Ostatni

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Maria kochała Hamiltona.

Wiedziała to, odkąd pierwszy raz spojrzała mu w oczy. 

Te piękne, błyszczące oczy o kolorze ciepłej czekolady, w których zawsze tańczył dziwaczny płomień pragnienia, którego nic nie było w stanie ugasić.

Ani sukces, ani upadek, ani wrogowie, ani przyjaciele.

Nawet jego własna żona.

On wciąż chciał więcej i więcej.

Dążył, drążył i pragnął.

Zatracał się w sobie, kłamał, szukał wymówek.

Nie potrafił się zatrzymać, wciąż biegł.

Ale to się Marii podobało. I zakochała się w nim do bólu.

James nigdy nie dawał jej tego, czego potrzebowała. Nigdy nie był czuły. Nigdy nie był troskliwy. Nigdy nie był miły. Był wściekły i brutalny, więc trudno się dziwić, że jej młode serce wybrało Hamiltona. 

Kochała go, kocha go teraz i już do końca będzie go kochać. Uzależniła się od tej miłości, która stała się dla niej czymś jak powietrze. Potrzebnym do życia.

Zapragnęła go. 

Wiedziała, że on też jej zapragnie. Więc poszła do niego. Zapomniała o rozsądku, o rozgłosie, o zobowiązaniu i o grzechu. Zapomniała o Elizie, której złamane serce spłonęło w męczarniach. Myślała tylko o tym, jak miękkie są jego usta, gdy ponownie je całuje i jak jego dłonie idealnie pasują do jej talii.

Wszystko, co działo się potem, pamiętała jak przez sen.

Nagłówki w gazetach. Jej imię na każdej pierwszej stronie.  Nienawistne spojrzenia rzucane jej na ulicy. Spuszczony wzrok. Wstyd. Pogardę. Plotki. Szepty. Ból.

Ciszę.

Uśmiechniętego lekarza. Wrzeszczącego Jamesa w furii zatrzaskującego drzwi. Wyzwiska. Łzy. Błaganie. Znów ból.

Huk wystrzału dobiegający z Weehawken. 

Ocknęła się.

Choć wydawało jej się, że odpłynęła tylko na chwilkę, widząc gęsią skórkę na swoich ramionach zrozumiała, że musiała tu stać od dłuższego czasu.
Ponownie zerknęła za okno.
Ogień w kominku radośnie tańczył powolnego walca, biały, puchaty kocur bawił się kłębkiem wełny na parapecie, a firanki lekko podrygiwały pchane przez wpadający do środka wiatr.
Pachniało jakimś słodkim ciastem, ciepłą herbatą i... Och, czekoladą!
Od śmierci pana domu minęło pół roku.
Nawet jeśli domownicy wciąż byli w żałobie, samo mieszkanie sprawiało wrażenie przytulnego i bardziej rodzinnego niż kiedykolwiek.
Deszcz się nasilił i Maria mimowolnie zatrzęsła się z zimna. Tu, gdzie stała, przed kroplami chroniły ją tylko gałęzie drzew. Woda skapywała jej z drżącego podbródka na ziemię.
Zawsze marzyła o takim domu. O popołudniu spędzonym w fotelu, przy blasku świec czytając jakąś niezwykłą opowieść. Mąż w pracy, dzieci bawią się w salonie...
Gwałtownie pokręciła głową, jakby chciała strząsnąć z siebie tą fantazję nie do spełnienia.
Ona już nigdy nie zazna takiego  życia.
Poza tym - nie jest tu po to by wyobrażać sobie szczęście, którego i tak nie dane jej będzie zasmakować.
Jest tu by zapewnić szczęście komuś innemu.
By dać mu coś lepszego.
Takie, które mu się należy.
Dlatego nie może teraz stchórzyć. Nie ma prawa się bać. Musi iść. M u s i.
Znów spojrzała na niebezpiecznie błyszczącą, bogato zdobioną kołatkę.

Wtedy do jej uszu dobiegł płacz.

Natychmiast położyła na ziemi koszyk, który przez cały ten czas trzymała w rękach. Ot, zwykły, wiklinowy kosz. Wyścielony on został różnego rodzaju szmatkami, zaś na środku tego prowizorycznego posłania leżało niemowlę. Kobieta od razu wzięła je na ręce i poczęła nim kołysać z największą troskliwością, znaną tylko i wyłącznie matkom.
No właśnie.
Oto był powód tego, że przyszła tutaj - pod dom swego byłego kochanka. 
Jej synek.
Bo kiedy Maria zapragnęła Hamiltona, zapomniała też o dziecku.
I gdy okazało się, że jest w ciąży była jednocześnie najszczęśliwszą i najbardziej zrozpaczoną kobietą na świecie.
Od razu obdarzyła miłością swojego potomka, miłością wielką i ciepłą, a w tym samym czasie czuła jedynie żal i pustkę. Bo nie było to dziecko prawe, a bękart.
James wpadł w obłęd.
Krzyczał, groził i czerwienił się. Był wtedy jak istny huragan, który szarga bezlitośnie małymi stateczkami i wywraca je z czystej złośliwości.
Przecież wiedział. Przecież sam zgodził się na ich potajemne spotkania. Ba! On kazał mu za nie płacić.
A jednak awanturował się tak długo, aż nie zapadła noc. Dopiero wtedy zamilkł i zamknął się w swoim pokoju.
Następnego dnia przyszedł do niej i powiedział, że może zostać w domu, a on da jej jedzenie i łóżko. A potem wyszedł, kręcąc smutno głową.
Jednak ona wiedziała, że nie może zostać.
Syn kobiety stał się jej jedynym, najcudowniejszym powodem do życia. I teraz gdy odchodzi... nie ma prawa... ma obowiązek...

Kobieta otworzyła usta i zwilżyła wargi językiem.

Ciemność nadchodzi, szuka gościny 

w tych ludzi skromnych progach...

Dziecko ucichło słysząc znaną melodie.

A za nią sen, podąża jak cień,

więc zamknąć swe oczka już pora.

Maria zrobiła krok w stronę drzwi.

Ostatni twój strach niechaj zniknie...

I dwa kolejne.

...Ostatnie twe łzy niechaj wyschną...

Jeszcze jeden.

...Ostatni uleci żal...

Odłożyła koszyk pod drzwi. Ułożyła swego potomka w środku, całując go szybko na pożegnanie.

... Bo z tych wszystkich, co tu byli,

Ostatni...

Przełknęła gulę, którą od dłuższego czasu miała w gardle.

...Ostatni jesteś ty.

Zapukała głośno, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. 

                                                                           ***

Eliza postanowiła otworzyć sama mimo, iż zwykle tego nie robiła. Z pewnego rodzaju ociąganiem podeszła do drzwi, przez chwilę mocowała się z zamkiem, aby zaraz potem wydać z siebie cichy okrzyk zdumienia. Bo oto na progu leżało zawiniątko, któro wiło się i pojękiwało. Ciemnowłosa wyciągnęła nieco niepewnie ręce. Cofnęła je. Wyciągnęła ponownie, tym razem pewniej...

- Och! - pisnęła, bo oto jej oczom ukazał się bobas. Otworzył niemrawo oczy i zamilkł.

Eliza zamrugała intensywnie i pokręciła głową. Wtedy też zauważyła jakąś kartkę papieru przywiązaną do koszyka. Przykucnęła i odczytała napisane nieco koślawym pismem słowa :

Ostatni Hamilton

Gwałtownie wciągnęła powietrze, po czym ścisnęła usta w wąską kreskę. Pewnie powinna być zdziwiona, ale nie była. Szybko domyśliła się, co się stało. W sercu poczuła znajome, bolesne ukłucie.

Zignorowała je i uśmiechnęła się ciepło.

- Chodź maleńki, muszę cię stąd szybko zabrać, wiatr robi się coraz silniejszy.

- Ma... Mama?

Decyzję podjęła błyskawicznie.

- Tak. Od dziś tak.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro