2: Dom

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

A/N: Gwoli wyjaśnienia - mimo, iż piszę historię w czasie przeszłym, ma ona swego rodzaju teraźniejszość. Tworzę opowiadanie na dwóch płaszczyznach - tej, z "nową" przeszłością (ale z pewnych powodów nie nazwę jej teraźniejszością), w której aktualnie Harry siedzi w sali sądowej, oraz tą z przeszłością wcześniejszą, składającą się ze wspomnień. Oznaczam je dialogami. W "nowej" są to zwykłe dialogi, zaczynające się od znaku myślnika. Z kolei dialogi wspomnieniowe umieszczam w cudzysłowie.
A, no i w tej wcześniejszej przeszłości nie umieszczam zapisanych kursywą myśli Harry'ego.
Mam nadzieję, że wytłumaczyłam to w miarę zrozumiale.

______________________________

Rozdział drugi:
Dom
______________________________

Cichy plusk krwistej kałuży rozległ się, gdy nagle jego nogi postanowiły odmówić posłuszeństwa. Powoli uniósł dłonie. Z pustym wyrazem twarzy obserwował jak to wszystko, co jeszcze parę chwil temu krążyło w żyłach Ginny, powoli rozlewało się, plamiąc już i tak zaczerwieniony dywan. Miał niejasne wrażenie, że z każdą kroplą i z niego coś wycieka, odchodzi bezpowrotnie.

Przeczesał miękkie, rude włosy, plączące się z materiałowymi frędzelkami. Z dziecięcym zaciekawieniem spoglądał w pozbawione blasku oczy. Pogłaskał policzki dziewczyny - wszystkiego, co kiedyś kochał. Zanurzył opuszki w posoce, by spokojnym ruchem przenieść je na martwe ciało. Jego palce kreśliły przypadkowe wzory, koła i bajeczne zawijasy, pozostawiając po sobie piękny ślad szkarłatnej wilgoci.

W takiej sytuacji odnalazł go Ron.

Dla odmiany, nie wpadł do domu przy Grimmauld Place jak burza, wywrzaskując słowa powitania od samego progu. Drzwi wejściowe otworzyły się z delikatnym skrzypieniem, tak cichym, że nie obudziło portretu Walpurgi Black. Szybkie kroki od razu skierowały się do salonu, by ukazać mu oblicza dwojga przyjaciół.

Obecność blondwłosej Luny wyjaśniała to spokojne wejście. Weasley spotkał ją zapewne pod samymi drzwiami. Dziewczyna wyrobiła sobie dziwaczny zwyczaj - nie ogłaszała swojego przybycia brzęczeniem dzwonka, ani nie aportowała się w przedpokoju, czekając, aż ktoś domyśli się jej obecności. W myśl swojego zwykłego sposobu bycia twierdziła, że gwałtowne odwiedziny wpływają na zwiększenie populacji gnębiwtrysków w budynku. Najpierw mury musiały oswoić się z myślą, że będą gościć kolejną osobę. Przynajmniej tak zrozumiał długi i pokręcony wywód redaktorki "Żonglera".

Ogromny uśmiech Rona rozjaśniał pomieszczenie, a jego ruchy były tak energiczne, że o mało co nie uderzył stojącej obok Lovegood.

"Chłopie, nie uwierzysz co się staaa-", głos Gryfona załamał się znienacka, gdy jego gardło ścisnęła odbijająca się na twarzy trwoga. Po chwili, chyba z rozpędu, dokończył ledwo słyszalnym szeptem: "-ło...".

Panika wstrząsła sercem Harry'ego. Wziął głęboki oddech, powoli podnosząc się na drgających nogach. Gdy stanął już względnie prosto, ruszył do przodu, chwiejąc się na boki.

"Ron... Przyjacielu, to-o nie tak...", wydukał, posyłając mu słaby, krzywy uśmieszek.

Najwyraźniej nie wyglądał zbyt przekonująco, gdyż najmłodszy z żywych jeszcze Weasleyów odrzucił go na bok i podbiegł do leżącej na dywanie Ginny. Ścisnął martwe ciało, szepcząc histeryczne zaprzeczenia i kołysząc się w przód, w tył, w przód, w tył...

Wstęgi sekund, w których nic nie zmieniało się choćby o jotę, przelewały się przez palce. Łapczywe, niespokojne oddechy zielonookiego mieszały się z melodyjnymi, należącymi do Luny, lecz to pełne żalu szepty rozbrzmiewały najdonośniej.

Nagle mięśnie na plecach Rona szarpnęły się w skurczu, szyja trzasnęła, niby wystrzał z pistoletu. Potoczył pełne furii spojrzenie po pomieszczeniu, aby pozwolić mu spocząć na Harrym. Dziki warkot rozdarł ciszę, gdy rudzielec zerwał się, nacierając na byłego współdomownika.

"Ty!", wrzasnął gardłowym, zwierzęcym głosem. Powtórzył owe słowo parokrotnie, atakując unikającego ciosów Pottera.

Gdyby miał określić moment, w którym coś ważnego przestawiło się w nim nieodwracalnie, byłaby to właśnie ta chwila. Nienawiść pulsująca, wylewająca się porami skóry Rona zdawała być praktycznie stała materią. Otaczała ich ciasno, aby ulec i pęknąć jednocześnie z pięścią uderzającą w ciało. Odłamki stworzonego w wyobraźni Harry'ego szkła z emocji rozprysły się, gdy poczuł ból przez napędzanego tą nieludzką siłą żałobnika. Dałby sobie rękę uciąć, że usłyszał Lunę mruczącą: "Ciekawe, czy to też przynosi 7 lat nieszczęść?". Ona zawsze widziała więcej.

Ból. Piekący, delikatny, rwący, ogromny bądź ledwo zauważalny - tak opisywała go większość ludzi.
Dla Harry'ego-dziecka był oznaką tego, że zrobił coś źle. Wściekły Vernon. Dudley z wrednym uśmieszkiem na tłustej twarzy. Nikt nie kocha małego Pottera.
W Hogwarcie ból nabiera nowej warstwy. To te wszystkie spojrzenia ludzi, oczekujących, że ich uratuje. To nienawidzący go Snape, cholerny Smarkerus, widzący w nim tylko jego ojca. To Draco Malfoy, arystokrata, który poznał ból zbyt późno. To Dumbledore, manipulant, poświęcający innych. To Hermiona, i Ron, i Seamus, i wszyscy inny, gdy nie wierzą w jego słowa.
Voldemort. Chyba jedyny stały element w jego życiu. Bo żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje... Napędzany chęcią zwycięstwa, strachem o utratę władzy.
I nagle wszystko stanęło, uspokoiło się, zatrzymało. Lord zginął, jego ciało upadło na posadzkę. Nikt nie wyprawił mu pogrzebu - ciało znikło, zabrane przez obserwatora.
Ból. Znów ból. Czego oczekują, przecież wypełnił swoje przeznaczenie. Chcą przewodnika? Kingsley został Ministrem. Chcą bohatera? Jego czas już przeminął. Chcą ikony? Umarła.

Twarde zderzenie z podłogą otrząsnęło go z niespójnych, chaotycznych myśli. Rzucił się na Rona, próbując przytrzymać mu ręce, by nie sprawił większej ilości siniaków.

Cicho wyszeptane Petrificus Totalus musnęło ucho Wybrańca, trafiając w opętanego rozpaczą mężczyznę o niebieskim spojrzeniu. Szybko odwrócił się i ujrzał Lunę, z tym jej nieobecnym wyrazem na obliczu.

"Na co czekasz, Harry?"

Skinąwszy głową blondynce, sturlał się ze spetryfikowanego Rona. Po chwili, gdy odnalazł już swoją różdzkę koło zimnego, martwego ciała, obrócił się wokół własnej osi i deportował do lasu, w którym ongiś ukrywał się przed Śmierciożercami.

Usłyszał rozciągnięte, śpiewne: "Opowiesz mi kiedyś swoją całą historię, Harry Potterze", poprzedzające zaklęcie zapomnienia. Nie zdążył odpowiedzieć, lecz wiedział, że jest to winien Pomylunie.

- ... wynik rozprawy zostaje odroczony!

Stukot drewnianego młoteczka uderzającego o podstawkę i nagły gwar spekulujących głosów ostatecznie wyrwały go z rozmyślań. Dwoje aurorów zbliżyło się, widział, że są zniesmaczeni wyrokiem, czy też raczej jego brakiem. Zapewne byli Gryfonami, tak łaknący sprawiedliwości.

Błękitne obręcze dalej otaczały jego dłonie, gdy prowadzono go długim, wyłożonym wypolerowanym do bólu marmurem korytarzem, kierując się w stronę punktu teleportacyjnego.

Fale rozbijające się o skały brzmiały jak grzmoty błyskawic, podobnych do tej zdobiącej czoło Harry'ego. Ogromny, wąski budynek sięgał nieba. Ironia wykrzywiła jego wargi na myśl o przeznaczeniu tej budowli. Ciemny kamień kruszył się w wielu miejscach, ze starości i przytłoczenia horendalną ilością zaklęć. Nawet przelatujące klucze ptaków omijały ów klif z daleka.

Ledwo widoczny napis na oprószonej rdzą bramie witał go z radością. Pomyślał o osobie, która wymawiała te słowa nazbyt często.
Odrzucę przeszłość tak jak on.

"Dla większego dobra" na bramie Nurmengardu było jak powitanie kochającej matki w dawno nieodwiedzanym domu.

______________________________
Te poszarpane przemyślenia są zabiegiem celowym, naprawdę. Podobnież powtórzenia.
Ehh, nie lubię tego rozdziału. Ale mam pomysł na kolejny :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro