jako Hindus, powinien się pan siebie wstydzić. Ten list — zaczęła nim szarpać i gnieść. Mężczyzna wyraźnie się rozgniewał. — doprowadzi do wojny. Na to nie pozwolę.

    Rzuciła nim o ziemię i obróciła się, żeby wyjść z gabinetu. Lewis swoim masywnym ciałem zagrodził jej drogę. Jej serce zaczęło bić szybciej. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo pozwoliła emocjom zadziałać. Spojrzała z powrotem na swojego byłego szefa. Czuła się paskudnie. Jak mogła dla niego pracować i pozwalać mu rozwijać swoje skrzydła.

— Niestety nie mogę pozwolić, żeby tak po prostu pani odeszła. Skoro nie chcesz ze mną pracować, jestem zmuszony się ciebie pozbyć. Lewis... — westchnął i przyłożył fajkę do ust, opierając się o biurko.

    Sługa posłusznie zareagował i chwycił dłonią za szyję Diany, zaciskając ją mocno. Kobieta zaczęła się wiercić, szukając jakiegokolwiek sposobu na ucieczkę. Sięgnęła po wiszącą na wieszaku laskę do podpierania i zamachnęła się na mięśniaka. Lewis momentalnie ją puścił, by złapać się za ucho. Warknął i zaszarżował na kobietę. Upadli na ziemię, a on z furią zaczął ją uderzać w twarz. Jedno uderzenie po drugim. Nie zamierzał się zatrzymywać. Diana nie miała żadnych szans.

    Bhaduri pokręcił głową i ponownie patrzył przez okno. Na czyste niebo wypełnione błyszczącymi się gwiazdami. Hałas walki toczącej się obok zagłuszał bal i głośna muzyka. Nie lubił patrzeć na wykonywaną pracę Lewisa. Od dziecka miał wstręt przed krwią. Chociaż doskonale znał powód, zawsze go ignorował. Donośny huk oderwał go ze skupienia. Obrócił się, by spojrzeć co się dzieje. Zastana sytuacja zdecydowanie go zszokowała.

    Diana próbowała się podnieść. Oparła się o regał stojący obok i splunęła krwią na bok. Bała się zobaczyć swoją twarz w lustrze, ale ta należąca do Lewisa wyglądała zdecydowanie gorzej. Poprawiła uchwyt na rewolwerze i odetchnęła.

— Nie pozwolę ci — wydusiła z siebie z problemem.

    Przestraszony Bhaduri po raz ostatni spojrzał na zbuntowaną agentkę. Nie zorientował się nawet kiedy świdrujący ból uderzył go w pierś. To było takie szybkie, nagłe i przerażające. Tak, po raz pierwszy poczuł strach. Strach przed śmiercią, która już obejmowała go ramionami. Wypalona fajka upadła zaraz obok jego twarzy, wyrzucając z siebie ostatni podmuch trującego dymu. Jego plan został powstrzymany i nikt nie był w stanie temu zapobiec. Pracował sam, a wszyscy jego wspólnicy zostali przez niego wykupieni. Diana mu to kiedyś powiedziała, kiedy szantażując ją, zabił jej przyjaciółkę; Nikt nie będzie szanował takiego bufona, jakim jesteś. Wszystko co stworzysz, legnie w gruzach, a tym sam będziesz pod nimi leżeć.

    Diana zaczęła kaszleć. Znalazła pośród innych szpargałów szmatkę i przetarła nią twarz i część sukni. Cała stała się brudno krwawa. Rzuciła w nią kąt i powoli skierowała się w stronę drzwi. Drżała. Bolały ją mięśnie, ale nie zamierzała się zatrzymywać. Dokonała nieplanowanej zemsty. Nie wiedziała co ze sobą zrobić. To Bhaduri był jej szefem. On dawał jej pieniądze, dokumenty i wszystkie konieczne środki do życia. Co miała zrobić teraz, gdy on nie żył? Nie chciała się tym teraz przejmować. Chciała stąd wyjść i odejść jak najdalej, ale...

    Drzwi ze złamanym zamkiem gwałtownie się otworzyły. Diana wciąż trzymając rewolwer w ręku natychmiast zareagowała. Nie zdążyła nawet wycelować, ani upewnić się do kogo strzela. Przez próg wpadł człowiek, a drzwi zamknęły się za nim. Widziała, że poruszał się i próbował coś powiedzieć albo krzyknąć z bólu. Wił się na dywanie, kiedy Diana do niego powoli podchodziła. Nie miała siły, by iść szybciej. Cały czas czuła metaliczny posmak w buzi. Stawiała krok za krokiem, a walka o oddech leżącego mężczyzny robiła się głośniejsza. Stanęła nad nim i zamarła. Ethan Palmer leżał tuż pod nią. W ręku trzymał jej torebkę. Była zamknięta, taką jak ją zostawiła. Pocisk trafił w szyję mężczyzny. Nie wiedziała jakim cudem jeszcze żyje, ale wiedziała, że nie na długo. Stał się blady, a szarmancki uśmiech przerodził się w przerażenie. Diana uklęknęła. Spojrzała w jego oczy, ale nie potrafiła zdobyć się na jakikolwiek czyn. Patrzyła na niego. Z obojętnością. Bez emocji. One tylko szalały w jej wnętrzu. Na zewnątrz nie pozostało już nic. Z drżącą dłonią, położyła mu rewolwer na piersi. Ethan krztusił się krwią. Prawdopodobnie nie wiedział co się dzieje. Starał się coś powiedzieć. Słyszała tylko pierwszą sylabę. Chciał powiedzieć jej fałszywe imię: Evelyn. Diana sięgnęła po torebkę i delikatnie ją zabrała z dłoni Palmera, zanim stanęła na równe nogi.

    Jej oczy były zaszklone, ale nie pozwoliła łzom uciec. Rzuciła mężczyźnie ostatnie spojrzenie i chwyciła za klamkę. Popełniła błąd. Wiedziała o tym od samego początku. Pewnym krokiem ruszyła w tłum ludzi. Nikt nie zwrócił uwagę na plamę krwi na jej sukience. Nikt nie zwrócił uwagi na jej pobitą twarz. I nie pozwoli sobie już nigdy, żeby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę. Opanowała dreszcze, które ją przeszywały. Wyszła na zewnątrz, patrząc przed siebie. Nie obejrzała się ani razu na pałac, gdzie w najlepsze trwał diamentowy jubileusz królowej Victorii. Gdzie zginęły dwie osoby, a trzecia właśnie wydaje z siebie ostatnie tchnienie. Gdzie Evelyn pozostawiła Dianę na zawsze. Ona też umarła. To był moment, by odrodzić się na nowo. I stać się twardym, niezniszczalnym. Jak diament.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro