Ostatnie lato w Monterey

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Nie wys­tar­czy po­kochać, trze­ba jeszcze umieć wziąć tę miłość w ręce i prze­nieść ją przez całe życie. "

Konstanty Ildefons Gałczyński

Sophia, wysiadłszy z taksówki, wyciągnęła z kręconych, lekko przyprószonych siwizną, kasztanowych włosów spinkę i puściła je wolno. Pachnący słoną wodą wiatr natychmiast porwał je do tańca, ale ona nie przejęła się bałaganem, który w krótkim czasie powstał na jej głowie. Zamiast go poprawić, sięgnęła do samochodu po swoje rzeczy.

Oto otwierała drzwi małego, drewnianego domku, należącego niegdyś do jej dziadków, który po ich śmierci służył jej za swoiste muzeum lat dziecięcych oraz, bardziej praktycznie, jako kwatera na coroczne, wyczekiwane i celebrowane tak przez nią wakacje.

Uśmiechnęła się, ściągając buty w ciasnym przedpokoju. Dalej szła już boso, czując pod stopami szorstką, ciepłą podłogę z niemalowanych desek. Rzuciła walizkę na łóżko w przytulnej sypialence, skorzystała z mikroskopijnej łazienki i postawiła czajnik z gwizdkiem na elektrycznym palniku w pomieszczeniu, które służyło jednocześnie za pokój gościnny, dzienny i kuchnię. Tym sposobem obeszła całą posiadłość, jak zwykł nazywać domek dziadek Sophii.

Kobieta opadła na bujany fotel z wyklinowym oparciem, rozsiadła się wygodnie i przymknęła powieki, nasłuchując błogiej ciszy, za którą zawsze tak tęskniła przez jedenaście "pracujących" miesięcy w roku. Nie nacieszyła się spokojem zbyt długo, bo czajnik jeszcze nie zdążył zagwizdać, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Sophia wstała nieśpiesznie i poszła przywitać gościa.

- Widziałam, że przyjechałaś, kochaniutka! Upiekłam ci ciasto... Taka chudzinka z ciebie! - Tak jak się spodziewała, powitał ją donośny głos pani Nixon. Pulchna osiemdziesięciolatka mieszkała samotnie niedaleko i, spędzając czas głównie przy oknie, wiedziała o okolicy i jej mieszkańcach niemal wszystko.

Pani Nixon zwyczajowo przychodziła do Sophii zawsze, gdy ta pojawiała się w Monterey, nawet, gdy jej dziadkowie jeszcze żyli, i dzieliła się aktualnymi ploteczkami. Zapewne później z kimś innym oplotkowywała Sophię, ale młodszej z kobiet to było zupełnie obojętne.

- Proszę usiąść. - Wzięła od staruszki blachę i poprowadziła ją wgłąb domku, który znały obie chyba tak samo dobrze. - Właśnie parzę kawę.

- O nie, złotko, ja już kawy nie piję. Nadciśnienie! Herbatki mi zrób - poleciła Matilda Nixon. - W pewnym wieku to już człowiek się sypie, zresztą wiesz najlepiej, pani doktor. - Puściła do niej oczko, nawiązując do obronionego przez Sophię półtora roku wcześniej doktoratu z medycyny.

- Niestety, nie tylko w pewnym wieku. Niejeden młody by pani pozazdrościł zdrowia. - Gospodyni uśmiechnęła się, kładąc na wiekowym stole filiżankę parującego napoju i wzięła się za krojenie szarlotki.

- A no - potwierdziła Matilda. - Na przykład starszy z braci Colton: jeszcze rok temu zdrowy mężczyzna w sile wieku, a tu znienacka dopadł go rak i nie ma ratunku, czeka na śmierć. - Kobieta mówiła niby to obojętnie, jednak przyglądała się rozmówczyni badawczo. Zapewne domyślała się, że Sophia miała romans z Andrew Coltonem, zresztą nie ukrywali tego zbyt starannie.

Nie rozczarowała się. Szczupłe dłonie lekarki zadrżały, talerzyk z ciastem upadł na podłogę i roztrzaskał się w drobny mak.

- Przepraszam, już sprzątam - szepnęła Sophia przez ściśnięte gardło.

Zazwyczaj cieszyła się z wizyt pani Nixon, jednak tym razem siedziała jak na szpilkach, czekając, aż starsza kobieta sobie pójdzie, i odpowiadając zdawkowo na próby zagadania jej o różne rzeczy. Wreszcie Matilda podniosła się i pożegnała, a Sophia mogła pobiec do samochodu dziadków w garażu na tyłach działki, nie zamykając nawet za sobą drzwi do domu na klucz, i pojechać do rezydencji Coltonów.

- Mam nadzieję, że to, co naopowiadała mi Matilda Nixon, to nieprawda, Robercie! - wykrzyknęła zamiast powitania, gdy służący otworzył jej drzwi.

- Nie mam pojęcia, co mówiła pani Nixon, doktor Bennett - odpowiedział majordomus spokojnie, zapraszając ją gestem do środka. - Cieszy mnie, że pani przyjechała - dodał szczerze.

- Czy to prawda, że Andrew jest umierający? - Sophia nie bawiła się w uprzejmości.

- Najlepiej będzie, jeśli pani z nim sama porozmawia, doktor Bennett. - mężczyzna spochmurniał. - Kawa, herbata? - rzucił jeszcze za nią, gdy zmierzała do pokoi Andrew, ale nie doczekał się odpowiedzi. Patrzył na jej oddalające się korytarzem plecy z zatroskaniem.

Zapukała do gabinetu, a gdy nie usłyszała odpowiedzi, zrobiła to samo u drzwi sypialni.

- Proszę - usłyszała znajomy głos i weszła. - Sophia! Dobrze cię widzieć, kochana.

Colton uniósł się na poduszkach. Poklepał miejsce obok siebie, a kobieta skorzystała z zaproszenia, siadając obok niego. Pozwoliła mu na powitalny pocałunek.

- Jesteś chory - stwierdziła cicho, walcząc ze łzami. Zapadnięte teraz policzki były nieogolone i drapały gładką skórę kobiety, co zdecydowanie nie pasowało do stylu Andrew. Choć mężczyzna zawsze był szczupły, tym razem dłoń, którą położył na jej udzie, wydawała się wręcz wychudzona, w dodatku przez cienką niczym pergamin skórę przebijały fioletowe żyły. Dostrzegła też wkłucie centralne na szyi oraz włosy, które z lekko szpakowatych zrobiły się przez ostatni rok zupełnie siwe i przerzedzone. Nie mogła nie zauważyć, że poważna choroba toczyła go od środka.

- Tak... - pokiwał głową, nie patrząc na nią. Utkwił wzrok w oceanie, który doskonale było widać przez przeszklone drzwi na balkon. - Kolejne lato w Monterey spędzisz już sama albo z kimś innym.

- Przecież są różne terapie, konwencjonalne albo eksperymentalne... - zaczęła zaprzeczać, choć jako lekarz doskonale wiedziała, że w niektórych przypadkach, niezależnie od chęci i zasobności portfela pacjenta, współczesna medycyna jest wciąż bezsilna. To musiał być jeden z nich, w przeciwnym razie Colton na pewno by już walczył. - Dlaczego nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej? Wystarczyło napisać mejla albo zadzwonić na numer z książki telefonicznej!

- Bo taka była umowa. Sama tego chciałaś, kochana. - Puścił do niej oczko, a w jego głosie zabrzmiała jakby... Złośliwość?

- Czy ty się mścisz?! - Sophia podniosła głos i wstała. - To twoja zemsta za układ, który ci się nie podobał, tak?

- Dotrzymałem danego słowa i nie kontaktowałem się z tobą, gdy byłaś w Baltimore. Uwierz, że nie było mi łatwo samemu.

- Ty... Nie spodziewałabym się po tobie, że zachowasz się tak małostkowo!

- Widocznie jeden miesiąc w roku to za mało, by kogoś dobrze poznać. A ludzie się z wiekiem zmieniają - syknął cicho, a ona wyszła, trzaskając drzwiami. Minęła Roberta, idącego do nich z tacą, bez słowa zmierzając prosto do wyjścia.

Wróciwszy do domu, zostawiła samochód w garażu, a sama piechotą poszła na jedną z dzikich, kamienistych plaż, których tak wiele było w okolicach Monterey. Jasne, były i większe, bardziej piaszczyste i pozornie przyjemniejsze, ale w sierpniu roiło się tam od turystów. Sophia tymczasem potrzebowała zostać sama.

Usiadła na większym z głazów i wpatrywała się w ocean. Fale, tego dnia wyjątkowo silne, zderzały się ze skałami, wystającymi z wody tu i ówdzie, rozbryzgując się w drobne kropelki, które wiatr unosił i otulał nimi kobietę. Miała przed sobą zachmurzone nieco, niespokojne niebo, ale nie dostrzegała nawet piękna krajobrazu, który się przed nią rozciągał. Patrzyła wgłąb siebie, w swoje wspomnienia.

Poznali się... Ile to? Osiemnaście lat temu? Mieli razem angielski i przedmioty ścisłe w Monterey High School. Jakoś tak się złożyło, że usiedli razem w ławce i od razu zapałali do siebie sympatią.

Sophia przypomniała sobie, jak przystojny jej się wtedy wydawał szczupły, czarnowłosy Andrew z tą jego wysportowaną sylwetką i niebieskimi oczyma. Jak przyjemnie łechtała jej dumę zazdrość innych dziewcząt, z których jednak żadna nawet nie próbowała odbić jej chłopaka, gdyż dla wszystkich oczywistym było, że Colton i Bennett są parą idealną, nie do rozbicia. Nie było tak znowu idealnie, bo Andrew nie miał dla niej zbyt wiele czasu, pomagając surowemu ojcu w prowadzeniu rozkręcającej się wtedy firmy transportowej i w opiece nad bratem z zespołem Downa. Zamiast wziąć ją na randkę do kina, czy na dyskotekę, brał ją ze sobą do ośrodka, w którym jego brat co drugi dzień po południu miał terapię i Andrew musiał na niego czekać. I to tylko, jeśli nie trzeba było w tym czasie nadrobić braków w księgowości.

Przypomniała sobie również, jak oświadczył jej się pod koniec ostatniego roku nauki, jakieś cztery miesiące po śmierci starego pana Coltona. Ze łzami w oczach szepnęła "Tak", nie wiedząc jeszcze, że rozmowy o przyszłości, które będą prowadzili wieczorami, tuląc się na balkonie w jego rezydencji, zmyją ich plany niczym fala rozmywająca odciski stóp na plaży.

Nadchodził wieczór i powietrze zrobiło się chłodne. Sophia ocknęła się z zamyślenia i uświadomiła sobie, że ostatnie dwie godziny rysowała palcem przed sobą w mokrym piasku i dała się porwać ponurym myślom. Ruszyła w drogę powrotną.

Kolejne dni upłynęły jej na snuciu się bez celu po plaży, odwiedzaniu znajomych z dawnych lat, czytaniu powieści, których kolejka ustawiła się przez ostatni pracowity rok całkiem pokaźna, ignorowaniu telefonów od Coltona i na myśleniu - przede wszystkim jednak na snuciu się i myśleniu.

A miała o czym myśleć. W miarę upływu czasu, wyrzuty sumienia wypierały złość, a dobre wspomnienia zastępowały te złe. Pojawiły się też wątpliwości.

Może to ze mną jest coś nie tak? - pomyślała. - Właśnie spieprzyłam kolejny związek.

Aż wzdrygnęła się na wspomnienie swojego małżeństwa, zakończonego cztery lata wcześniej, po dziesięciu miesiącach od ślubu. Jej mąż, wzięty prawnik, nie miał dla niej ani chwili czasu. Nawet na urlop z nią nie pojechał, pozwolił jej samotnie lecieć do Monterey, będąc zbyt zapracowanym, by jej towarzyszyć. Nie zauważył przez ten czas, że jego żona kochała innego mężczyznę, i nigdy nie dowiedział się, że w trakcie ich małżeństwa układ Sophii z Andrew działał po staremu. Zresztą, całe szczęście, gdyż kobieta nie wyobrażała sobie nawet, jak jego rozbuchane ego zniosłoby wieść o zdradzie.

Czarę goryczy przelało coś innego. Henry Moore wniósł o rozwód, bo Sophia nie chciała mieć dzieci. Nie widziała siebie w roli matki i podkreślała to już przed ślubem, ale zaraz po nim Henry zaczął namawiać ją na ciążę. Odmówiła, a on nie potrafił zaakceptować jej decyzji. Teraz, zdaje się, miał dwójkę zaślinionych brzdąców z nową żoną. Szkoda dzieciaków, które ojca widziały tylko od święta.

Andrew był jego całkowitym przeciwieństwem. Jego przekleństwem było to, że na każdy pomysł swoich bliskich kiwał głową i z pokorą przyjmował swój los, nie zważając na swoją wygodę.

Synku, poświęcaj całą swoją młodość na pomaganie mi w firmie, w której i tak się nie spełniasz, ok? Tak, tato. I opiekuj się chorym bratem, i nie oddawaj go do domu opieki pod żadnym pozorem, dobrze? No jasne!

Kochanie, to ja będę spełniać swoje ambicje daleko stąd i raz w roku przyjeżdżać na wakacje, a ty tu czekaj na mnie samotnie, co nie? Pewnie, skarbie, nie ma sprawy.

Tak, to Sophia zaproponowała taki układ. Kiedy z podekscytowaniem opowiadała mu o tym, że ojczulek, który porzucił ją w niemowlęctwie, a teraz postanowił odnowić z nią kontakt, sfinansuje jej studia w Baltimore na uniwersytecie medycznym, nie zwróciła nawet uwagi na to, że chłopak blednie i posępnieje. Roztaczała przed nim wizję wspólnej przeprowadzki, małżeństwa i kariery, a on jej nie przerywał, by na koniec rzucić:

- Nie mogę.

Z medycyny nie zrezygnowała, pojechała na drugi koniec kraju już jako świeżo upieczona singielka. Ale kiedy rok później przyjechała w sierpniu na wakacje do dziadków i spotkała go przypadkiem w sklepie, przywitali się z zadziwiającą serdecznością. Jakoś tak się złożyło, że poszli razem do łóżka, później były wspólne spacery po plaży, romantyczne wieczory i randki w najlepszych restauracjach...

A później Sophia znów musiała wrócić na studia, pojechać na drugą stronę kraju i rozstać się z dziadkami, z nim i z Monterey na kolejne jedenaście miesięcy.

- Nie dzwoń i nie pisz, tak będzie łatwiej - szepnęła na odchodnym, udając, że nie dostrzegła powstrzymywanych przez chłopaka łez, i wsiadła do taksówki, która zawiozła ją na lotnisko.

Rok później scenariusz się powtórzył. Następnego lata również. Na pożegnanie powtarzała zawsze jak mantrę:

- Nie dzwoń i nie pisz.

A on, nie chcąc postąpić wbrew jej woli, tylko przytakiwał i dotrzymywał słowa. Gdy ona żyła normalnie, rozwijając się i realizując, on tkwił w rodzinnej miejscowości, jako stary kawaler, prowadząc dalej tę samą firmę, której branża go w ogóle nie interesowała, opiekując się kalekim bratem, mieszkając tylko z nim i z majordomusem w swojej rezydencji.

Czy brak własnego zdania, uległość i marazm były jego grzechem? Być może. Ona za to miała na swoim sumieniu egoizm i niedostrzeganie jego nieszczęścia. Wydawało jej się, że skoro ją satysfakcjonuje układ, który narzuciła, to dla niego też nie może być on problemem.

A teraz zakpił z niej, spełniając jej prośbę, choć na pewno dobrze wiedział, że w takiej sytuacji nie miałaby nic przeciwko, gdyby się z nią skontaktował. A może po prostu nie chciał jej martwić, albo nie był pewien, czy dla Sophii ich znajomość to coś więcej, niż forma odstresowania się na wakacjach?

Andrew nie miał w zwyczaju mówić o swoich emocjach, musiała się domyślić sama, jak zwykle.

Jedno było pewne. Andrew odchodził. Umierał. A ona tupnęła nogą i strzeliła focha jak mała dziewczynka, zamiast wspierać go w tak trudnym momencie. Kiedy on leżał samotnie w swojej sypialni, ona spacerowała po plaży, nakręcając się w swej złości i żalu.

A przecież kochała Andrew Coltona. Teraz dotarło to do niej z całą mocą. Powinna była po studiach tu wrócić, zagrzać może niezbyt ambitną, ale ciepłą posadkę w lokalnym szpitalu czy przychodni, wyjść za niego i budzić się obok niego trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku - a nie tylko przez miesiąc.

Uświadomiła sobie, że kiedy wiele lat temu stanęła przed wyborem, które szczęście poświęcić, a które przyjąć, zdecydowała źle. Bo taka miłość zdarza się raz na całe życie, a możliwości realizowania się jako naukowiec było wiele. Nie mogła, niestety, cofnąć czasu; jedyne, co była w stanie zrobić, to iść teraz do Andrew, powiedzieć mu to wszystko i go przeprosić.

Rozejrzała się przytomnie po plaży, usiłując sobie zlokalizować, gdzie się znajduje. W zasadzie dzieliła ją taka sama odległość od domu, jak od rezydencji Coltonów, postanowiła więc iść do niej piechotą.

Mijając pole pełne kwitnących słoneczników, zerwała jeden z nich, myśląc o tym, że okazały kwiat rozświetli trochę ascetyczną sypialnię mężczyzny. Uśmiechnęła się lekko i szła dalej najszybciej, jak potrafiła.

Zdyszana, spocona i rozczochrana, dotarła wreszcie na miejsce. Zadzwoniła do drzwi, niecierpliwie, raz za razem, i przestępowała z nogi na nogę, oczekując, aż się otworzą.

Wreszcie uchyliły się i stanął w nich Robert.

- Muszę porozmawiać z Andrew - powiedziała szybko i zrobiła krok w stronę wejścia.

- Przykro mi, doktor Bennett. Pan Colton zgasł dziś w nocy... - choć majordomus zazwyczaj nie okazywał emocji, głos mu się załamał i pociągnął nosem.

Sophia poczuła, jak uginają się pod nią nogi, cofnęła się i usiadła na schodach, zupełnie nie przejmując się upuszczonym słonecznikiem, który przydepnęła. Obraz zamazywał jej się i traciła ostrość widzenia. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to wina gorących łez, które zalewały jej oczy, paliły w policzki i spływały na dekolt.

Sophia z greckiego znaczy "mądrość" - pomyślała, przypominając sobiez nie wiedzieć czemu, rozmowę sprzed wielu lat. - Babcia kiedyś śmiała się, że imię zobowiązuje, że mam poszukiwać mądrości. I to robiłam: zdobywałam kolejne dyplomy, uczestniczyłam w konferencjach naukowych i pisałam książki. A tymczasem zabrakło mi podstawowej mądrości, tej życiowej. Popełniłam tak wiele błędów, których już nie da się naprawić.

***

Po pogrzebie Sophia zamknęła drzwi domu zmarłych dziadków i stanęła z walizką przy drodze, oczekując na taksówkę. Wiedziała, że widzi to miejsce ostatni raz. Nie miała zamiaru wracać już do Monterey, które bez jej rodziny i Andrew wydawało się puste i brzydkie. Runął jedyny most, łączący ją z tym miejscem.

Żal, że nie zdążyła powiedzieć Andrew o swojej miłości i o tym, że nie powinna była wyjeżdżać, ściskał gardło, dusił ją i przygniatał. Wiedziała jednak, iż będzie musiała z tym żyć dalej, to była jej kara za egoizm.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro